![]() |
|
|||||||||||||
Ostatnie 10 torrentów
Ostatnie 10 komentarzy
Discord
Kategoria:
Muzyka
Ilość torrentów:
22,748
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Dziewiąty album REVOLTING!!! Czystej wody death metal dla fanów NIHILIST, AUTOPSY, GRAVE, MEGASLAUGHTER, GOD MACABRE... No i ta okładka... Jakże słodka! ..::TRACK-LIST::.. 1. Seven Severed Heads 03:22 2. Blades Will Cut 03:19 3. Night of the Horrid 02:47 4. Hell From the Sky 02:54 5. A Song for the Morbid 02:51 6. Shapeshifter 03:51 7. Swipe of the Schyte 03:22 8. The Final Journey 03:34 9. Mallet and Mask 03:42 10. Outro 03:57 ..::OBSADA::.. Rogga Johansson - guitar, vocals (Paganizer, Mecascavenger, Echelon, Ribspreader) Grotesque Tobias - bas Mutated Martin - drums https://www.youtube.com/watch?v=eN9jyJCXXYA SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 18:37:15
Rozmiar: 239.98 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Przez wiele lat działali jako trio. Teraz – przy okazji realizacji czwartej płyty długogrającej – postanowili rozszerzyć skład do kwintetu. I była to jak najbardziej słuszna decyzja. Krokofant w wersji pięcioosobowej brzmi jeszcze mocniej i bardziej rockowo, choć wciąż jego muzyka wyrasta z korzeni fusion z początku lat 70. ubiegłego wieku. Wielbiciele King Crimson czy Ornette’a Colemana będą płytą „Q” zachwyceni. Jazz, rock, metal, punk, awangarda – wszystkie te elementy odnaleźć można w twórczości Krokofant. I chociaż taka mieszanka może wydawać się wyjątkowo dziwna i zaskakująca, w Norwegii, skąd grupa pochodzi, nie jest wcale niczym nadzwyczajnym. Wystarczy przywołać takie formacje, jak Møster! czy Hedvig Mollestad Trio, by zdać sobie sprawę, że północny klimat i bliskość fiordów muszą w sposób szczególny wpływać na artystyczną wyobraźnię. Przez pierwsze lata działalności Krokofant funkcjonowało jako – głównie studyjne – trio, któremu ton nadawał saksofonista Jørgen Mathisen (znany z takich projektów, jak na przykład Damana, Momentum oraz Instant Light), a u boku którego pojawiali się także gitarzysta i basista Tom Hasslan oraz perkusista Axel Skalstad (z Mathisenem pojawił się później w składzie Rune Your Day). W takiej konstelacji grupa zarejestrowała trzy pełnowymiarowe albumy, które w rzeczywistości nie posiadały własnych tytułów, a jedynie dodane do nazwy zespołu kolejne rzymskie cyferki: „Krokofant” (2014), „Krokofant II” (2015) oraz „Krokofant III” (2017). Można więc było spodziewać się, pod jakim szyldem pojawi się w sklepach czwarte wydawnictwo Norwegów, prawda? Ale tutaj czekała fanów niemała niespodzianka. Zresztą nie jedyna. Bo chociaż Mathisen, Hasslan i Skalstad nadal zachowali szczególną powściągliwość, tytułując płytę… „Q”, to przede wszystkim postanowili zaprosić do współpracy gości. I to jakich! Dwaj muzycy, którzy wraz z Jørgenem, Tomem i Axelem „zamelinowali” się w Studio Paradiso w Oslo, to żyjące legendy współczesnego skandynawskiego jazzu i rocka – artyści, których nazwiska są gwarancją najwyższej jakości. O kogo chodzi? O grającego na instrumentach klawiszowych Stålego Storløkkena (dawno temu w Møster! i Motorpsycho, a obecnie między innymi w Humcrush, Reflections in Cosmo i Elephant9) oraz (kontra)basistę Ingebrigta Håkera Flatena (Atomic, Starlite Motel, The Thing, Angles 3 i wiele innych). Wnieśli oni do muzyki Krokofant sporo ożywienia, choć już wcześniej pod względem dynamiki czy emocji nic jej przecież nie brakowało. Teraz jednak stała się ona jeszcze bogatsza, bardziej przestrzenna, bliższa stylistyce rocka progresywnego sprzed ponad czterech dekad – tego spod znaku King Crimson czy Soft Machine. Ale też wciąż mocno zakorzenionego w dokonaniach takich klasyków free jazzu i fusion, jak Ornette Coleman, Mahavishnu Orchestra czy „elektryczny” Miles Davis. Taka mieszanka musi dać efekt wybuchowy i tak właśnie jest w tym przypadku. Album „Q” to – podzielona na cztery części – prawie czterdziestoczterominutowa instrumentalna suita, w której nie brakuje zarówno fragmentów – i są one dominujące – dosłownie zwalających słuchacza z nóg, jak i takich, które dają wytchnienie, a nawet skłaniają do zadumy i refleksji. Część pierwsza zaczyna się od dynamicznego wejścia perkusisty, do którego po kilkunastu sekundach dołączają grający unisono Hasslan na gitarze solowej i Storløkken na organach Hammonda. Kiedy mija kolejna minuta, melduje się jeszcze Mathisen i w tym momencie robi się już tak gęsto (nie zapominajmy bowiem o wspierającym Axela Ingebrigcie), że trudno byłoby wcisnąć choć jeden dodatkowy dźwięk. Prowadzi to oczywiście do szybkiego przesilenia i otwarcia następnego wątku – klasycznie freejazzowego, z wyeksponowanym dęciakiem. Ale i on nie ciągnie się w nieskończoność, ustępując wkrótce miejsca wprowadzającemu eteryczny nastrój Stålemu, któremu towarzyszy powłóczysta progresywna solówka gitarzysty. To zaledwie kilka minut, a muzycy Krokofant i ich goście zdążyli już z prędkością świetlną przelecieć przez kilka, niekiedy dość znacznie oddalonych od siebie, muzycznych światów. Dalej natomiast powracają do wątków zaanonsowanych wcześniej i na ich bazie budują ekscytujące improwizowane solówki: raz są to przesterowane Hammondy Storløkkena, to znów duet saksofonowo-perkusyjny Mathisena i Skalstada (mogący kojarzyć się z najlepszymi albumami Kena Vandermarka i Paala Nilssen-Love’a). W szalonych freejazzowym finale wszystkich godzi jednak Håker Flaten, który tak podkręca wzmacniacz basowy, że gdyby to się działo podczas występu na żywo, widzom stojącym najbliżej sceny zapewne popękałyby bębenki w uszach. „Q – Part 2” również otwiera partia perkusji, do której jako pierwszy dołącza organista; następnie trochę nieśmiało prosi o zrobienie mu miejsca gitarzysta – i zostaje wysłuchany za czwartym podejściem. Od tej chwili wszystko toczy się już w miarę przewidywalnie – oczywiście jak na Krokofant – z podkreśleniem pierwszoplanowej roli klawiszy (z czasem coraz bardziej zadziornych). W porównaniu z „Part 1” część druga niesie jednak nieco ukojenia; więcej jest w niej rozmachu i przestrzeni, za co przede wszystkim powinniśmy być wdzięczni Storløkkenowi. „Part 3” przenosi słuchaczy w inny świat. Pierwsze minuty są bowiem smutno-refleksyjne, a za sprawą saksofonu Mathisena utrzymane głównie w stylu Ornette’a Colemana i Johna Coltrane’a z początku lat 60. XX wieku. Dopiero kiedy odważniej daje o sobie znać Tom Hasslan, przeskakujemy w następną dekadę. Bez wątpliwości norweski gitarzysta nasłuchał się wczesnych płyt King Crimson i postanowił oddać hołd Robertowi Frippowi. Jego duet z Jørgenem jest nie mniej piękny niż niezapomniany motyw ze „Starless”. W dalszej części na plan pierwszy wybijają się pozostali instrumentaliści: najpierw perkusista, a następnie klawiszowiec, który gra na Hammondach tak majestatycznie, że pod ciężarem ich dźwięków kolana uginają się same. A to jeszcze wcale nie wszystkie zaskoczenia… Zwieńczenie suity też rozpięte jest pomiędzy skrajnymi emocjami: z jednej strony nie brakuje w „Q – Part 4” motywów dynamiczno-ekstatycznych (za sprawą klawiszowca), z drugiej – refleksyjnych (do czego nakłania głównie saksofonista). Finał finałów jest godny tego, co słyszeliśmy wcześniej – odpowiednio patetyczny i czadowy. Jeśli po nim należałoby wnioskować, w jaką stronę podąży Krokofant na kolejnym albumie, to… – zresztą przekonajcie się sami. Sebastian Chosiński KROKOFANT are a guitar/sax/drum trio out of Norway and this is album number four from 2019. I had actually decided to get off of the KROKOFANT bus with their third album just feeling that maybe they had gone as far as they could with this format. Than I heard ELEPHANT9's incredible keyboardist Stale Storlokken and Haker Flaten an incredible bass player would be playing on this one and I had to check it out. So a five piece even though the two previously mentioned musicians are guests here, and this is their best yet! Adding two musicians of their quality is such a great move by this band but also the guitarist relates that this is their most written album yet. Everything including the solos is done with intent, whereas in the past they always combined the composed with the improvised. The liner notes are done by David Fricke and what a wonderful read it is. He relays that he feels the more explosive parts on this album are like early seventies Miles Davis and MAHAVISHNU ORCHESTRA along with late sixties Ornette Coleman groups. And also the avant leanings of "Third" and "Fourth" by SOFT MACHINE and the 73/74 KING CRIMSON. Fricke says that Flaten mentioned to the band he wouldn't mind playing with them. He didn't have to ask twice. The guitarist describes this album as being "...like Jazz in the sense that you play the theme, and each of the guys gets a solo, taking a different path. Then a riff sneaks in, we play around with that, and it builds to the climax." Just under 44 minutes we get three long tracks along with that second 6 1/2 minute one that is my favourite although the third song is right there too. This is consistent and challenging. So rewarding and innovative like 8 minutes into that second track. It's the emotion on that second tune that draws me in and it's something I've not felt before with this band. Some Rypdal sounding guitar on the opener before 4 minutes. The music here isn't as difficult as the first two, more melodic for sure but still challenging. I just really looked forward to spinning "Q" each time it came up. Mellotron Storm ..::TRACK-LIST::.. 1. Q - Part 1 13:30 2. Q - Part 2 6:34 3. Q - Part 3 12:08 4. Q - Part 4 11:31 ..::OBSADA::.. Tom Hasslan - guitars Jørgen Mathisen - saxophone Axel Skalstad - drums With: Ståle Storløkken (Elephant9) - keyboards Ingebrigt Håker Flaten - bass https://www.youtube.com/watch?v=60amzs8jN7o SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 17:34:55
Rozmiar: 101.29 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Przez wiele lat działali jako trio. Teraz – przy okazji realizacji czwartej płyty długogrającej – postanowili rozszerzyć skład do kwintetu. I była to jak najbardziej słuszna decyzja. Krokofant w wersji pięcioosobowej brzmi jeszcze mocniej i bardziej rockowo, choć wciąż jego muzyka wyrasta z korzeni fusion z początku lat 70. ubiegłego wieku. Wielbiciele King Crimson czy Ornette’a Colemana będą płytą „Q” zachwyceni. Jazz, rock, metal, punk, awangarda – wszystkie te elementy odnaleźć można w twórczości Krokofant. I chociaż taka mieszanka może wydawać się wyjątkowo dziwna i zaskakująca, w Norwegii, skąd grupa pochodzi, nie jest wcale niczym nadzwyczajnym. Wystarczy przywołać takie formacje, jak Møster! czy Hedvig Mollestad Trio, by zdać sobie sprawę, że północny klimat i bliskość fiordów muszą w sposób szczególny wpływać na artystyczną wyobraźnię. Przez pierwsze lata działalności Krokofant funkcjonowało jako – głównie studyjne – trio, któremu ton nadawał saksofonista Jørgen Mathisen (znany z takich projektów, jak na przykład Damana, Momentum oraz Instant Light), a u boku którego pojawiali się także gitarzysta i basista Tom Hasslan oraz perkusista Axel Skalstad (z Mathisenem pojawił się później w składzie Rune Your Day). W takiej konstelacji grupa zarejestrowała trzy pełnowymiarowe albumy, które w rzeczywistości nie posiadały własnych tytułów, a jedynie dodane do nazwy zespołu kolejne rzymskie cyferki: „Krokofant” (2014), „Krokofant II” (2015) oraz „Krokofant III” (2017). Można więc było spodziewać się, pod jakim szyldem pojawi się w sklepach czwarte wydawnictwo Norwegów, prawda? Ale tutaj czekała fanów niemała niespodzianka. Zresztą nie jedyna. Bo chociaż Mathisen, Hasslan i Skalstad nadal zachowali szczególną powściągliwość, tytułując płytę… „Q”, to przede wszystkim postanowili zaprosić do współpracy gości. I to jakich! Dwaj muzycy, którzy wraz z Jørgenem, Tomem i Axelem „zamelinowali” się w Studio Paradiso w Oslo, to żyjące legendy współczesnego skandynawskiego jazzu i rocka – artyści, których nazwiska są gwarancją najwyższej jakości. O kogo chodzi? O grającego na instrumentach klawiszowych Stålego Storløkkena (dawno temu w Møster! i Motorpsycho, a obecnie między innymi w Humcrush, Reflections in Cosmo i Elephant9) oraz (kontra)basistę Ingebrigta Håkera Flatena (Atomic, Starlite Motel, The Thing, Angles 3 i wiele innych). Wnieśli oni do muzyki Krokofant sporo ożywienia, choć już wcześniej pod względem dynamiki czy emocji nic jej przecież nie brakowało. Teraz jednak stała się ona jeszcze bogatsza, bardziej przestrzenna, bliższa stylistyce rocka progresywnego sprzed ponad czterech dekad – tego spod znaku King Crimson czy Soft Machine. Ale też wciąż mocno zakorzenionego w dokonaniach takich klasyków free jazzu i fusion, jak Ornette Coleman, Mahavishnu Orchestra czy „elektryczny” Miles Davis. Taka mieszanka musi dać efekt wybuchowy i tak właśnie jest w tym przypadku. Album „Q” to – podzielona na cztery części – prawie czterdziestoczterominutowa instrumentalna suita, w której nie brakuje zarówno fragmentów – i są one dominujące – dosłownie zwalających słuchacza z nóg, jak i takich, które dają wytchnienie, a nawet skłaniają do zadumy i refleksji. Część pierwsza zaczyna się od dynamicznego wejścia perkusisty, do którego po kilkunastu sekundach dołączają grający unisono Hasslan na gitarze solowej i Storløkken na organach Hammonda. Kiedy mija kolejna minuta, melduje się jeszcze Mathisen i w tym momencie robi się już tak gęsto (nie zapominajmy bowiem o wspierającym Axela Ingebrigcie), że trudno byłoby wcisnąć choć jeden dodatkowy dźwięk. Prowadzi to oczywiście do szybkiego przesilenia i otwarcia następnego wątku – klasycznie freejazzowego, z wyeksponowanym dęciakiem. Ale i on nie ciągnie się w nieskończoność, ustępując wkrótce miejsca wprowadzającemu eteryczny nastrój Stålemu, któremu towarzyszy powłóczysta progresywna solówka gitarzysty. To zaledwie kilka minut, a muzycy Krokofant i ich goście zdążyli już z prędkością świetlną przelecieć przez kilka, niekiedy dość znacznie oddalonych od siebie, muzycznych światów. Dalej natomiast powracają do wątków zaanonsowanych wcześniej i na ich bazie budują ekscytujące improwizowane solówki: raz są to przesterowane Hammondy Storløkkena, to znów duet saksofonowo-perkusyjny Mathisena i Skalstada (mogący kojarzyć się z najlepszymi albumami Kena Vandermarka i Paala Nilssen-Love’a). W szalonych freejazzowym finale wszystkich godzi jednak Håker Flaten, który tak podkręca wzmacniacz basowy, że gdyby to się działo podczas występu na żywo, widzom stojącym najbliżej sceny zapewne popękałyby bębenki w uszach. „Q – Part 2” również otwiera partia perkusji, do której jako pierwszy dołącza organista; następnie trochę nieśmiało prosi o zrobienie mu miejsca gitarzysta – i zostaje wysłuchany za czwartym podejściem. Od tej chwili wszystko toczy się już w miarę przewidywalnie – oczywiście jak na Krokofant – z podkreśleniem pierwszoplanowej roli klawiszy (z czasem coraz bardziej zadziornych). W porównaniu z „Part 1” część druga niesie jednak nieco ukojenia; więcej jest w niej rozmachu i przestrzeni, za co przede wszystkim powinniśmy być wdzięczni Storløkkenowi. „Part 3” przenosi słuchaczy w inny świat. Pierwsze minuty są bowiem smutno-refleksyjne, a za sprawą saksofonu Mathisena utrzymane głównie w stylu Ornette’a Colemana i Johna Coltrane’a z początku lat 60. XX wieku. Dopiero kiedy odważniej daje o sobie znać Tom Hasslan, przeskakujemy w następną dekadę. Bez wątpliwości norweski gitarzysta nasłuchał się wczesnych płyt King Crimson i postanowił oddać hołd Robertowi Frippowi. Jego duet z Jørgenem jest nie mniej piękny niż niezapomniany motyw ze „Starless”. W dalszej części na plan pierwszy wybijają się pozostali instrumentaliści: najpierw perkusista, a następnie klawiszowiec, który gra na Hammondach tak majestatycznie, że pod ciężarem ich dźwięków kolana uginają się same. A to jeszcze wcale nie wszystkie zaskoczenia… Zwieńczenie suity też rozpięte jest pomiędzy skrajnymi emocjami: z jednej strony nie brakuje w „Q – Part 4” motywów dynamiczno-ekstatycznych (za sprawą klawiszowca), z drugiej – refleksyjnych (do czego nakłania głównie saksofonista). Finał finałów jest godny tego, co słyszeliśmy wcześniej – odpowiednio patetyczny i czadowy. Jeśli po nim należałoby wnioskować, w jaką stronę podąży Krokofant na kolejnym albumie, to… – zresztą przekonajcie się sami. Sebastian Chosiński KROKOFANT are a guitar/sax/drum trio out of Norway and this is album number four from 2019. I had actually decided to get off of the KROKOFANT bus with their third album just feeling that maybe they had gone as far as they could with this format. Than I heard ELEPHANT9's incredible keyboardist Stale Storlokken and Haker Flaten an incredible bass player would be playing on this one and I had to check it out. So a five piece even though the two previously mentioned musicians are guests here, and this is their best yet! Adding two musicians of their quality is such a great move by this band but also the guitarist relates that this is their most written album yet. Everything including the solos is done with intent, whereas in the past they always combined the composed with the improvised. The liner notes are done by David Fricke and what a wonderful read it is. He relays that he feels the more explosive parts on this album are like early seventies Miles Davis and MAHAVISHNU ORCHESTRA along with late sixties Ornette Coleman groups. And also the avant leanings of "Third" and "Fourth" by SOFT MACHINE and the 73/74 KING CRIMSON. Fricke says that Flaten mentioned to the band he wouldn't mind playing with them. He didn't have to ask twice. The guitarist describes this album as being "...like Jazz in the sense that you play the theme, and each of the guys gets a solo, taking a different path. Then a riff sneaks in, we play around with that, and it builds to the climax." Just under 44 minutes we get three long tracks along with that second 6 1/2 minute one that is my favourite although the third song is right there too. This is consistent and challenging. So rewarding and innovative like 8 minutes into that second track. It's the emotion on that second tune that draws me in and it's something I've not felt before with this band. Some Rypdal sounding guitar on the opener before 4 minutes. The music here isn't as difficult as the first two, more melodic for sure but still challenging. I just really looked forward to spinning "Q" each time it came up. Mellotron Storm ..::TRACK-LIST::.. 1. Q - Part 1 13:30 2. Q - Part 2 6:34 3. Q - Part 3 12:08 4. Q - Part 4 11:31 ..::OBSADA::.. Tom Hasslan - guitars Jørgen Mathisen - saxophone Axel Skalstad - drums With: Ståle Storløkken (Elephant9) - keyboards Ingebrigt Håker Flaten - bass https://www.youtube.com/watch?v=60amzs8jN7o SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 17:30:48
Rozmiar: 306.69 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Kanadyjczycy z Panzerfaust zaprezentowali niedawno swój najnowszy materiał zatytułowany „The Suns of Perdition – Chapter I: War, Horrid War”. Poprzednie materiały lubię, a EP „The Lucifer Principle” jest ze mną od dłuższego czasu. Dlatego też należało sprawdzić, co tam nowego urodziło się w głowach tych panów. Zachęciły mnie też całkiem przyjemne numery promujące tę płytę. Zacznijmy może od tego, że Panzerfaust gra muzykę, którą można określić, jako „black metal w kapturach”. Dzięki temu nie unikniemy pewnych porównań z Mgłą. Panzerfaust jednak idzie w trochę inne rejony. Dla mnie brzmi to dość industrialnie. Muzyka sprawia wrażenie bardzo motorycznej, gęstej, ale jednocześnie transowej. Elektronika też tu jakaś jest. Aczkolwiek chodzi mi raczej o samo brzmienie i to jak utwory są zbudowane. Ciekawy zabieg. Mnie intryguje. Goście zastosowali też ciekawy sposób gry na perkusji. Miejscami mam wrażenie, że garowy ma chyba więcej niż dwie ręce, albo ktoś mu pomaga. Nie zmam się na szczegółach, ale posłuchajcie tego, co się wygrywa na tym instrumencie mniej więcej za połową „The Day After Trinity” (BTW, jest to nawiązanie do ciekawego dokumentu o Oppenheimerze). Zresztą, jest to naprawdę świetny numer i nie dziwię się, że wybrali go do promowania całej płyty. Zajebiście mi się też podoba złożony, ponad 13-minutowy „The Men of No Man’s Land”. Na tej płycie zasadniczo są jeszcze dwa numery i jeden przerywnik, więc swoją długością nie powala. Dla mnie jednak nie jest to żaden problem. Podsumowując: niby kapturowy black metal, a sporo tu nowego i świeżego powiewu. Niekonwencjonalnie rozwiania muzyczne, intrygujące wokale i śmiałe kompozycję świadczą o tym, że płyta naprawdę potrafi zainteresować. Pytanie: czy na dłużej? Chętnie bym ich też sprawdził na żywo. A przypominam: będzie taka okazja już niedługo w Łodzi, bo wpadają z Uadą do nas w ramach The Spectral Storm Tour. Tymczasem ja wracam do słuchania. Pathologist From Canada the band sharing the name with a certain German anti-tank weapon, Panzerfaust hails. Their black metal is to no surprise (seeing their name) much about war and anti-religion. Since their creation in 2005 the band has been very active having released new material almost every year up until their 2013 full-length album Jehovah-Jireh: The Divine Anti-logos. Since then they’ve taken it a bit slower, with an EP release in 2016 and now their 4th full-length album The Suns of Perdition I: War, Horrid War is out. After having this album spinning on and off for the past month I can tell you straight away this album is a grower. Not just in the sense that it starts slow but get better with each spin. This album is good from the first track alone, just keeps getting better and grows in taste like a fine wine. Funeral Mist, Deathspell Omega and 1914 are the first bands that came to my mind as a major influence when the opener “The Day After ‘Trinity'” hits you like an avalanche, a superb opening. The tank doesn’t stop there though as it bulldoze it’s way into your mind, pummeling your brain with the follow-up “Stalingrad, Massengrab”. The epic 13 minutes closer “The Men of No Man’s Land” does exactly like it’s intended to, close the album in style. A much slower song than the rest of the album, but oh so atmospheric and a great showing of wicked good songwriting. Which is actually the main part I will take with me from listening to Panzerfaust, their very well-written songs. Memorable, dark and deep lyrics accompanied with great music is all you need really and for that I give Panzerfaust a near perfect score. One of the best albums I’ve heard this year! TheMetalGamer ..::TRACK-LIST::.. 1. The Day After 'Trinity' 05:23 2. Stalingrad, Massengrab 04:12 3. Crimes Against Humanity 02:24 4. The Decapitator's Prayer 06:27 5. The Men of No Man's Land 13:00 ..::OBSADA::.. Thomas Gervais - Bass Brock 'Kaizer' Van Dijk - Guitars, Lyrics Goliath - Vocals Alexander Kartashov - Drums https://www.youtube.com/watch?v=4V67yWW_yDM SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 17:03:18
Rozmiar: 75.79 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Kanadyjczycy z Panzerfaust zaprezentowali niedawno swój najnowszy materiał zatytułowany „The Suns of Perdition – Chapter I: War, Horrid War”. Poprzednie materiały lubię, a EP „The Lucifer Principle” jest ze mną od dłuższego czasu. Dlatego też należało sprawdzić, co tam nowego urodziło się w głowach tych panów. Zachęciły mnie też całkiem przyjemne numery promujące tę płytę. Zacznijmy może od tego, że Panzerfaust gra muzykę, którą można określić, jako „black metal w kapturach”. Dzięki temu nie unikniemy pewnych porównań z Mgłą. Panzerfaust jednak idzie w trochę inne rejony. Dla mnie brzmi to dość industrialnie. Muzyka sprawia wrażenie bardzo motorycznej, gęstej, ale jednocześnie transowej. Elektronika też tu jakaś jest. Aczkolwiek chodzi mi raczej o samo brzmienie i to jak utwory są zbudowane. Ciekawy zabieg. Mnie intryguje. Goście zastosowali też ciekawy sposób gry na perkusji. Miejscami mam wrażenie, że garowy ma chyba więcej niż dwie ręce, albo ktoś mu pomaga. Nie zmam się na szczegółach, ale posłuchajcie tego, co się wygrywa na tym instrumencie mniej więcej za połową „The Day After Trinity” (BTW, jest to nawiązanie do ciekawego dokumentu o Oppenheimerze). Zresztą, jest to naprawdę świetny numer i nie dziwię się, że wybrali go do promowania całej płyty. Zajebiście mi się też podoba złożony, ponad 13-minutowy „The Men of No Man’s Land”. Na tej płycie zasadniczo są jeszcze dwa numery i jeden przerywnik, więc swoją długością nie powala. Dla mnie jednak nie jest to żaden problem. Podsumowując: niby kapturowy black metal, a sporo tu nowego i świeżego powiewu. Niekonwencjonalnie rozwiania muzyczne, intrygujące wokale i śmiałe kompozycję świadczą o tym, że płyta naprawdę potrafi zainteresować. Pytanie: czy na dłużej? Chętnie bym ich też sprawdził na żywo. A przypominam: będzie taka okazja już niedługo w Łodzi, bo wpadają z Uadą do nas w ramach The Spectral Storm Tour. Tymczasem ja wracam do słuchania. Pathologist From Canada the band sharing the name with a certain German anti-tank weapon, Panzerfaust hails. Their black metal is to no surprise (seeing their name) much about war and anti-religion. Since their creation in 2005 the band has been very active having released new material almost every year up until their 2013 full-length album Jehovah-Jireh: The Divine Anti-logos. Since then they’ve taken it a bit slower, with an EP release in 2016 and now their 4th full-length album The Suns of Perdition I: War, Horrid War is out. After having this album spinning on and off for the past month I can tell you straight away this album is a grower. Not just in the sense that it starts slow but get better with each spin. This album is good from the first track alone, just keeps getting better and grows in taste like a fine wine. Funeral Mist, Deathspell Omega and 1914 are the first bands that came to my mind as a major influence when the opener “The Day After ‘Trinity'” hits you like an avalanche, a superb opening. The tank doesn’t stop there though as it bulldoze it’s way into your mind, pummeling your brain with the follow-up “Stalingrad, Massengrab”. The epic 13 minutes closer “The Men of No Man’s Land” does exactly like it’s intended to, close the album in style. A much slower song than the rest of the album, but oh so atmospheric and a great showing of wicked good songwriting. Which is actually the main part I will take with me from listening to Panzerfaust, their very well-written songs. Memorable, dark and deep lyrics accompanied with great music is all you need really and for that I give Panzerfaust a near perfect score. One of the best albums I’ve heard this year! TheMetalGamer ..::TRACK-LIST::.. 1. The Day After 'Trinity' 05:23 2. Stalingrad, Massengrab 04:12 3. Crimes Against Humanity 02:24 4. The Decapitator's Prayer 06:27 5. The Men of No Man's Land 13:00 ..::OBSADA::.. Thomas Gervais - Bass Brock 'Kaizer' Van Dijk - Guitars, Lyrics Goliath - Vocals Alexander Kartashov - Drums https://www.youtube.com/watch?v=4V67yWW_yDM SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 16:59:19
Rozmiar: 217.13 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
..::INFO::..
--------------------------------------------------------------------- Olivia Newton-John - The Definitive Collection --------------------------------------------------------------------- Artist...............: Olivia Newton-John Album................: The Definitive Collection Genre................: Pop Source...............: CD Year.................: 2002 Ripper...............: EAC (Secure mode) & Lite-On iHAS124 Codec................: Free Lossless Audio Codec (FLAC) Version..............: reference libFLAC 1.5.0 20250211 Quality..............: Lossless, (avg. compression: 64 %) Channels.............: Stereo / 44100 HZ / 16 Bit Tags.................: VorbisComment Information..........: Universal Included.............: NFO, M3U, CUE Covers...............: Front Back CD --------------------------------------------------------------------- Tracklisting --------------------------------------------------------------------- 1. Olivia Newton-John - You're The One That I Want [02:48] 2. Olivia Newton-John - Xanadu [03:28] 3. Olivia Newton-John - Magic [04:28] 4. Olivia Newton-John - Sam [03:40] 5. Olivia Newton-John - I Honestly Love You [03:37] 6. Olivia Newton-John - Hopelessly Devoted To You [03:04] 7. Olivia Newton-John - Suddenly [04:00] 8. Olivia Newton-John - I Need Love [04:09] 9. Olivia Newton-John - A Little More Love [03:25] 10. Olivia Newton-John - Summer Nights [03:35] 11. Olivia Newton-John - Physical [03:41] 12. Olivia Newton-John - What Is Life [03:18] 13. Olivia Newton-John - Heart Attack [03:05] 14. Olivia Newton-John - Landslide [04:19] 15. Olivia Newton-John - Make A Move On Me [03:16] 16. Olivia Newton-John - Have You Never Been Mellow [03:30] 17. Olivia Newton-John - Deeper Than The Night [03:36] 18. Olivia Newton-John - Banks Of The Ohio [03:15] 19. Olivia Newton-John - Take Me Home Country Roads [03:16] 20. Olivia Newton-John - Long Live Love [02:44] 21. Olivia Newton-John - If Not For You [02:52] 22. Olivia Newton-John - The Grease Megamix (Bonus Track) [04:53] Playing Time.........: 01:18:09 Total Size...........: 502,37 MB ![]()
Seedów: 17
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 15:13:20
Rozmiar: 520.19 MB
Peerów: 15
Dodał: rajkad
Opis
..::INFO::..
--------------------------------------------------------------------- Bee Gees - Their Greatest Hits - The Record (2 CD) --------------------------------------------------------------------- Artist...............: Bee Gees Album................: Their Greatest Hits - The Record Genre................: Pop Source...............: CD Year.................: 2006 Ripper...............: EAC (Secure mode) & Lite-On iHAS124 Codec................: Free Lossless Audio Codec (FLAC) Version..............: reference libFLAC 1.5.0 20250211 Quality..............: Lossless, (avg. compression: 66 %) Channels.............: Stereo / 44100 HZ / 16 Bit Tags.................: VorbisComment Information..........: Reprise Records Included.............: NFO, M3U, CUE Covers...............: Front Back CD --------------------------------------------------------------------- Tracklisting CD 1 --------------------------------------------------------------------- 1. Bee Gees - New York Mining Disaster 1941 [02:12] 2. Bee Gees - To Love Somebody [03:02] 3. Bee Gees - Holiday [02:55] 4. Bee Gees - Massachusetts [02:25] 5. Bee Gees - World [03:16] 6. Bee Gees - Words [03:16] 7. Bee Gees - I've Gotta Get a Message to You [02:52] 8. Bee Gees - I Started a Joke [03:10] 9. Bee Gees - First of May [02:50] 10. Bee Gees - Saved by the Bell [03:08] 11. Bee Gees - Don't Forget to Remember [03:29] 12. Bee Gees - Lonely Days [03:48] 13. Bee Gees - How Can You Mend a Broken Heart [03:59] 14. Bee Gees - Run to Me [03:13] 15. Bee Gees - Jive Talkin' [03:46] 16. Bee Gees - Nights on Broadway [04:36] 17. Bee Gees - Fanny (Be Tender with My Love) [04:04] 18. Bee Gees - Love So Right [03:37] 19. Bee Gees - If I Can't Have You [03:22] 20. Bee Gees - Love Me [04:03] 21. Bee Gees - You Should Be Dancing [04:15] Playing Time.........: 01:11:29 Total Size...........: 477,10 MB --------------------------------------------------------------------- Tracklisting CD 2 --------------------------------------------------------------------- 1. Bee Gees - Stayin' Alive [04:47] 2. Bee Gees - How Deep Is Your Love [04:03] 3. Bee Gees - Night Fever [03:31] 4. Bee Gees - More Than a Woman [03:17] 5. Bee Gees - Emotion [03:41] 6. Bee Gees - Too Much Heaven [04:57] 7. Bee Gees - Tragedy [05:03] 8. Bee Gees - Love You Inside Out [04:11] 9. Bee Gees - Guilty (Barbra Streisand and with Barry Gibb)[04:24] 10. Bee Gees - Heartbreaker [04:25] 11. Bee Gees - Islands in the Stream [04:22] 12. Bee Gees - You Win Again [04:03] 13. Bee Gees - One [04:57] 14. Bee Gees - Secret Love [03:35] 15. Bee Gees - For Whom the Bell Tolls [03:58] 16. Bee Gees - Alone [04:22] 17. Bee Gees - Immortality [04:15] 18. Bee Gees - This Is Where I Came In [04:00] 19. Bee Gees - Spicks & Specks [02:51] Playing Time.........: 01:18:52 Total Size...........: 555,55 MB ![]()
Seedów: 29
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 13:58:52
Rozmiar: 1.05 GB
Peerów: 20
Dodał: rajkad
Opis
...( Info )...
Artist: Bobby Darin Album: The Definitive Love Songs of Bobby Darin Year: 2025 Format: mp3 320 kbps ...( TrackList )... 01. Dream Lover 02. Beyond the Sea 03. That's the Way Love Is 04. Queen of the Hop 05. You Must Have Been a Beautiful Baby 06. Plain Jane 07. Things 08. She's Tanfastic 09. Lazy River 10. Hallelujah I Love Her So 11. Moment of Love 12. I Didn't Know What Time It Was 13. Long ago and Far Away 14. It Had to Be You 15. The More I See You 16. How About You 17. Just Friends 18. What a Difference a Day Makes 19. Easy Living 20. Dream Lover (Demo) ![]()
Seedów: 283
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 10:22:09
Rozmiar: 114.15 MB
Peerów: 151
Dodał: Uploader
Opis
...( Info )...
Artist: Various Artists Album: 60s Best Pop Year: 2025 Format: mp3 320 kbps ...( TrackList )... 01. The John Barry Seven & Orchestra - The James Bond Theme (1995 Remaster) 02. Eddie Floyd - Knock on Wood 03. Cliff Richard - Summer Holiday 04. Percy Sledge - When a Man Loves a Woman 05. Helen Shapiro - Walkin' Back to Happiness 06. Frankie Valli - Can’t Take My Eyes off You 07. Sam & Dave - Hold On, I'm Coming 08. The Monkees - Daydream Believer 09. The Rascals - Groovin' 10. Buffalo Springfield - For What It's Worth 11. The Doors - People Are Strange (2017 Remaster) 12. Ben E. King - Stand by Me 13. Carla Thomas - B-A-B-Y 14. Otis Redding - (Sittin' On) The Dock of the Bay 15. Dionne Warwick - Walk On By 16. Wilson Pickett - Land of 1000 Dances 17. The Regents - Barbara Ann 18. Roberta Flack - The First Time Ever I Saw Your Face 19. Shirley Bassey - Goldfinger 20. James Taylor - Carolina in My Mind 21. Alma Cogan - Tennessee Waltz 22. David McWilliams - The Days of Pearly Spencer 23. Solomon Burke - Cry to Me 24. Cilla Black - Alfie 25. The Four Seasons - Beggin' 26. Matt Monro - From Russia with Love (1995 Remaster) 27. The Drifters - Under the Boardwalk 28. Booker T. & The M.G.'s - Green Onions 29. Arthur Conley - Sweet Soul Music 30. Peter, Paul and Mary - Leaving on a Jet Plane 31. The Bobby Fuller Four - I Fought the Law 32. Antonio Carlos Jobim - The Girl from Ipanema 33. The Bar-Kays - Soul Finger 34. VANILLA FUDGE - You Keep Me Hangin' On 35. Judy Collins - Both Sides Now 36. Love - Alone Again Or 37. Freddie & The Dreamers - I'm Telling You Now 38. The Rascals - A Beautiful Morning 39. Bread - It Don't Matter to Me 40. Johnny Kidd & The Pirates - Shakin' All Over 41. Grateful Dead - The Golden Road (To Unlimited Devotion) 42. Billy J. Kramer & The Dakotas - Trains and Boats and Planes 43. The Beau Brummels - Hang On Sloopy 44. Patti LaBelle - Groovy Kind of Love 45. Ricky Valance - Tell Laura I Love Her 46. Peter Sarstedt - Where Do You Go To (My Lovely) 47. The MC5 - Kick Out the Jams 48. The Shadows Of Knight - Gloria 49. Archie Bell and The Drells - Tighten Up, Pt. 1 50. The Mar-Keys - Last Night 51. Joey Dee & The Starliters - Peppermint Twist Pt. 1 52. Sonny & Cher - I Got You Babe 53. Gerry & The Pacemakers - You'll Never Walk Alone 54. Terry Reid - Sweater (2004 Remaster) 55. Aretha Franklin - Chain of Fools 56. Bobby Darin - What I'd Say (2006 Remaster) 57. The Shadows - Apache 58. The Everly Brothers - Crying in the Rain 59. Tony Joe White - Rainy Night in Georgia 60. Dino, Desi and Billy - The Rebel Kind (2007 Remaster) 61. Lavern Baker - A Little Bird Told Me So 62. Sammy Davis, Jr. - Stranger in Paradise 63. Tommy James & The Shondells - Mony Mony 64. Nino Tempo & April Stevens - True Love 65. Trini Lopez - If I Had a Hammer 66. The Dubs - Blue Velvet 67. The Cascades - Rhythm of the Rain 68. Don Ho - Tiny Bubbles 69. Bonzo Dog Doo Dah Band - I'm the Urban Spaceman 70. Nina Simone - That's All (2005 Remaster) 71. Brook Benton - Laura (What's He Got That I Ain't Got) 72. The Vogues - My Special Angel 73. Tiny Tim - Tip Toe Thru' the Tulips with Me 74. Brenda Lee - You Better Do Better 75. Clarence Reid - Part Time Lover ![]()
Seedów: 790
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 10:21:52
Rozmiar: 489.20 MB
Peerów: 318
Dodał: Uploader
Opis
...( Info )...
Title: Jaguar Artist: Jaguar Year: 2025 Genre: Heavy-Metal Country: Poland Duration: 00:41:38 Format/Codec: MP3 Audio bitrate: 320 kbps ...( TrackList )... 01. 111 (03:49) 02. Bilet do raju (03:48) 03. Inicjacja (03:35) 04. Apokalipsa (03:55) 05. Ave Cezar (03:40) 06. Pierwszy strzał (04:24) 07. Żołnierz (04:48) 08. Uciekinier (03:31) 09. Jaguar (04:10) 10. Karzeł (05:54) ![]()
Seedów: 21
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 10:21:24
Rozmiar: 96.54 MB
Peerów: 8
Dodał: Uploader
Opis
...( Info )...
Title: Diaries Of The Insane Artist: Resonance of Harmony Year: 2025 Genre: Heavy, Thrash-Metal Country: USA Duration: 00:33:17 Format/Codec: MP3 Audio bitrate: 320 kbps ...( TrackList )... 01. Jesus Goes To Hell (04:16) 02. Wake Up Blind (02:52) 03. Red Sun Of Midnight (03:42) 04. Look What The Corpse Dragged In (04:38) 05. Suicide (Diaries Of The Insane Scribe #1) (02:25) 06. The Hollow Brain (03:28) 07. My Truncheon (Diaries Of The Insane Scribe #2) (02:48) 08. Lies & Truth (02:14) 09. Babylon (03:28) 10. Decimate The Decimated (01:15) 11. Violation (Diaries of the Insane Scribe #3) (02:07) ![]()
Seedów: 19
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 10:21:19
Rozmiar: 76.87 MB
Peerów: 7
Dodał: Uploader
Opis
...( Info )...
Title: The Order Of Chaos Artist: Aggravated Assault Year: 2025 Genre: Thrash-Metal Country: USA Duration: 00:42:16 Format/Codec: MP3 Audio bitrate: 320 kbps ...( TrackList )... 01. Apathy 02. Vivisection 03. War Cry 04. The Dahmer Party 05. Utopia 06. Cataclysmic Abyss 07. A.T.K. 08. Fertilized with Flesh 09. The Order of Chaos 10. Sympathy ![]()
Seedów: 28
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 10:21:14
Rozmiar: 101.54 MB
Peerów: 6
Dodał: Uploader
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Surowy i mrożący krew w żyłach Death Metal!!! Jak u mamy... Strap yourself in for a double dose of old school as fuck death metal from The Netherlands! Rooted in the late 80's/early 90's these bands embody everything that is true and authentic about death metal, and no-one who has even the slightest interest in primordial death metal should miss out on these two acts. The first to throw in their collective hats are Eternal Solstice. Delivering a mix between doomy slow crawl and uptempo buzzing guitar, these guys immediately establish that they have their roots firmly in the sounds pioneered by bands like early Death, Possessed and Massacre, with a few nods to early Deicide as well. And judging from the track "Obscuration", I think we can count Immolation among further influences, because the opening riff to their track "Immolation" is 'borrowed' in a less than subtle manner. Although the songs are pretty basic in execution, the band know how to built up atmosphere and tension by alternating their pummeling slow sections with more uptempo parts, giving the music the needed variation. The vicious snarling vocals, dive-bomb leads and a smattering of keyboard ambiance in "Melancholic Characters" further complete this picture of pure, classic death metal, with the heavy and well-balanced production job doing the rest. The intro to the Mourning side starts off with a saxophone rendition of what I think is the theme from "The Godfather", which is unexpected, I'll give them that. What is also unexpected is that the saxophone makes another appearance in the last track "The Mourning After". Original, yes, but the purist in me is still not sure what to think of it. As for the rest of Mourning's material, they follow a similar path to what Eternal Solstice does, but upping the aggression angle. The influence of bands like Possessed and Death is present here as well, yet the riffing seems to have an added thrash edge to it, reminding me of Slayer and Kreator at their most intense. The vocals are slightly distorted, bringing to mind of what Pete Steele did on the first Carnivore album, and these work well with the belligerent riffing. Combined with the fast/slow interaction of the songs, they add some extra menace to the general atmosphere, with the clear production as the finishing touch. This split is a great starting point to explore both these bands further. Eternal Solstice went on to release 3 full length albums, of which "The Wish Is Father to the Thought" is one you should not miss out on, although their other output is fairly consistent as well. Mourning only released a full length after this, and I can not say enough to recommend it. Finding the middle ground between Asphyx, Carnivore and Winter, it's just stupid good and does not nearly get enough of the credit it deserves. Get a hold of this split and the rest of their discography, I'd say. True old school death metal does not come any more pure than this. Vaseline1980 ..::TRACK-LIST::.. Eternal Solstice 1. Thrall To The Gallows 5:04 2. Path To Perdition 5:02 3. Obscuration 3:06 4. Melancholic Characters 5:38 Mourning 5. Free Evil 2:46 6. Abundance 1:55 7. Necrodrama 2:11 8. You're Sold 5:59 9. The Mourning After 5:23 Tracks 1 to 4 recorded and mixed Nibbixwood, 20-21 June 1990. Tracks 5 to 9 recorded and mixed Waalwijk 15 June 1990. ..::OBSADA::.. Guitar - Philip Nugteren (tracks: 1 to 4), Pim Siere (tracks: 5 to 9), Rene Roza (tracks: 5 to 9), Victor van Drie (tracks: 1 to 4) Bass, Vocals [Vox] - Marc v. Amelsvort (tracks: 5 to 9), Ramon Soeterbroek (tracks: 1 to 4) Drums - Misha Hak https://www.youtube.com/watch?v=NPY91zBB55I SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 09:12:18
Rozmiar: 86.85 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Surowy i mrożący krew w żyłach Death Metal!!! Jak u mamy... Strap yourself in for a double dose of old school as fuck death metal from The Netherlands! Rooted in the late 80's/early 90's these bands embody everything that is true and authentic about death metal, and no-one who has even the slightest interest in primordial death metal should miss out on these two acts. The first to throw in their collective hats are Eternal Solstice. Delivering a mix between doomy slow crawl and uptempo buzzing guitar, these guys immediately establish that they have their roots firmly in the sounds pioneered by bands like early Death, Possessed and Massacre, with a few nods to early Deicide as well. And judging from the track "Obscuration", I think we can count Immolation among further influences, because the opening riff to their track "Immolation" is 'borrowed' in a less than subtle manner. Although the songs are pretty basic in execution, the band know how to built up atmosphere and tension by alternating their pummeling slow sections with more uptempo parts, giving the music the needed variation. The vicious snarling vocals, dive-bomb leads and a smattering of keyboard ambiance in "Melancholic Characters" further complete this picture of pure, classic death metal, with the heavy and well-balanced production job doing the rest. The intro to the Mourning side starts off with a saxophone rendition of what I think is the theme from "The Godfather", which is unexpected, I'll give them that. What is also unexpected is that the saxophone makes another appearance in the last track "The Mourning After". Original, yes, but the purist in me is still not sure what to think of it. As for the rest of Mourning's material, they follow a similar path to what Eternal Solstice does, but upping the aggression angle. The influence of bands like Possessed and Death is present here as well, yet the riffing seems to have an added thrash edge to it, reminding me of Slayer and Kreator at their most intense. The vocals are slightly distorted, bringing to mind of what Pete Steele did on the first Carnivore album, and these work well with the belligerent riffing. Combined with the fast/slow interaction of the songs, they add some extra menace to the general atmosphere, with the clear production as the finishing touch. This split is a great starting point to explore both these bands further. Eternal Solstice went on to release 3 full length albums, of which "The Wish Is Father to the Thought" is one you should not miss out on, although their other output is fairly consistent as well. Mourning only released a full length after this, and I can not say enough to recommend it. Finding the middle ground between Asphyx, Carnivore and Winter, it's just stupid good and does not nearly get enough of the credit it deserves. Get a hold of this split and the rest of their discography, I'd say. True old school death metal does not come any more pure than this. Vaseline1980 ..::TRACK-LIST::.. Eternal Solstice 1. Thrall To The Gallows 5:04 2. Path To Perdition 5:02 3. Obscuration 3:06 4. Melancholic Characters 5:38 Mourning 5. Free Evil 2:46 6. Abundance 1:55 7. Necrodrama 2:11 8. You're Sold 5:59 9. The Mourning After 5:23 Tracks 1 to 4 recorded and mixed Nibbixwood, 20-21 June 1990. Tracks 5 to 9 recorded and mixed Waalwijk 15 June 1990. ..::OBSADA::.. Guitar - Philip Nugteren (tracks: 1 to 4), Pim Siere (tracks: 5 to 9), Rene Roza (tracks: 5 to 9), Victor van Drie (tracks: 1 to 4) Bass, Vocals [Vox] - Marc v. Amelsvort (tracks: 5 to 9), Ramon Soeterbroek (tracks: 1 to 4) Drums - Misha Hak https://www.youtube.com/watch?v=NPY91zBB55I SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 09:05:58
Rozmiar: 265.44 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. DVD 5 NTSC 16:9 DD 2.0 Ten występ jest dobrze sfilmowany, a jakość dźwięku jest całkiem akceptowalna. ..::TRACK-LIST::.. 1. Intro / Haunted Palace 2. Weavers of the Web 3. Queen of the Black Coast 4. Divine Victim 5. Brethren of the Hammer 6. Masque of the Red Death 7. Death by the Hammer 8. Hammer of the Witches 9. Witches Brew 10. Flaming Metal Systems 11. Crystal Logic 12. Heavy Metal to the World DVD recorded at Hammer of Doom festival in 2011. https://www.youtube.com/watch?v=3xtXMfG9TjM SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 06:42:10
Rozmiar: 3.18 GB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. DVD dokumentujące występ z 1970 roku, z kultowego programu Beat-Club (w kolorze) wyśmienitej formacji prowadzonej przez perkusistę Cream i Blind Faith. Nagrane na żywo w studio (w składzie m.in. z Grahamem Bondem), doskonałe, bogato zaaranżowane rozbudowane, nieco psychodeliczne, a przede wszystkim rozbujane, jazz-progresywne kawałki. Absolutny mus dla każdego fana klasycznego grania! ..::TRACK-LIST::.. 1. Early In The Morning / Sunshine Of Your Love 21:56 2. 12 Gates Of The City 6:40 3. What A Day 6:03 4. Joking 2:05 5. Sunshine Of Your Love 3:55 6. Tell Me A Story 9:08 ..::OBSADA::.. Organ, Guitar, Vocals - Ken Craddock Saxophone [Saxes] - Bud Beadle Tenor Saxophone, Flute - Steve Gregory Vocals - Aliki Ashman, Diane Stewart Vocals, Organ [Hammond], Saxophone - Graham Bond Bass - Colin Gibson Congas - Speedy Acquaye Drums - Ginger Baker https://www.youtube.com/watch?v=ZJlSyapiV84 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 06:22:26
Rozmiar: 2.36 GB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...( Info )...
składanka mireczka-a takie tam vol.43 Gatunek: Dance,Disco,Vixa/Pompa,Trance Rok:2025 mp3@320kbps CZAS:01:38:14 ...( TrackList )... 1.Armin van Buuren ft. Sharon den Adel & PABLO & Dj Przemooo - In And Out Of Love 2.DJ Arix - Like This! 3.BASTA - KOCHAM TEN STAN (Remix) 2025 4.Eiffel 65 - FARE A MENO DI TE feat. Guè 5.James Hype - Don't Wake Me Up (Remix) 6.Filipek & NEL - Na serio (FAIR PLAY Remix) 7.Kaoma - Lambada (Bootleg) 2025 8.Lady Gaga - Abracadabra (Remix) 9.Alien Cut & David Tango & DJ Killer - TACOS (Extended Mix) 10.BRYLANT - Sikalafą (VAYTO Remix) 11.DANIL & Kate Ryan - Desenchantee 12.Filipek & NEL - Nie ma chemii (Remix) 13.MatricK - F33L 14.Furkan Soysal - Infinity 15.Chris El Greco - Move Like That 16.MODELKI - Miss Dior (Remix) 17.Russian Village Boys - Romantic & Jackass (Bootleg) 18.LUNATIC - Again (Original Mix) 19.twocolors, BARBZ - UMS (Remix) 20.YouNotUs vs. Yolanda Be Cool & Dcup - We No Speak Americano (VIP Extended Mix) 21.Konstanty Drążek - Ona Bawi Się (Sound Bass Remix) 22.majtis - mano cornuta (Rotusu Remix) 23.Zoe Wees - Girls Like Us (Remix) 2025 24.Andrea Montorsi & Nick The Kid - Love 2 Keep (Extended Mix) 25.Aron & Krux ft. KaeN - Sztorm (Remix) 26.Andrew Rayel - Trance is The Rhythm 27.Żabson - COWABONGA (VAYTO REMIX) 28.Alok & Bebe Rexha - Deep In Your Love (Remix) 29.M.A.T.I. - Let Your Spirit Dance (Original Mix) 30.MilleniumKid, JBS, elMefti, Holy Priest - Vielleicht Vielleicht (Remix) ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-21 05:24:34
Rozmiar: 222.69 MB
Peerów: 0
Dodał: mireczek19
Opis
..::INFO::..
In-A-Gadda-Da-Vida (zniekształcony fonetyczny zapis wyrażenia In the Garden of Eden - „W rajskim ogrodzie”) - drugi album studyjny amerykańskiej, psychodelicznej grupy rockowej Iron Butterfly wydany w 1968 roku. Najbardziej znanym utworem z tego albumu jest kompozycja tytułowa – bogata w elementy jamowe, trwała 17 minut i pokryła całą stronę B oryginalnego wydania winylowego. Album znalazł się na 4. miejscu na liście Billboardu[2]. Obecnie album ma status czterokrotnej platynowej płyty w Stanach Zjednoczonych, a na całym świecie rozszedł się w ilości 30 milionów kopii. Był to również najlepiej sprzedający się album wytwórni Atlantic Records do czasu wydania albumu Led Zeppelin IV. Title: In-A-Gadda-Da-Vida Artist: Iron Butterfly Country: USA Year: 1968 Genre: Rock Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 kbps ..::TRACK-LIST::.. 1. Most Anything You Want 2. Flowers and Beads 3. My Mirage 4. Termination 5. Are You Happy 6. In-A-Gadda-Da-Vida 7. In-A-Gadda-Da-Vida (live) 8. In-A-Gadda-Da-Vida (single version) ![]()
Seedów: 57
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-20 22:25:22
Rozmiar: 145.53 MB
Peerów: 42
Dodał: Uploader
Opis
..::INFO::..
Chaos UK to siła, z którą należy się liczyć w świecie punk rocka! Powstała w 1979 roku w Portishead w Somerset, ta ikoniczna grupa, prowadzona przez tajemniczego wokalistę znanego po prostu jako Chaos, na zawsze zapisała się w annałach historii anarcho-punka. Z dźwiękiem, który jest nieprzepraszająco szybki, surowy i konfrontacyjny, wyróżnili się jako przedstawiciele brytyjskiej sceny anarcho-punk w latach 80. Chaos UK to nie tylko byt muzyczny - to zjawisko kulturowe, które przesiąka swoją muzykę społecznie świadomymi tekstami i surową postawą, która głęboko koresponduje z ich zagorzałymi fanami. Ta reputacja sprawiła, że zyskali popularność nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale także wywarli wpływ za granicą, szczególnie w Japonii, gdzie ich agresywny dźwięk zapalił scenę muzyki noise. Title: Floggin' the Corpse Artist: Chaos UK Country: Wielka Brytania Year: 1995 Genre: Punk Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ..::TRACK-LIST::.. 1.Intro 2.Maggie 3.Hate 4.Police Protection 5.Out-Takes (No Security) 6.Killl Your Baby 7.Selfish Few 8.False Prophets 9.End Is Nigh 10.Parental Love 11.Victimised 12.No Security 13.Four Minute Warning 14.Farmyard Boogie 15.Victimised (Encore) 16.No Security (Encore) ![]()
Seedów: 55
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-20 22:22:48
Rozmiar: 93.44 MB
Peerów: 34
Dodał: Uploader
Opis
..::INFO::..
Szósty, najnowszy album studyjny amerykańskiego zespołu metalowego z San Francisco. Artist: Deafheaven Title: Lonely People With Power Country: USA Year: 2025 Genre: Metal Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ..::TRACK-LIST::.. 1.Incidental I 2.Doberman 3.Magnolia 4.The Garden Route 5.Heathen 6.Amethyst 7.Incidental II (featuring Jae Matthews) 8.Revelator 9.Body Behavior 10.Incidental III (featuring Paul Banks) 11.Winona 12.The Marvelous Orange Tree https://www.youtube.com/watch?v=CH3PmHeJpQ4 ![]()
Seedów: 34
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-20 22:19:56
Rozmiar: 129.81 MB
Peerów: 28
Dodał: Uploader
Opis
...( Info )...
Artist: Various Artists Album: classical music for my baby Year: 2025 Genre: Classic Format: mp3 320 kbps ...( TrackList )... 01. Sylvia Capova - Kinderszenen, Op. 15 VII. Träumerei 02. David Parry - Pavane, Op. 50 03. Axel Gillison - 12 Pieces, Op. 40 II. Chanson triste 04. Henrik Måwe - Nocturne in C-Sharp Minor, B. 49. Lento con gran espressione 05. Johannes Bornlof - Soffia la notte 06. Finghin Collins - Suite bergamasque, L. 75 III. Clair de lune 07. Johannes Bornlof - Una Mattina 08. Frank Shipway - Les contes d'Hoffmann, Act III Belle nuit, ô nuit d'amour Barcarolle (Instrumental Version) 09. Alun Francis - Violin Concerto in G Minor, BWV 1056R II. Arioso. Largo 10. Sylvia Capova - Préludes, Op. 28 No. 7 in A Major. Andantino 11. Peter Schmalfuss - Préludes, Book I, L. 117 No. 8, La fille aux cheveux de lin 12. Eduardo Marturet - Melodies of the Heart, Op. 5 III. I Love You 13. David Parry - Peer Gynt Suite No. 1, Op. 46 I. Morning Mood 14. Frank Shipway - Suite No. 3 in D Major, BWV 1068 II. Air 15. Johannes Bornlof - Metamorphosis Five 16. Craig Ogden - Cavatina 17. David Parry - Thaïs, Act II Méditation 18. Stockholm Chamber Duo - Le Carnaval des Animaux, R. 125 XIII. Le Cygne 19. Heribert Beissel - Two Elegiac Melodies, Op. 34 No. 2, The Last Spring 20. Dubravka Tomsic - Consolations, S. 172 III. Lento placido in D-Flat Major 21. Eduardo Marturet - Four Songs, Op. 27 IV. Morgen 22. Zdenek Dejmek - The Four Seasons, Violin Concerto No. 4 in F Minor, RV 297 Winter II. Largo 23. Axel Gillison - Children's Album, Op. 39 No. 1, Morning Prayer 24. Axel Gillison - The Seasons, Op. 37a V. May, White Night 25. Johannes Bornlof - Sleeping Lotus 26. Boris Lvov - Little Bird 27. Finghin Collins - 3 Gymnopédies No. 1, Lent et douloureux 28. Henrik Måwe - Études, Op. 10 No. 3, Étude in E Major Tristesse 29. Henrik Måwe - Préludes Book I, L. 117 VIII. La fille aux cheveux de lin 30. Peter Schmalfuss - Préludes, Op. 28 No. 15 in D-Flat Major Raindrops. Sostenuto ![]()
Seedów: 199
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-20 22:13:32
Rozmiar: 253.91 MB
Peerów: 62
Dodał: Uploader
Opis
...( Info )...
Artist: Various Artists Album: Car Karaoke Rock Year: 2025 Genre: Karaoke Format: mp3 320 kbps ...( TrackList )... 01. Tina Turner - The Best 02. Nickelback - Rockstar (2020 Remaster) 03. Whitesnake - Here I Go Again (Radio Mix) 04. Green Day - American Idiot 05. Panic! At The Disco - I Write Sins Not Tragedies 06. twenty one pilots - Ride 07. My Chemical Romance - Teenagers 08. The Doors - Light My Fire 09. Disturbed - The Sound of Silence 10. Linkin Park - Numb 11. Red Hot Chili Peppers - Can’t Stop 12. Blur - Song 2 (2012 Remaster) 13. THE GOO GOO DOLLS - Iris 14. Stevie Nicks - Edge of Seventeen (2016 Remaster) 15. Fleetwood Mac - Don’t Stop (2018 Remaster) 16. Gerry Rafferty - Right down the Line 17. The Proclaimers - I'm Gonna Be (500 Miles) 18. Ramones - Baby, I Love You 19. Faith No More - Easy 20. Paramore - Hard Times 21. Mother Mother - Hayloft II 22. Starship - We Built This City 23. Talk Talk - It's My Life 24. Alanis Morissette - You Oughta Know (2015 Remaster) 25. Daisy Jones & The Six - Look at Us Now (Honeycomb) 26. Foreigner - Urgent 27. The Darkness - I Believe in a Thing Called Love 28. Skillet - Monster 29. Roxette - The Look 30. Liam Gallagher - Wall of Glass ![]()
Seedów: 174
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-20 22:13:25
Rozmiar: 276.43 MB
Peerów: 81
Dodał: Uploader
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Deamonolith to powstały na gruzach stołecznego Gortal hord, z którego to debiutem biorę się za bary już od jesieni. Po początkowym zachwycie emocje opadły i dziś mogę bardziej trzeźwym (che che) uchem ocenić rzeczywistą wartość „The Monolithic Cult of Death”. No i powiem tak: Warszawiacy kurewsko przyłożyli się do tego, aby niniejszy album był mocnym pretendentem do death metalowej topki w tym roku. Przez chwilę się nawet zastanawiałem, czy aby nie będzie to krążek w stylu „płyta roku”. No nie będzie, ale jest zdecydowanie na przedzie peletonu. Death metalowe pierdolnięcie przeplata się tu z odważniejszym spojrzeniem na gatunek i wpływy. Tych ostatnich nie ma wybitnie wiele, ot na tyle by sprawić że jest to album ciekawy – choćby zastosowanie saksofonu. Natomiast jeśli chodzi o death metalowy rdzeń to moim zdaniem na kwintecie mocno odcisnęły piętno dwie płyty: „Formulas Fatal to the Flesh” i „Gateways to Annihilation”. Duch Morbid Angel unosi się nad debiutem Deamonolith dość wyraźnie, acz nie jest jedynym. Wyłapiemy tutaj i Nile i mroczniejsze tony Immolation. Wszystko podane na bardzo wysokim poziomie. Na tym albumie dzieje się dużo, a to co się dzieje jest gęste i brutalne – chwile na złapanie oddechu macie zaledwie w tych momentach, w których wjeżdża rzeczony instrument dęty. A żeby zintensyfikować przekaz pomiędzy poszczególnymi kawałkami nie ma żadnych przerw – przez co mamy do czynienia z prawdziwie demonicznym monolitem, jak sama nazwa grupy zresztą wskazuje. No co Wam więcej powiedzieć – Deamonolith jest jeszcze bardziej śmiercionośny od wcześniejszej inkarnacji jego muzyków (a przecież ta była na bardzo wysokim poziomie). Może coś przegapiłem, ale na polskiej scenie death metalowej w tym roku chyba nie spotkałem się z intensywniejszym materiałem, a i spoza Polski nie było wielu takich zespołów. Powiedziałbym, że to doskonały debiut, ale biorąc pod uwagę staż muzyków bardziej będzie tu pasowało stwierdzenie: doskonałe nowe otwarcie. Czapki z głów. Oracle „Taylor Swift nagrała piosenkę trwającą 10 minut i podobno tylko ona jest zdolna tworzyć tak długie treści. Założyciele Deamonolith twierdzą, że 10 minut to spacerek dla frajerów. Pół godziny to wyzwanie” – takimi słowami rozpoczyna się biografia nowego potwora naszej sceny metalowej, zespołu Deamonolith. Ich debiutanckie dzieło zostało zatytułowane The Monolithic Cult of Death i wydane za sprawą kolaboracji Godz Ov War i Ancient Death Production dnia 18 października. Deamonolith powstał na bazie warszawskiego, zasłużonego Gortal. Jego dwaj członkowie (Desecrate – perkusja, Major – gitara) po nieudanym wskrzeszeniu zawieszonego zespołu macierzystego postanowili zacząć pod nową nazwą, z nowymi muzykami. W ten sposób do składu trafili Lucas, Sunrise i Kobuch. Warto tu wspomnieć, że członkowie Deamonolith zdobywali (lub nadal zdobywają) swe doświadczenia w załogach takich jak Sarmat, Imperator, Sacriversum, Pandemonium, Symbolical, Lost Soul, Mortis Dei czy Pyorrhoea. Nie ma tu miejsca na lipę, jest zawodowo i profesjonalnie do bólu. Podstawowe instrumenty zostały nagrane w JNS Studio i tam również dokonano miksu i masteringu. Wokale Kobuch nagrał w bydgoskim Invent Sound Studio, a partie saksofonu zarejestrowano w miejscu prób zespołu. Brzmienie płyty wgniata, nie jest może przesadnie witalne, ale rodzaj muzyki granej przez zespół wymaga maksymalnie zbitej, masywnej produkcji i wszystko mi tutaj pod tym względem pasuje. Skomasowane kawałki atakują słuchacza bez pudła, a bogate w ilość ścieżek partie na całe szczęście nigdy nie stają się ścianą dźwięku. Podejrzewam, że sporo pracy wymagało utrzymanie tego żywiołu w ryzach, ale udało się. Teraz o muzyce. Trochę mi zajęło, nim uznałem, że jestem gotowy do napisania recenzji dla The Monolithic Cult of Death. Dziewiczy kontakt z tą muzyką pokazał, że album jest bardzo wymagający, złożony i zasypany dużą liczbą motywów. Nie chciałem podejść do niego po macoszemu, zdecydowałem, że dam sobie czas na jego poznanie i opłaciło się. Materiał zyskuje z czasem, wpuszcza słuchacza w siebie stopniowo. Nie jest to muzyka, jakiej słucha się gdzieś tam w tle, bez uwagi. Płyta wymaga skupienia, zaangażowania. Pewnie nie każdemu będzie się chciało jej poświęcić tyle uwagi, przez co może jej nie docenić, jego strata. Jak się już przebić przez rozbudowane struktury, okazuje się, że jest to bardzo wdzięczny materiał. Zbudowany na soczystym, amerykańskim silniku spod znaku Florydy i Morbid Angel okresu Tuckera na wokalu i basie (porównanie także odnosi się do brzmienia niskich partii growlu Kobucha). Do masywnego, zdołowanego death metalu muzycy wrzucili trochę agresji znanej z Gortal, trochę black metalu, oraz cząstkę tego co nazywam polskim, klasycznym death metalem i co można usłyszeć na wczesnych płytach na przykład Hate, Vader czy Trauma. Brutalne wpływy dodatkowo wzbogacone zostały o atmosferyczne zwolnienia nadające fajnej przeciwwagi dla dusznego ataku. Nadmienić również należy, że porównania odnoszą się do poszczególnych partii, bo jako całość jest to jazda bez trzymanki, o której najłatwiej napisać po prostu „monolityczny death metal”. Album powstał jako ponad półgodzinny koncept album, dla celów marketingowych został podzielony na 6 części, ale i tak najlepiej się go słucha w całości. Płycie daleko jest do przebojowości na przykład Crimson zespołu Edge of Sanity, lecz w swojej wadze gatunkowej jest dostatecznie przejrzysta i zapamiętywalna. Po kilku odsłuchach zauważa się już powtarzające się patterny, dzięki czemu da się czegoś „złapać”, co jest dużą zaletą. Wymagający proces z czasem nagradza, daje satysfakcję i jest gwarantem, iż płyta szybko się nie znudzi. Jest dla mnie niewiadomą, czy koncertowo zespół uniesie brzmienie tego co stworzył, ale mam nadzieję się przekonać. Liczę również na to, że nie będzie to projekt jednej płyty. Brzeźnicki Hailing from Warsaw, Poland and armed with a lethal strain of progressive Death Metal, DEAMONOLITH are a relatively newer group on the scene, having formed in 2022. “The Monolithic Cult Of Death” is their first formal release, issued through Godz Ov War Productions and co-released with Ancient Dead Productions. Creatively risky and compositionally heavy, DEAMONOLITH have created something that feels wicked, imperialistic and cruel. DEAMONOLITH took a creative gamble by releasing what is, essentially, one large 35+ minute long song. In most conventional music, be it Heavy Metal or otherwise, albums are compromised of songs that have their own lifespans or life cycles, through intros, verses, choruses, bridges, breakdowns and so on. “The Monolithic Cult Of Death” is broken down into six segments, each representing narration from various characters within the music. For over half an hour, the band delivers an unbroken stream of punishingly heavy music with very little solace and sonic relief. Convention is thrown out the window here, instead of intros, choruses and verses, there are vocal narrations and long-form ideas being executed, “The Monolithic Cult Of Death” plays out like a sonic story, with a plot, characters and vocal motifs. Examining the lyrics, one will confront a stark and bleak story revolving around collapse and death of the human race, religious salvation and bleak reality of nothingness at the end of it all. Opening with ‘The Afterfall’, the song begins with an extended intro segment of pianos and ambient noise, followed by decadent riff work and slower drums that march the song forward. After the intro segment, what follows is well-sculpted Death Metal. Churning guitars, blasting drums and throaty barking vocals. ‘The Ultimate Solution’ is a Death Thrash ripper with ugly bursts of cacophony towards the end. ‘The Fall, The Reek & Forlornness’ is an atomic burst of blast beats early on that descends into mid-tempo despondency. ‘The Acknowledgement’ opens with a very Thrash forward riff and features both exceptional melodicism in some areas and absolute crushing fervor in others. ‘Conquerors Of The Void’ is the black sheep of the album, whose segment lasts over 12 minutes in length. Buried within is more Thrash forward riffing, an extended ambient section of clean guitars and piano and closing flurries of single-note tremolo melodicism. There’s even a saxophone thrown into the mix! Ending the record is ‘When All Has Been Done’, an extended outro segment of progressive-minded Death Metal and more ambient noise that leads to the album’s close. The production on “The Monolithic Cult Of Death” favors both drum and vocal presence, with the mix being heavy on both. While being very sonically crowded at times, the riff work never loses its intensity and the individual instrumentation always remains clear and crisp. This is definitely a treat to listen to on larger stereo systems. “The Monolithic Cult Of Death” was a creative risk that paid off immensely. For a band to publish such sinister long-form Death Metal, a bestial rancor spanning more than half an hour of unbroken carnage, is a creative challenge that most bands are not equipped to handle. DEAMONOLITH pulled it off with great execution, superior composition and uncompromising riff work. For more information on DEAMONOLITH, see www.facebook.com/deamonolith. For additional information on Godz Ov War Productions, check out www.facebook.com/godzovwarproductions. Andrew Krause ..::TRACK-LIST::.. 1. The Monolithic Cult of Death (35:15) -The Afterfall -The Ultimate Solution -The Fall, The Reek & Forlornness -The Acknowledgment -Conquerors of the Void -When All Has Been Done ..::OBSADA::.. Major - Guiuars Desecrate - Drums & Dark Ambients Sunrise - Guitars & Classical Guitar Lukas - Bass Kobuch - Vocals Guest musicians: saxophone by Łukasz Wypych piano appearance in the opening intro by Magdalena Sienkiel piano appearance in the interlude by Sebastian Świciak male clean vocals and choirs by Michał "Xaay" Loranc female vocals by Anna Malarz https://www.youtube.com/watch?v=IZuXmy7f5YQ SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-20 19:45:51
Rozmiar: 85.91 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Deamonolith to powstały na gruzach stołecznego Gortal hord, z którego to debiutem biorę się za bary już od jesieni. Po początkowym zachwycie emocje opadły i dziś mogę bardziej trzeźwym (che che) uchem ocenić rzeczywistą wartość „The Monolithic Cult of Death”. No i powiem tak: Warszawiacy kurewsko przyłożyli się do tego, aby niniejszy album był mocnym pretendentem do death metalowej topki w tym roku. Przez chwilę się nawet zastanawiałem, czy aby nie będzie to krążek w stylu „płyta roku”. No nie będzie, ale jest zdecydowanie na przedzie peletonu. Death metalowe pierdolnięcie przeplata się tu z odważniejszym spojrzeniem na gatunek i wpływy. Tych ostatnich nie ma wybitnie wiele, ot na tyle by sprawić że jest to album ciekawy – choćby zastosowanie saksofonu. Natomiast jeśli chodzi o death metalowy rdzeń to moim zdaniem na kwintecie mocno odcisnęły piętno dwie płyty: „Formulas Fatal to the Flesh” i „Gateways to Annihilation”. Duch Morbid Angel unosi się nad debiutem Deamonolith dość wyraźnie, acz nie jest jedynym. Wyłapiemy tutaj i Nile i mroczniejsze tony Immolation. Wszystko podane na bardzo wysokim poziomie. Na tym albumie dzieje się dużo, a to co się dzieje jest gęste i brutalne – chwile na złapanie oddechu macie zaledwie w tych momentach, w których wjeżdża rzeczony instrument dęty. A żeby zintensyfikować przekaz pomiędzy poszczególnymi kawałkami nie ma żadnych przerw – przez co mamy do czynienia z prawdziwie demonicznym monolitem, jak sama nazwa grupy zresztą wskazuje. No co Wam więcej powiedzieć – Deamonolith jest jeszcze bardziej śmiercionośny od wcześniejszej inkarnacji jego muzyków (a przecież ta była na bardzo wysokim poziomie). Może coś przegapiłem, ale na polskiej scenie death metalowej w tym roku chyba nie spotkałem się z intensywniejszym materiałem, a i spoza Polski nie było wielu takich zespołów. Powiedziałbym, że to doskonały debiut, ale biorąc pod uwagę staż muzyków bardziej będzie tu pasowało stwierdzenie: doskonałe nowe otwarcie. Czapki z głów. Oracle „Taylor Swift nagrała piosenkę trwającą 10 minut i podobno tylko ona jest zdolna tworzyć tak długie treści. Założyciele Deamonolith twierdzą, że 10 minut to spacerek dla frajerów. Pół godziny to wyzwanie” – takimi słowami rozpoczyna się biografia nowego potwora naszej sceny metalowej, zespołu Deamonolith. Ich debiutanckie dzieło zostało zatytułowane The Monolithic Cult of Death i wydane za sprawą kolaboracji Godz Ov War i Ancient Death Production dnia 18 października. Deamonolith powstał na bazie warszawskiego, zasłużonego Gortal. Jego dwaj członkowie (Desecrate – perkusja, Major – gitara) po nieudanym wskrzeszeniu zawieszonego zespołu macierzystego postanowili zacząć pod nową nazwą, z nowymi muzykami. W ten sposób do składu trafili Lucas, Sunrise i Kobuch. Warto tu wspomnieć, że członkowie Deamonolith zdobywali (lub nadal zdobywają) swe doświadczenia w załogach takich jak Sarmat, Imperator, Sacriversum, Pandemonium, Symbolical, Lost Soul, Mortis Dei czy Pyorrhoea. Nie ma tu miejsca na lipę, jest zawodowo i profesjonalnie do bólu. Podstawowe instrumenty zostały nagrane w JNS Studio i tam również dokonano miksu i masteringu. Wokale Kobuch nagrał w bydgoskim Invent Sound Studio, a partie saksofonu zarejestrowano w miejscu prób zespołu. Brzmienie płyty wgniata, nie jest może przesadnie witalne, ale rodzaj muzyki granej przez zespół wymaga maksymalnie zbitej, masywnej produkcji i wszystko mi tutaj pod tym względem pasuje. Skomasowane kawałki atakują słuchacza bez pudła, a bogate w ilość ścieżek partie na całe szczęście nigdy nie stają się ścianą dźwięku. Podejrzewam, że sporo pracy wymagało utrzymanie tego żywiołu w ryzach, ale udało się. Teraz o muzyce. Trochę mi zajęło, nim uznałem, że jestem gotowy do napisania recenzji dla The Monolithic Cult of Death. Dziewiczy kontakt z tą muzyką pokazał, że album jest bardzo wymagający, złożony i zasypany dużą liczbą motywów. Nie chciałem podejść do niego po macoszemu, zdecydowałem, że dam sobie czas na jego poznanie i opłaciło się. Materiał zyskuje z czasem, wpuszcza słuchacza w siebie stopniowo. Nie jest to muzyka, jakiej słucha się gdzieś tam w tle, bez uwagi. Płyta wymaga skupienia, zaangażowania. Pewnie nie każdemu będzie się chciało jej poświęcić tyle uwagi, przez co może jej nie docenić, jego strata. Jak się już przebić przez rozbudowane struktury, okazuje się, że jest to bardzo wdzięczny materiał. Zbudowany na soczystym, amerykańskim silniku spod znaku Florydy i Morbid Angel okresu Tuckera na wokalu i basie (porównanie także odnosi się do brzmienia niskich partii growlu Kobucha). Do masywnego, zdołowanego death metalu muzycy wrzucili trochę agresji znanej z Gortal, trochę black metalu, oraz cząstkę tego co nazywam polskim, klasycznym death metalem i co można usłyszeć na wczesnych płytach na przykład Hate, Vader czy Trauma. Brutalne wpływy dodatkowo wzbogacone zostały o atmosferyczne zwolnienia nadające fajnej przeciwwagi dla dusznego ataku. Nadmienić również należy, że porównania odnoszą się do poszczególnych partii, bo jako całość jest to jazda bez trzymanki, o której najłatwiej napisać po prostu „monolityczny death metal”. Album powstał jako ponad półgodzinny koncept album, dla celów marketingowych został podzielony na 6 części, ale i tak najlepiej się go słucha w całości. Płycie daleko jest do przebojowości na przykład Crimson zespołu Edge of Sanity, lecz w swojej wadze gatunkowej jest dostatecznie przejrzysta i zapamiętywalna. Po kilku odsłuchach zauważa się już powtarzające się patterny, dzięki czemu da się czegoś „złapać”, co jest dużą zaletą. Wymagający proces z czasem nagradza, daje satysfakcję i jest gwarantem, iż płyta szybko się nie znudzi. Jest dla mnie niewiadomą, czy koncertowo zespół uniesie brzmienie tego co stworzył, ale mam nadzieję się przekonać. Liczę również na to, że nie będzie to projekt jednej płyty. Brzeźnicki Hailing from Warsaw, Poland and armed with a lethal strain of progressive Death Metal, DEAMONOLITH are a relatively newer group on the scene, having formed in 2022. “The Monolithic Cult Of Death” is their first formal release, issued through Godz Ov War Productions and co-released with Ancient Dead Productions. Creatively risky and compositionally heavy, DEAMONOLITH have created something that feels wicked, imperialistic and cruel. DEAMONOLITH took a creative gamble by releasing what is, essentially, one large 35+ minute long song. In most conventional music, be it Heavy Metal or otherwise, albums are compromised of songs that have their own lifespans or life cycles, through intros, verses, choruses, bridges, breakdowns and so on. “The Monolithic Cult Of Death” is broken down into six segments, each representing narration from various characters within the music. For over half an hour, the band delivers an unbroken stream of punishingly heavy music with very little solace and sonic relief. Convention is thrown out the window here, instead of intros, choruses and verses, there are vocal narrations and long-form ideas being executed, “The Monolithic Cult Of Death” plays out like a sonic story, with a plot, characters and vocal motifs. Examining the lyrics, one will confront a stark and bleak story revolving around collapse and death of the human race, religious salvation and bleak reality of nothingness at the end of it all. Opening with ‘The Afterfall’, the song begins with an extended intro segment of pianos and ambient noise, followed by decadent riff work and slower drums that march the song forward. After the intro segment, what follows is well-sculpted Death Metal. Churning guitars, blasting drums and throaty barking vocals. ‘The Ultimate Solution’ is a Death Thrash ripper with ugly bursts of cacophony towards the end. ‘The Fall, The Reek & Forlornness’ is an atomic burst of blast beats early on that descends into mid-tempo despondency. ‘The Acknowledgement’ opens with a very Thrash forward riff and features both exceptional melodicism in some areas and absolute crushing fervor in others. ‘Conquerors Of The Void’ is the black sheep of the album, whose segment lasts over 12 minutes in length. Buried within is more Thrash forward riffing, an extended ambient section of clean guitars and piano and closing flurries of single-note tremolo melodicism. There’s even a saxophone thrown into the mix! Ending the record is ‘When All Has Been Done’, an extended outro segment of progressive-minded Death Metal and more ambient noise that leads to the album’s close. The production on “The Monolithic Cult Of Death” favors both drum and vocal presence, with the mix being heavy on both. While being very sonically crowded at times, the riff work never loses its intensity and the individual instrumentation always remains clear and crisp. This is definitely a treat to listen to on larger stereo systems. “The Monolithic Cult Of Death” was a creative risk that paid off immensely. For a band to publish such sinister long-form Death Metal, a bestial rancor spanning more than half an hour of unbroken carnage, is a creative challenge that most bands are not equipped to handle. DEAMONOLITH pulled it off with great execution, superior composition and uncompromising riff work. For more information on DEAMONOLITH, see www.facebook.com/deamonolith. For additional information on Godz Ov War Productions, check out www.facebook.com/godzovwarproductions. Andrew Krause ..::TRACK-LIST::.. 1. The Monolithic Cult of Death (35:15) -The Afterfall -The Ultimate Solution -The Fall, The Reek & Forlornness -The Acknowledgment -Conquerors of the Void -When All Has Been Done ..::OBSADA::.. Major - Guiuars Desecrate - Drums & Dark Ambients Sunrise - Guitars & Classical Guitar Lukas - Bass Kobuch - Vocals Guest musicians: saxophone by Łukasz Wypych piano appearance in the opening intro by Magdalena Sienkiel piano appearance in the interlude by Sebastian Świciak male clean vocals and choirs by Michał "Xaay" Loranc female vocals by Anna Malarz https://www.youtube.com/watch?v=IZuXmy7f5YQ SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-20 19:41:24
Rozmiar: 272.46 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Mamy to! Po bardzo dobrej demówce i świetnym debiutanckim albumie najlepszy przedstawiciel młodego pokolenia polskiego death metalu powraca z drugim pełnowymiarowym gromem z jasnego nieba. Oczekiwania były wysokie, bo zespół z Lubelszczyzny dojrzewa wraz z wiekiem tych młodych chłopaków, ich doświadczeniem scenicznym i kolejnymi godzinami spędzonymi w sali prób. Teraz można już stwierdzić, że wszystkie najśmielsze proroctwa dotyczące nowego albumu Toughness znalazły swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Dojrzałość – to pierwszy termin jaki ciśnie się na papier po odsłuchach tego dzieła. „Black Respite of Oblivion” to materiał starannie przemyślany i profesjonalnie nagrany przez czterech gości, którzy doskonalą swoje umiejętności, wysnuwają wnioski z poprzednich spotkań z instrumentami i mikrofonem, a przede wszystkim niebędących przepisywaczami dźwięków, które już nagrał ktoś wcześniej, jakby to chcieli uparci sceptycy. Owszem duch Finlandii ze wskazaniem na Demilich unosi się nad niektórymi utworami, ale jest to co najwyżej przekąska bogatej oferty kulinarnej kucharzy z Puław. Drugi album Toughness jest bardziej progresywny i znajduje się tu więcej przestrzeni, w tym więcej otwartego grania niż w twórczości ww. fińskich mistrzów. Już pierwszy utwór „Abominating the Scourge” prezentuje pełną paletę współczesnych możliwości tego kwartetu z koncertem dyplomowanego basisty, który wbija w fotel. Głęboki i potężny wokal, który jest największym ukłonem w stronę Demilich, wspaniale buduje grobową atmosferę zatęchłą atmosferę, czasem delikatnie wędruje w stronę wyższych rejestrów, a gdy w jego tle pojawia się solówka (patrz: „The Profanity That Creates an Expression of Pain at the Impossibility of Ascending to the Lower Realms”) to robi się po prostu przepysznie. Toughness nie są zwolennikami zawrotnych temp i pozwalają nam nacieszyć się przejrzystością odbioru każdego instrumentu, ale gdy już się rozpędzą tak jak w utworze tytułowym, to nie gubią nic ze swojej myśli przewodniej by nie popaść w odmęty muzycznego chaosu. Z drugiej strony należy podkreślić, że pajęcza sieć gitar i basu poczyna sobie coraz odważniej. Panowie słusznie zaufali swoim coraz wyższym możliwościom i bawią się przerzucając dźwiękami wioseł, co sprawia że kolejne odsłuchy dostarczają nam nowych wrażeń. Skupienie uszu na grze gitarzystów w „Embrace Blackness” i „Carrion Entrails (Lost Abyssal Disbelief)„ daje całkiem inny odbiór tych pieśni niż skoncentrowanie się na koncercie basisty w tym samym kawałku. Kompletnym zaskoczeniem jest struktura i tempa „Condemned to Noxious Persistence”. Wodze fantazji bohaterów tematu poszły tu w zdecydowanie bardziej awangardowych, aczkolwiek zaskakująco dostępnych kierunkach, utwór znakomicie buja i niesie zmysły. Jeśli tak ma wyglądać przyszłość zespołu to czekam z wypiekami na twarzy. „From the Shroud of Human Disgrace” sprowadza nas do parteru oldschoolowym death metalem o surowszym, ale jakże przyjemnym obliczu. To świetna koncertowa kołysanka, którą puławianie dołączyli do swojego tegorocznego zestawu obróbki materiału ludzkiego na żywca i obawiam się, że robi ona większą krzywdę na scenie niż z odtwarzacza. Jeśli ktoś jest żądny potężnego lania w wykonaniu sprawnej wojennej maszyny to powinien udać się do „Open Wounds of the Forgotten Planet” – najszybszego hitu z „Black Respite of Oblivion”, którego patetyczne zakończenie należy do moich ulubionych fragmentów tej płyty. Zamykający całość „Vile Unrelenting Miscreancy” jest definicją zakazu wyjmowania płyty (dla niewielu kasety) z odtwarzacza, stanowi bowiem rześką i energiczną dawkę popisów sprawnej ekipy, gdzie każdy z muzyków dostaje czas na prezentację swoich możliwości. Słów kilka należy się idealnej produkcji omawianego albumu. Tego typu materiał wymaga selektywnego, naturalnego oraz analogowego brzmienia, pozbawionego wulgarnych cyfrowych sztuczek i to otrzymujemy. Przekona się o tym każdy kto usłyszy Toughness na żywo i nie stwierdzi większych różnic między tym co leci z klubowych głośników a tym co słyszał z różnych nośników. Zapewne wiele tajemnic drugiego albumu Toughness jest dla mnie nieodgadnionych, ale jedno jest pewne: jest to wspaniały pokaz siły i młodości polskiego death metalu, a każdy kto lubi death metal, a tego nie docenia niech pierwszy rzuci tytułami ostatnio wydanych płyty DM, które zrobiły mu lepiej. Niestety już pojawiły się głosy zawodowych malkontentów, którzy wysypują się argumentami pobocznymi, opisami czegoś czego na tej płycie nie ma i zwykłym czepialstwem, a kompromitują się tonami podzespołów, którym czapkują. Na koniec podziękowania dla Godz ov War, która wydała ten album godnie, w wielu formatach i trzeba mieć nadzieję, że trafi on pod strzechy na całym świecie. Pacjent Oj jarałem się na ten nowy Toughness bardzo. Dość szybko ekipa z lubelskiego dorobiła się łatki polskiego klona Demilich, a ich debiutancki album sprzed trzech lat choć polaryzował odbiorców to niewątpliwie zdradzał potencjał na coś naprawdę dużego. Teraz przy okazji „Black Respite Of Oblivion” mówię sprawdzam. No i jest bardzo… różnie. Zacznijmy od tego, że nie mamy tu już do czynienia z zespołem nieopierzonym, z którego emanuje młodzieńcza naiwność, a kompozytorskie niedostatki i swoistą chaotyczność nadrabiali animuszem i pomysłowością. Tutaj mamy do czynienia z Toughness, który wydaje się być świadomym, okrzepniętym tworem, który ma jakąś wizje swojej muzyki i konsekwentnie za nią podążą. Niestety, konsekwentnie aż do przesady. Ale od początku – pierwsze dwa odsłuchy były hurra-optymistyczne, poprawie uległo brzmienie, które jest organiczne, wokale są bardziej wyraziste, a poziom instrumentalny jest nadal wysoki. Oczywiście nadal w pierwszej kolejności inspiracją jest tutaj Demilich, ale miałem wrażenie, że i morbidaniołów więcej tutaj, zwłaszcza w tych wolniejszych partiach. Niestety kolejne odsłuchy zaczęły zdradzać pewne niepokojące ułomności. Zacząłem odczuwać, że materiał jest zbyt długi, a im dalej w las tym bardziej nużący mi się wydawał. Niestety to wrażenie wcale nie odpuszczało z kolejnymi odsłuchami. Ale jak to? Przecież jest tutaj pograne bardzo fest – te pochody basu, te oszczędne, sporadyczne, ale błyskotliwe sola, całe mnóstwo świetnych motywów... no, ale właśnie – na poziomie detalu, pojedynczych motywów, jest to album bardzo dobry, są pomysły, są dźwięki, które zapadają w pamięć. Tylko, że te pomysły są bardzo niefajnie wykorzystane. Muzycy Toughness nachalnie je powtarzają, najczęściej po cztery razy, przechodząc do kolejnego motywu, który powtarzają X (najczęściej 4) razy, potem jakieś przełamanie z charakterystycznym dla nich blastem i solem basowym i znów dalej powielanie schematu. I tak przez całą płytę. Owszem, są utwory szybsze i wolniejsze, tempo utworów się zmienia, ale za dużo tu rozwleczonych fragmentów, za dużo rzemieślnictwa i skupienia na formie, a za mało życia. Nie ma w tym mocy i deathmetalowego nerwu, pomimo że brzmieniowo wszystko się tu zgadza i Toughness ma przy sobie wszystkie atrybuty, żeby tego pierdolnięcia było dużo. Może gdyby tu utwory były krótsze, może, gdyby tych powtórzeń było mniej, może gdyby wokalista nie śpiewał 90% czasu króciutkimi, często jednosłownymi frazami, to może ten album zyskałby trochę życia i koloru. A tak pozostaje po prostu bardzo dobry warsztat. W warstwie kompozytorskiej jest to dla mnie zbyt grubo ciosane, skupione na formie do tego stopnia, że twórcy nie patrzą na czas. Niestety po drugiej stronie głośnika ten czas jest tutaj bardzo znaczący. Nie skreślam Toughness, nie skreślam tej płyty, ale na ten moment kompletnie nie chce mi się do tej płyty wracać i dużo chętniej sięgnę po ten narwany, ale cholernie świeżo brzmiący debiut. Harlequin https://www.metalnews.pl/recenzje/toughness-black-respite-of-oblivion/ https://www.youtube.com/watch?v=iwwTSBJ0v7s ..::TRACK-LIST::.. 1. Abominating the Scourge 04:59 2. The Profanity That Creates an Expression of Pain at the Impossibility of Ascending to the Lower Realms 05:30 3. Black Respite of Oblivion 04:03 4. Embrace Blackness 04:59 5. Carrion Entrails (Lost Abyssal Disbelief) 04:41 6. Condemned to Noxious Persistence 04:31 7. From the Shroud of Human Disgrace 05:37 8. Open Wounds of the Forgotten Planet 05:25 9. Vile Unrelenting Miscreancy 06:36 ..::OBSADA::.. Bartosz Domański - Guitars, Vocals Łukasz Wójtowicz - Guitars Ziemowit Chalciński - Bass Maciej Gransztof - Drums https://www.youtube.com/watch?v=vKdEYiEVxvA SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-20 17:39:26
Rozmiar: 111.10 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Mamy to! Po bardzo dobrej demówce i świetnym debiutanckim albumie najlepszy przedstawiciel młodego pokolenia polskiego death metalu powraca z drugim pełnowymiarowym gromem z jasnego nieba. Oczekiwania były wysokie, bo zespół z Lubelszczyzny dojrzewa wraz z wiekiem tych młodych chłopaków, ich doświadczeniem scenicznym i kolejnymi godzinami spędzonymi w sali prób. Teraz można już stwierdzić, że wszystkie najśmielsze proroctwa dotyczące nowego albumu Toughness znalazły swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Dojrzałość – to pierwszy termin jaki ciśnie się na papier po odsłuchach tego dzieła. „Black Respite of Oblivion” to materiał starannie przemyślany i profesjonalnie nagrany przez czterech gości, którzy doskonalą swoje umiejętności, wysnuwają wnioski z poprzednich spotkań z instrumentami i mikrofonem, a przede wszystkim niebędących przepisywaczami dźwięków, które już nagrał ktoś wcześniej, jakby to chcieli uparci sceptycy. Owszem duch Finlandii ze wskazaniem na Demilich unosi się nad niektórymi utworami, ale jest to co najwyżej przekąska bogatej oferty kulinarnej kucharzy z Puław. Drugi album Toughness jest bardziej progresywny i znajduje się tu więcej przestrzeni, w tym więcej otwartego grania niż w twórczości ww. fińskich mistrzów. Już pierwszy utwór „Abominating the Scourge” prezentuje pełną paletę współczesnych możliwości tego kwartetu z koncertem dyplomowanego basisty, który wbija w fotel. Głęboki i potężny wokal, który jest największym ukłonem w stronę Demilich, wspaniale buduje grobową atmosferę zatęchłą atmosferę, czasem delikatnie wędruje w stronę wyższych rejestrów, a gdy w jego tle pojawia się solówka (patrz: „The Profanity That Creates an Expression of Pain at the Impossibility of Ascending to the Lower Realms”) to robi się po prostu przepysznie. Toughness nie są zwolennikami zawrotnych temp i pozwalają nam nacieszyć się przejrzystością odbioru każdego instrumentu, ale gdy już się rozpędzą tak jak w utworze tytułowym, to nie gubią nic ze swojej myśli przewodniej by nie popaść w odmęty muzycznego chaosu. Z drugiej strony należy podkreślić, że pajęcza sieć gitar i basu poczyna sobie coraz odważniej. Panowie słusznie zaufali swoim coraz wyższym możliwościom i bawią się przerzucając dźwiękami wioseł, co sprawia że kolejne odsłuchy dostarczają nam nowych wrażeń. Skupienie uszu na grze gitarzystów w „Embrace Blackness” i „Carrion Entrails (Lost Abyssal Disbelief)„ daje całkiem inny odbiór tych pieśni niż skoncentrowanie się na koncercie basisty w tym samym kawałku. Kompletnym zaskoczeniem jest struktura i tempa „Condemned to Noxious Persistence”. Wodze fantazji bohaterów tematu poszły tu w zdecydowanie bardziej awangardowych, aczkolwiek zaskakująco dostępnych kierunkach, utwór znakomicie buja i niesie zmysły. Jeśli tak ma wyglądać przyszłość zespołu to czekam z wypiekami na twarzy. „From the Shroud of Human Disgrace” sprowadza nas do parteru oldschoolowym death metalem o surowszym, ale jakże przyjemnym obliczu. To świetna koncertowa kołysanka, którą puławianie dołączyli do swojego tegorocznego zestawu obróbki materiału ludzkiego na żywca i obawiam się, że robi ona większą krzywdę na scenie niż z odtwarzacza. Jeśli ktoś jest żądny potężnego lania w wykonaniu sprawnej wojennej maszyny to powinien udać się do „Open Wounds of the Forgotten Planet” – najszybszego hitu z „Black Respite of Oblivion”, którego patetyczne zakończenie należy do moich ulubionych fragmentów tej płyty. Zamykający całość „Vile Unrelenting Miscreancy” jest definicją zakazu wyjmowania płyty (dla niewielu kasety) z odtwarzacza, stanowi bowiem rześką i energiczną dawkę popisów sprawnej ekipy, gdzie każdy z muzyków dostaje czas na prezentację swoich możliwości. Słów kilka należy się idealnej produkcji omawianego albumu. Tego typu materiał wymaga selektywnego, naturalnego oraz analogowego brzmienia, pozbawionego wulgarnych cyfrowych sztuczek i to otrzymujemy. Przekona się o tym każdy kto usłyszy Toughness na żywo i nie stwierdzi większych różnic między tym co leci z klubowych głośników a tym co słyszał z różnych nośników. Zapewne wiele tajemnic drugiego albumu Toughness jest dla mnie nieodgadnionych, ale jedno jest pewne: jest to wspaniały pokaz siły i młodości polskiego death metalu, a każdy kto lubi death metal, a tego nie docenia niech pierwszy rzuci tytułami ostatnio wydanych płyty DM, które zrobiły mu lepiej. Niestety już pojawiły się głosy zawodowych malkontentów, którzy wysypują się argumentami pobocznymi, opisami czegoś czego na tej płycie nie ma i zwykłym czepialstwem, a kompromitują się tonami podzespołów, którym czapkują. Na koniec podziękowania dla Godz ov War, która wydała ten album godnie, w wielu formatach i trzeba mieć nadzieję, że trafi on pod strzechy na całym świecie. Pacjent Oj jarałem się na ten nowy Toughness bardzo. Dość szybko ekipa z lubelskiego dorobiła się łatki polskiego klona Demilich, a ich debiutancki album sprzed trzech lat choć polaryzował odbiorców to niewątpliwie zdradzał potencjał na coś naprawdę dużego. Teraz przy okazji „Black Respite Of Oblivion” mówię sprawdzam. No i jest bardzo… różnie. Zacznijmy od tego, że nie mamy tu już do czynienia z zespołem nieopierzonym, z którego emanuje młodzieńcza naiwność, a kompozytorskie niedostatki i swoistą chaotyczność nadrabiali animuszem i pomysłowością. Tutaj mamy do czynienia z Toughness, który wydaje się być świadomym, okrzepniętym tworem, który ma jakąś wizje swojej muzyki i konsekwentnie za nią podążą. Niestety, konsekwentnie aż do przesady. Ale od początku – pierwsze dwa odsłuchy były hurra-optymistyczne, poprawie uległo brzmienie, które jest organiczne, wokale są bardziej wyraziste, a poziom instrumentalny jest nadal wysoki. Oczywiście nadal w pierwszej kolejności inspiracją jest tutaj Demilich, ale miałem wrażenie, że i morbidaniołów więcej tutaj, zwłaszcza w tych wolniejszych partiach. Niestety kolejne odsłuchy zaczęły zdradzać pewne niepokojące ułomności. Zacząłem odczuwać, że materiał jest zbyt długi, a im dalej w las tym bardziej nużący mi się wydawał. Niestety to wrażenie wcale nie odpuszczało z kolejnymi odsłuchami. Ale jak to? Przecież jest tutaj pograne bardzo fest – te pochody basu, te oszczędne, sporadyczne, ale błyskotliwe sola, całe mnóstwo świetnych motywów... no, ale właśnie – na poziomie detalu, pojedynczych motywów, jest to album bardzo dobry, są pomysły, są dźwięki, które zapadają w pamięć. Tylko, że te pomysły są bardzo niefajnie wykorzystane. Muzycy Toughness nachalnie je powtarzają, najczęściej po cztery razy, przechodząc do kolejnego motywu, który powtarzają X (najczęściej 4) razy, potem jakieś przełamanie z charakterystycznym dla nich blastem i solem basowym i znów dalej powielanie schematu. I tak przez całą płytę. Owszem, są utwory szybsze i wolniejsze, tempo utworów się zmienia, ale za dużo tu rozwleczonych fragmentów, za dużo rzemieślnictwa i skupienia na formie, a za mało życia. Nie ma w tym mocy i deathmetalowego nerwu, pomimo że brzmieniowo wszystko się tu zgadza i Toughness ma przy sobie wszystkie atrybuty, żeby tego pierdolnięcia było dużo. Może gdyby tu utwory były krótsze, może, gdyby tych powtórzeń było mniej, może gdyby wokalista nie śpiewał 90% czasu króciutkimi, często jednosłownymi frazami, to może ten album zyskałby trochę życia i koloru. A tak pozostaje po prostu bardzo dobry warsztat. W warstwie kompozytorskiej jest to dla mnie zbyt grubo ciosane, skupione na formie do tego stopnia, że twórcy nie patrzą na czas. Niestety po drugiej stronie głośnika ten czas jest tutaj bardzo znaczący. Nie skreślam Toughness, nie skreślam tej płyty, ale na ten moment kompletnie nie chce mi się do tej płyty wracać i dużo chętniej sięgnę po ten narwany, ale cholernie świeżo brzmiący debiut. Harlequin https://www.metalnews.pl/recenzje/toughness-black-respite-of-oblivion/ https://www.youtube.com/watch?v=iwwTSBJ0v7s ..::TRACK-LIST::.. 1. Abominating the Scourge 04:59 2. The Profanity That Creates an Expression of Pain at the Impossibility of Ascending to the Lower Realms 05:30 3. Black Respite of Oblivion 04:03 4. Embrace Blackness 04:59 5. Carrion Entrails (Lost Abyssal Disbelief) 04:41 6. Condemned to Noxious Persistence 04:31 7. From the Shroud of Human Disgrace 05:37 8. Open Wounds of the Forgotten Planet 05:25 9. Vile Unrelenting Miscreancy 06:36 ..::OBSADA::.. Bartosz Domański - Guitars, Vocals Łukasz Wójtowicz - Guitars Ziemowit Chalciński - Bass Maciej Gransztof - Drums https://www.youtube.com/watch?v=vKdEYiEVxvA SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-20 17:35:20
Rozmiar: 360.50 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Dzięki kilku poprzednim albumom, Miles zaczął cieszyć się popularnością wśród białej, rockowej publiczności. Trębacz pragnął jednak dotrzeć ze swoją twórczością także do czarnej młodzieży, która w tamtym czasie zasłuchiwała się przede wszystkim w muzyce funk i soul. Dlatego też postanowił się skierować w stronę bardziej tanecznej, rytmicznej muzyce, inspirowanej dokonaniami Jamesa Browna, czy Sly and the Family Stone. Lecz jednocześnie zafascynowały go koncepcje awangardowego twórcy Karlheinza Stockhausena. Z tego niezwykłego połączenia odległych inspiracji powstał album "On the Corner" (zarejestrowany w ciągu trzech dni, 1 i 6 czerwca oraz 7 lipca 1972 roku, tradycyjnie pod okiem producenta Teo Macero). Muzyka zawarta na albumie skupia się wokół rytmu - to on jest tutaj podstawą, stanowi główną oś utworów, której podporządkowana jest cała reszta. Rytm z jednej strony ma w sobie coś z funkowej taneczności i afrykańskiej egzotyki, a z drugiej, podobnie jak w muzyce elektroakustycznej, jest bardzo jednolity, układający się w pętle. Potężne i wszechobecne brzmienie perkusjonaliów to zasługa aż trzech perkusistów - Jacka DeJohnette'a, Ala Fostera i Billy'ego Harta, oraz grającego na tabli Badala Roya. Warstwa rytmiczna odbudowana jest ścianą dźwięku tworzoną przez pozostałych instrumentalistów, których improwizacje są zupełnie nietypowe dla jazzu - zamiast rozwijania harmonii, skupiają się na samym dźwięku, przetwarzając go na różne sposoby. Czasem z tej całej masy ciężko wyodrębnić partie poszczególnych instrumentów, tak bardzo się ze sobą zlewają. Oprócz solówek Davisa na zelektryfikowanej trąbce, największą rolę zdają się odgrywać psychodeliczno-kosmiczne brzmienia elektrycznych i elektronicznych klawiszy Herbiego Hancocka, Chicka Corei, Harolda Williamsa i Lonniego Listona Smitha, orientalne dźwięki elektrycznego sitaru w wykonaniu Collina Walcotta i Khalila Balakrishny, oraz pulsujące linie elektrycznego basu Michaela Hendersona. Sporadycznie dochodzą do tego partie saksofonów Dave'a Liebmana i Carlosa Garnetta, basowego klarnetu Benniego Maupina, oraz gitar Johna McLaughlina i Dave'a Cramera. Opisywanie poszczególnych utworów nie ma większego sensu, bowiem całość jest tak spójna i jednolita, że przy pierwszych przesłuchaniach ciężko w ogóle się zorientować, że mamy do czynienia z kilkoma różnymi kompozycjami, a nie jednym długim jamem, w trakcie którego następuje kilka mniejszych lub większych przetworzeń rytmu i brzmienia. Na pewno nie jest to muzyka łatwa w odbiorze. To bez wątpienia najtrudniejszy album w bogatej dyskografii Davisa. Z początku bardzo przytłaczający i zniechęcający, sprawiający wrażenie zbyt monotonnego. Trzeba wielu przesłuchań, by wczuć się w klimat tej muzyki. Najlepiej wcześniej sięgnąć po inne nagrania Milesa z tamtego okresu (zebrane w boksie "The Complete 'On the Corner' Sessions"), które choć podobne pod względem klimatu, tej transowej jednolitości, również mocno zorientowane na rytm, to jednocześnie są znacznie przystępniejsze, bardziej melodyjne, bliższe zwykłego funku, a czasem też rocka. "On the Corner" to album trudny do zaklasyfikowania, przez co spotkał się z kompletnym niezrozumieniem ówczesnych krytyków. Dotarcie do właściwej publiczności uniemożliwił natomiast wydawca, Columbia Records, który nie mając pojęcia do jakiej szufladki wrzucić ten materiał, wysłał kopie promocyjne do rozgłośni grających konwencjonalny jazz. Jaka była reakcja ortodoksyjnych słuchaczy jazzu, łatwo się domyślić. "On the Corner" to przecież całkowite odejście od jazzowej stylistyki. To album prawdziwie awangardowy, wizjonerski, wyprzedający swój czas o co najmniej dekadę. Niezwykle inspirujący dla późniejszych twórców ambitnego jazzu i funku, ale też post-punku, hip hopu i muzyki elektronicznej, także techno (z którym "On the Corner" ma naprawdę wiele wspólnego, mimo że został w całości zarejestrowany na żywo, przy użyciu tradycyjnych instrumentów i metod). Longplay zdecydowanie wart polecenia, ale tylko osobom już dobrze osłuchanym z elektrycznymi dokonaniami Davisa. Paweł Pałasz Miles Davis i krytycy to jak Marysia z Gdańska i inteligencja: dwa rozbieżne bieguny. Zwłaszcza od końca lat 60. oczekiwania krytyków i to, co Mroczny Mag nagrywał, rozmijało się coraz bardziej. Oni chcieli powrotu do brzmień Drugiego Wielkiego Kwintetu, Miles otaczał się elektrycznymi instrumentami, fascynował się rockiem, Hendrixem, Stockhausenem i nowoczesnymi czarnymi brzmieniami, soulem i funkiem. Oni chcieli melodyjnych, czystych solówek na trąbce, Davis przepuszczał brzmienie swojego instrumentu przez efekty gitarowe i zabawki w rodzaju modulatora kołowego. Do tego śmiało wykorzystywał możliwości nowoczesnego studia, tnąc zarejestrowaną muzykę na drobne kawałki, łącząc ze sobą różne fragmenty, zapętlając je, puszczając od tyłu, obrabiając na różne sposoby… Jednak żadna płyta Milesa aż tak nie wkurzyła i rozczarowała krytyków jak „On The Corner”. W pierwszej chwili zresztą rozczarowała też publiczność: co prawda dotarła na szczyt listy najlepiej sprzedawanych jazzowych albumów, ale rozchodziła się dużo gorzej, niż Davis oczekiwał. W sumie trudno się dziwić. Zafascynowany nową czarną muzyką, Miles postanowił stworzyć dźwiękową ilustrację życia w tzw. inner cities – etnicznych dzielnicach-gettach wielkich amerykańskich miast. Postawił na mocne, bujające, funkowe rytmy, na nośną pracę sekcji rytmicznej – i temu rytmowi podporządkował wszystko. Na okładce oryginalnego albumu nie wymieniono nazwisk biorących udział w nagraniach muzyków, ani instrumentów: nie ma znaczenia, kto na czym gra, liczy się zespół jako całość, zwarty organizm. Zresztą brzmienie już nie tylko trąbki i gitar, ale także np. saksofonu przepuszczał przez różne efekty, a gotowe taśmy producent Teo Macero wraz z Davisem ciął i edytował w studio. „On The Corner” jak na drugą połowę roku 1972 musiał brzmieć jak muzyka z innej planety. Ciężko tu wyłowić z pulsującego brzmienia poszczególne instrumenty, saksofon, gitarę, klawisze, trąbkę; wszystko stapia się w jedną falującą, pulsującą wściekłą, podskórną energią magmę, z której najbardziej wyróżnia się pojawiający się okazjonalnie elektryczny sitar. Nie ma tu praktycznie konstrukcji kompozycji: muzyka po prostu nagle się zaczyna i równie nagle kończy, bez rozwinięcia, kody, przetworzeń, kulminacji. Rytm jest ponad wszystkim: hipnotycznie zapętlony, stały, w przeciwieństwie do funkowych jamów Jamesa Browna czy Sly Stone’a stały, nie rozwijający się aż po kulminację, podawany przez sekcję rytmiczną i spojone z nią trwale pozostałe instrumenty. Taka jest otwierająca całość 20-minutowa suita: pierwsze cztery utwory to jedna całość, a przejście z jednego fragmentu w kolejny zwiastuje jedynie nieznaczna zmiana w pulsującym, wszechobecnym rytmie. W „Black Satin” – również opartym na hipnotycznym rytmie – jakby przebijało się echo starego Davisa, jego partia trąbki – choć oczywiście potraktowana różnymi efektami – ma w sobie co nieco z dawnych, lirycznych solówek. Po „One And One” – kolejnej porcji hipnotycznego, rytmicznego transu, niesionej przez modyfikowane i wykręcane na różne sposoby saksofonowe frazy – nagle zanurzamy się w inny świat: trąbka, organowe frazy, syntezatorowe, oniryczne tła, pulsujący rytm tabli – jakbyśmy nagle zbłądzili na chwilę do Indii, jedną nogą będąc wciąż na ulicach czarnej dzielnicy lat 70. Do tego całość faluje, gdy się wydaje, że muzyczna magma się uspokaja i wycisza – przychodzi kolejny wybuch energii… A żeby było ciekawiej, finałowe „Mr. Freedom X” to dodatkowo wycieczka na Czarny Ląd, w krainę pierwotnych, plemiennych rytmów – zwłaszcza w tych momentach, gdy perkusiści/perkusjonaliści zostają sam na sam z syntezatorowymi odjazdami… Jak na 1972, to nawet jak na Milesa była zbyt nowatorska, abstrakcyjna, oryginalna płyta. Schorowany (problemy z biodrem, alkoholizm, wrzody żołądka) Davis nagrał muzykę przyszłości – coś, z czego po latach będą czerpać tak muzycy rodzącego się techno, jak i Red Hot Chili Peppers; tak Aphex Twin, jak i hip-hopowcy. Trzeba było lat, by krytycy spojrzeli na „On The Corner” łaskawszym okiem. Dziś – jak lwia część dorobku Davisa z okresu między „Córami Kilimandżaro” a „Pangaeą” – uchodzi za pozycję absolutnie nowatorską i rewolucyjną. Sam zainteresowany pewnie stwierdziłby: Krytycy… a kij im w dupy. Cóż… taki właśnie był Mroczny Mag. Arogancki egomaniak, który przy okazji swoimi muzycznymi pomysłami potrafił wyprzedzić swoją epokę o parę dekad. Piotr 'Strzyż' Strzyżowski Although Miles' first attempts to break with jazz involved inspiring/paying jazz musicians to play rock based jams that were somewhat similar to improvisations by the The Grateful Dead, The Jimi Hendrix Experience and others, on On the Corner Miles strove to break even further with the jazz world. The success that former band mate Herbie Hancock had with mixing the new Sly Stone and James Brown inspired funk style with jazz made Miles a bit jealous, and he was out to connect with that younger 'street' crowd that Herbie had connected with. As an attempt to mix commercial funk with jazz, On the Corner is a total failure, but the end result is something much better and more timeless than any of the other more commercial jazz/funk albums of that decade. This album is only remotely similar to Sly and James because Miles was still getting too much influence from Stockhausen, Sun Ra, psychedelic rock and the traditional music of Africa. The end result is a fascinating quiltwork of disjointed syncopated rhythms with constant, yet almost static, improvisations that bubble up through the thick mix of acid-lounge guitar, jazzy elecric piano, traditional Indian instruments, synthesizers and African persussion. Some might be put off by the fact that the disjointed drum beats rarely change, even as the music moves to a new track, but the static beat is what causes this music to freeze it's linear motion and begin to stretch out in a more horizontal manner. My take on this album is that this is what traditional African music would sound like if it was played on 70s styled psychedelic electronic instruments. Originally it had been assumed that the only guitarist on here was McLaughlin, but slowly rumors surfaced that the lesser known Dave Creamer also provided some great guitar work. Once upon a time in the early 80s I was looking at music ads in the SF bay area and saw Creamer had an ad in which he offered guitar lessons. I talked with him about lessons and finally asked if he was one of the guitar players on On the Corner to which he cheerfully said yes. I finally admitted I couldn't afford lessons and he said with a classic hippie upbeat attitude to be sure and call him when I was on better financial ground. He was really a nice guy, and very patient with what was an obvious ploy to talk to a major cult figure from the murky and mysterious musical world of Miles Davis. Easy Money ..::TRACK-LIST::.. 1. On The Corner 2:59 2. New York Girl 1:29 3. Thinkin' Of One Thing And Doin' Another 6:44 4. Vote For Miles 8:47 5. Black Satin 5:20 6. One And One 6:09 7. Helen Butte 16:05 8. Mr. Freedom X 7:14 ..::OBSADA::.. Miles Davis - electric trumpet with wah-wah pedal Michael Henderson - bass guitar with wah-wah pedal Don Alias - drums, percussion Jack DeJohnette - drums Billy Hart - drums James Mtume - percussion Carlos Garnett - soprano saxophone, tenor saxophone Dave Liebman - soprano saxophone, tenor saxophone Bennie Maupin - bass clarinet Chick Corea - Fender Rhodes electric piano Herbie Hancock - Fender Rhodes electric piano, synthesizer Harold Ivory Williams - keyboards, organ Cedric Lawson - organ Dave Creamer - electric guitar John McLaughlin - electric guitar Khalil Balakrishna - electric sitar Collin Walcott - electric sitar Paul Buckmaster - electric cello Badal Roy - tabla https://www.youtube.com/watch?v=AIqXprCArdo SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-20 17:06:13
Rozmiar: 127.60 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Dzięki kilku poprzednim albumom, Miles zaczął cieszyć się popularnością wśród białej, rockowej publiczności. Trębacz pragnął jednak dotrzeć ze swoją twórczością także do czarnej młodzieży, która w tamtym czasie zasłuchiwała się przede wszystkim w muzyce funk i soul. Dlatego też postanowił się skierować w stronę bardziej tanecznej, rytmicznej muzyce, inspirowanej dokonaniami Jamesa Browna, czy Sly and the Family Stone. Lecz jednocześnie zafascynowały go koncepcje awangardowego twórcy Karlheinza Stockhausena. Z tego niezwykłego połączenia odległych inspiracji powstał album "On the Corner" (zarejestrowany w ciągu trzech dni, 1 i 6 czerwca oraz 7 lipca 1972 roku, tradycyjnie pod okiem producenta Teo Macero). Muzyka zawarta na albumie skupia się wokół rytmu - to on jest tutaj podstawą, stanowi główną oś utworów, której podporządkowana jest cała reszta. Rytm z jednej strony ma w sobie coś z funkowej taneczności i afrykańskiej egzotyki, a z drugiej, podobnie jak w muzyce elektroakustycznej, jest bardzo jednolity, układający się w pętle. Potężne i wszechobecne brzmienie perkusjonaliów to zasługa aż trzech perkusistów - Jacka DeJohnette'a, Ala Fostera i Billy'ego Harta, oraz grającego na tabli Badala Roya. Warstwa rytmiczna odbudowana jest ścianą dźwięku tworzoną przez pozostałych instrumentalistów, których improwizacje są zupełnie nietypowe dla jazzu - zamiast rozwijania harmonii, skupiają się na samym dźwięku, przetwarzając go na różne sposoby. Czasem z tej całej masy ciężko wyodrębnić partie poszczególnych instrumentów, tak bardzo się ze sobą zlewają. Oprócz solówek Davisa na zelektryfikowanej trąbce, największą rolę zdają się odgrywać psychodeliczno-kosmiczne brzmienia elektrycznych i elektronicznych klawiszy Herbiego Hancocka, Chicka Corei, Harolda Williamsa i Lonniego Listona Smitha, orientalne dźwięki elektrycznego sitaru w wykonaniu Collina Walcotta i Khalila Balakrishny, oraz pulsujące linie elektrycznego basu Michaela Hendersona. Sporadycznie dochodzą do tego partie saksofonów Dave'a Liebmana i Carlosa Garnetta, basowego klarnetu Benniego Maupina, oraz gitar Johna McLaughlina i Dave'a Cramera. Opisywanie poszczególnych utworów nie ma większego sensu, bowiem całość jest tak spójna i jednolita, że przy pierwszych przesłuchaniach ciężko w ogóle się zorientować, że mamy do czynienia z kilkoma różnymi kompozycjami, a nie jednym długim jamem, w trakcie którego następuje kilka mniejszych lub większych przetworzeń rytmu i brzmienia. Na pewno nie jest to muzyka łatwa w odbiorze. To bez wątpienia najtrudniejszy album w bogatej dyskografii Davisa. Z początku bardzo przytłaczający i zniechęcający, sprawiający wrażenie zbyt monotonnego. Trzeba wielu przesłuchań, by wczuć się w klimat tej muzyki. Najlepiej wcześniej sięgnąć po inne nagrania Milesa z tamtego okresu (zebrane w boksie "The Complete 'On the Corner' Sessions"), które choć podobne pod względem klimatu, tej transowej jednolitości, również mocno zorientowane na rytm, to jednocześnie są znacznie przystępniejsze, bardziej melodyjne, bliższe zwykłego funku, a czasem też rocka. "On the Corner" to album trudny do zaklasyfikowania, przez co spotkał się z kompletnym niezrozumieniem ówczesnych krytyków. Dotarcie do właściwej publiczności uniemożliwił natomiast wydawca, Columbia Records, który nie mając pojęcia do jakiej szufladki wrzucić ten materiał, wysłał kopie promocyjne do rozgłośni grających konwencjonalny jazz. Jaka była reakcja ortodoksyjnych słuchaczy jazzu, łatwo się domyślić. "On the Corner" to przecież całkowite odejście od jazzowej stylistyki. To album prawdziwie awangardowy, wizjonerski, wyprzedający swój czas o co najmniej dekadę. Niezwykle inspirujący dla późniejszych twórców ambitnego jazzu i funku, ale też post-punku, hip hopu i muzyki elektronicznej, także techno (z którym "On the Corner" ma naprawdę wiele wspólnego, mimo że został w całości zarejestrowany na żywo, przy użyciu tradycyjnych instrumentów i metod). Longplay zdecydowanie wart polecenia, ale tylko osobom już dobrze osłuchanym z elektrycznymi dokonaniami Davisa. Paweł Pałasz Miles Davis i krytycy to jak Marysia z Gdańska i inteligencja: dwa rozbieżne bieguny. Zwłaszcza od końca lat 60. oczekiwania krytyków i to, co Mroczny Mag nagrywał, rozmijało się coraz bardziej. Oni chcieli powrotu do brzmień Drugiego Wielkiego Kwintetu, Miles otaczał się elektrycznymi instrumentami, fascynował się rockiem, Hendrixem, Stockhausenem i nowoczesnymi czarnymi brzmieniami, soulem i funkiem. Oni chcieli melodyjnych, czystych solówek na trąbce, Davis przepuszczał brzmienie swojego instrumentu przez efekty gitarowe i zabawki w rodzaju modulatora kołowego. Do tego śmiało wykorzystywał możliwości nowoczesnego studia, tnąc zarejestrowaną muzykę na drobne kawałki, łącząc ze sobą różne fragmenty, zapętlając je, puszczając od tyłu, obrabiając na różne sposoby… Jednak żadna płyta Milesa aż tak nie wkurzyła i rozczarowała krytyków jak „On The Corner”. W pierwszej chwili zresztą rozczarowała też publiczność: co prawda dotarła na szczyt listy najlepiej sprzedawanych jazzowych albumów, ale rozchodziła się dużo gorzej, niż Davis oczekiwał. W sumie trudno się dziwić. Zafascynowany nową czarną muzyką, Miles postanowił stworzyć dźwiękową ilustrację życia w tzw. inner cities – etnicznych dzielnicach-gettach wielkich amerykańskich miast. Postawił na mocne, bujające, funkowe rytmy, na nośną pracę sekcji rytmicznej – i temu rytmowi podporządkował wszystko. Na okładce oryginalnego albumu nie wymieniono nazwisk biorących udział w nagraniach muzyków, ani instrumentów: nie ma znaczenia, kto na czym gra, liczy się zespół jako całość, zwarty organizm. Zresztą brzmienie już nie tylko trąbki i gitar, ale także np. saksofonu przepuszczał przez różne efekty, a gotowe taśmy producent Teo Macero wraz z Davisem ciął i edytował w studio. „On The Corner” jak na drugą połowę roku 1972 musiał brzmieć jak muzyka z innej planety. Ciężko tu wyłowić z pulsującego brzmienia poszczególne instrumenty, saksofon, gitarę, klawisze, trąbkę; wszystko stapia się w jedną falującą, pulsującą wściekłą, podskórną energią magmę, z której najbardziej wyróżnia się pojawiający się okazjonalnie elektryczny sitar. Nie ma tu praktycznie konstrukcji kompozycji: muzyka po prostu nagle się zaczyna i równie nagle kończy, bez rozwinięcia, kody, przetworzeń, kulminacji. Rytm jest ponad wszystkim: hipnotycznie zapętlony, stały, w przeciwieństwie do funkowych jamów Jamesa Browna czy Sly Stone’a stały, nie rozwijający się aż po kulminację, podawany przez sekcję rytmiczną i spojone z nią trwale pozostałe instrumenty. Taka jest otwierająca całość 20-minutowa suita: pierwsze cztery utwory to jedna całość, a przejście z jednego fragmentu w kolejny zwiastuje jedynie nieznaczna zmiana w pulsującym, wszechobecnym rytmie. W „Black Satin” – również opartym na hipnotycznym rytmie – jakby przebijało się echo starego Davisa, jego partia trąbki – choć oczywiście potraktowana różnymi efektami – ma w sobie co nieco z dawnych, lirycznych solówek. Po „One And One” – kolejnej porcji hipnotycznego, rytmicznego transu, niesionej przez modyfikowane i wykręcane na różne sposoby saksofonowe frazy – nagle zanurzamy się w inny świat: trąbka, organowe frazy, syntezatorowe, oniryczne tła, pulsujący rytm tabli – jakbyśmy nagle zbłądzili na chwilę do Indii, jedną nogą będąc wciąż na ulicach czarnej dzielnicy lat 70. Do tego całość faluje, gdy się wydaje, że muzyczna magma się uspokaja i wycisza – przychodzi kolejny wybuch energii… A żeby było ciekawiej, finałowe „Mr. Freedom X” to dodatkowo wycieczka na Czarny Ląd, w krainę pierwotnych, plemiennych rytmów – zwłaszcza w tych momentach, gdy perkusiści/perkusjonaliści zostają sam na sam z syntezatorowymi odjazdami… Jak na 1972, to nawet jak na Milesa była zbyt nowatorska, abstrakcyjna, oryginalna płyta. Schorowany (problemy z biodrem, alkoholizm, wrzody żołądka) Davis nagrał muzykę przyszłości – coś, z czego po latach będą czerpać tak muzycy rodzącego się techno, jak i Red Hot Chili Peppers; tak Aphex Twin, jak i hip-hopowcy. Trzeba było lat, by krytycy spojrzeli na „On The Corner” łaskawszym okiem. Dziś – jak lwia część dorobku Davisa z okresu między „Córami Kilimandżaro” a „Pangaeą” – uchodzi za pozycję absolutnie nowatorską i rewolucyjną. Sam zainteresowany pewnie stwierdziłby: Krytycy… a kij im w dupy. Cóż… taki właśnie był Mroczny Mag. Arogancki egomaniak, który przy okazji swoimi muzycznymi pomysłami potrafił wyprzedzić swoją epokę o parę dekad. Piotr 'Strzyż' Strzyżowski Although Miles' first attempts to break with jazz involved inspiring/paying jazz musicians to play rock based jams that were somewhat similar to improvisations by the The Grateful Dead, The Jimi Hendrix Experience and others, on On the Corner Miles strove to break even further with the jazz world. The success that former band mate Herbie Hancock had with mixing the new Sly Stone and James Brown inspired funk style with jazz made Miles a bit jealous, and he was out to connect with that younger 'street' crowd that Herbie had connected with. As an attempt to mix commercial funk with jazz, On the Corner is a total failure, but the end result is something much better and more timeless than any of the other more commercial jazz/funk albums of that decade. This album is only remotely similar to Sly and James because Miles was still getting too much influence from Stockhausen, Sun Ra, psychedelic rock and the traditional music of Africa. The end result is a fascinating quiltwork of disjointed syncopated rhythms with constant, yet almost static, improvisations that bubble up through the thick mix of acid-lounge guitar, jazzy elecric piano, traditional Indian instruments, synthesizers and African persussion. Some might be put off by the fact that the disjointed drum beats rarely change, even as the music moves to a new track, but the static beat is what causes this music to freeze it's linear motion and begin to stretch out in a more horizontal manner. My take on this album is that this is what traditional African music would sound like if it was played on 70s styled psychedelic electronic instruments. Originally it had been assumed that the only guitarist on here was McLaughlin, but slowly rumors surfaced that the lesser known Dave Creamer also provided some great guitar work. Once upon a time in the early 80s I was looking at music ads in the SF bay area and saw Creamer had an ad in which he offered guitar lessons. I talked with him about lessons and finally asked if he was one of the guitar players on On the Corner to which he cheerfully said yes. I finally admitted I couldn't afford lessons and he said with a classic hippie upbeat attitude to be sure and call him when I was on better financial ground. He was really a nice guy, and very patient with what was an obvious ploy to talk to a major cult figure from the murky and mysterious musical world of Miles Davis. Easy Money ..::TRACK-LIST::.. 1. On The Corner 2:59 2. New York Girl 1:29 3. Thinkin' Of One Thing And Doin' Another 6:44 4. Vote For Miles 8:47 5. Black Satin 5:20 6. One And One 6:09 7. Helen Butte 16:05 8. Mr. Freedom X 7:14 ..::OBSADA::.. Miles Davis - electric trumpet with wah-wah pedal Michael Henderson - bass guitar with wah-wah pedal Don Alias - drums, percussion Jack DeJohnette - drums Billy Hart - drums James Mtume - percussion Carlos Garnett - soprano saxophone, tenor saxophone Dave Liebman - soprano saxophone, tenor saxophone Bennie Maupin - bass clarinet Chick Corea - Fender Rhodes electric piano Herbie Hancock - Fender Rhodes electric piano, synthesizer Harold Ivory Williams - keyboards, organ Cedric Lawson - organ Dave Creamer - electric guitar John McLaughlin - electric guitar Khalil Balakrishna - electric sitar Collin Walcott - electric sitar Paul Buckmaster - electric cello Badal Roy - tabla https://www.youtube.com/watch?v=AIqXprCArdo SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-20 17:02:01
Rozmiar: 395.56 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Wznowienie albumu z 1971 r., który nie miał takiego wzięcia jak słynne „Bitches Brew”, lecz artystycznie zapisał się jako równie ważkie dokonanie Davisa, choć cięższe w percepcji. „Live-Evil” ma specyficzną konstrukcję – długie fragmenty pochodzące z występu septetu w waszyngtońskim klubie The Cellar Door (19.12.1970) zostały poprzedzielane urzekającym motywem balladowym w trzech wersjach studyjnych (Little Church, Nem Um Talvez, Selim) i bluesowym Medley, również nagranym w studiu. Te mocno kontrastujące ze sobą muzyczne elementy, zgodny z nimi tytuł albumu i surrealistyczne malowidła na okładce pędzla A. Matiego Klarweina tworzyły razem alegoryczny obraz dobra, życia i piękna przeplatany złem, śmiercią i brzydotą. Ze studyjnymi utworami balladowymi, wykonanymi w rozbudowanych składach, związany był pewien zgrzyt. Pod pierwszym z utworów podpisano Brazylijczyka Pascoala, a pod pozostałymi dwoma opartymi na tym samym wątku – Davisa. Moreira uznał to za świństwo i domagał się od Davisa sprostowania. Nawet dla laika podobieństwo tych melodii jest ewidentne, więc chyba Moreira miał rację, lecz oto jaką opinię na ten temat wygłosił niedawno w autobiografii nasz wielki trębacz Tomasz Stańko: „(Davis) … podpisał się pod kompozycją Pascoala... Bo ją Miles grał! Nie znam tej kompozycji w wykonaniu Hermeta, ale jestem przekonany, że grana w oryginale jest inna. Całą siłę nadał jej Miles. Swoim tonem. Swoim czasem. Swoją narracją”. Dynamicznie funkujące utwory, zmontowane elegancko z fragmentów koncertu, ukazały się w pełnej rozciągłości dopiero parę lat temu na sześciopłytowym wydawnictwie „The Cellar Door Sessions”. Davis nie wkraczał w nich bezpośrednio na pole free jazzu, ale aleatoryczne potraktowanie kilku tematów pokazało, co członkowie septetu mieli w głowach; zresztą sam lider zagrzewał ich do pewnej swobody. Jego trąbkę charakteryzowała nerwowość intonacji, górny rejestr brzmiał niezbyt czysto i ton był często modyfikowany elektryczną przystawką wah-wah. Dla kontrastu Bartz układał na saksofonie gęsto utkane frazy, będące jakby echem „sheets of sound” Johna Coltrane’a. Właściwie cały ciężar utrzymania schematu rytmicznego spoczywał na ostro funkującym basie Hendersona. DeJohnette tylko w początkowych fazach utworów wybijał przejrzyście rytm, by potem niczym Elvin Jones rozbijać poszczególne takty na wiele asymetrycznych akcentów. Łącznikiem działań Hendersona i DeJohnette’a był Moreira, od którego emanowała radość grania, czy to w podkreślaniu rytmu, czy popisów solo na arsenale przeszkadzajek lub głosem. Postacią centralną jawił się niezwykle aktywny Jarrett, grając jednocześnie na elektrycznych organach i fortepianie; nikt przedtem, ani potem, nie uzyskał tak unikalnie zmodulowanego (jakby pływającego) brzmienia z połączenia obu klawiatur. Kiedyś pianista wkurzony chełpieniem się Wyntona Marsalisa wyzwał go na bluesowy pojedynek; ten pojedynek miał już Jarrett wtedy wygrany, tak nasycone bluesem i szatańsko czarne było jego granie. Mimo porywającego traktowania klawiatur elektrycznych porzucił je na stałe po odejściu od Davisa. Obecność McLaughlina dała nadspodziewany efekt. Gitarowe biegniki pysznie stapiały się z klawiaturowymi pochodami Jarretta i dziw bierze, że muzycy ci nie podjęli nigdy potem współpracy. Album zawiera prawie dwie godziny muzyki o niemal maksymalnym stopniu wysycenia, a odbiór jej w całości jest pewnym wyzwaniem. Toteż, gdy w ostatnim utworze Conrad Roberts deklamuje tubalnym głosem poetyckie przesłanie Inamorata, ciarki przebiegają po plecach. Nasyceni bogactwem wizji odbieramy z satysfakcją kres oprowadzania nas po wyimaginowanym świecie muzycznym, namalowanym przez wielkiego Davisa i jego wspaniałych kompanów. Cezary Gumiński "Live-Evil" to dość specyficzny album koncertowy. Koncertowy materiał przeplata się tutaj z nagraniami studyjnymi, zaś same nagrania z występów zostały poddane drastycznej obróbce studyjnej, za którą tradycyjnie odpowiada Teo Macero. Większość materiału została zarejestrowana w waszyngtońskim klubie The Cellar Door. Miles występował tam przez cztery wieczory z rzędu, pomiędzy 16-19 grudnia 1970 roku. Towarzyszyli mu wówczas Keith Jarrett, Michael Henderson, Jack DeJohnette, Airto Moreira, oraz nowy saksofonista Gary Bartz. Ponadto, ostatniego dnia dołączył do nich John McLaughlin. I właśnie nagrania z 19 grudnia (ściślej mówiąc: z drugiego i trzeciego setu) zostały wykorzystane na "Live-Evil". Choć tytuły poszczególnych ścieżek mogą sugerować zupełnie premierowy materiał, często kryją się pod nimi znane motywy: "Sivad" to fragmenty wykonań "Directions" i "Honky Tonk" z drugiego setu (Macero wykorzystał tu także urywek studyjnej wersji "Honky Tonk"), natomiast "Funky Tonk" i "Inamorata" to skrót trzeciego setu - na ten pierwszy utwór złożyły się fragmenty "Directions" i improwizacji "Funky Tonk", a na drugi dalsza część "Funky Tonk" oraz skrócone "Sanctuary" i "It's About That Time", jak również zarejestrowana w studiu recytacja Conrada Robertsa oraz fragmenty wykonań "Sanctuary" i "It's About That Time" z innych występów (data i miejsce ich nagrania są nieznane). Jedynie improwizacja "What I Say" z drugiego setu została zamieszczona tutaj w całości (oprócz ostatnich kilkunastu sekund). Wszystkie te utwory to niesamowicie intensywne, mocno improwizowanie granie, o brudnym, ciężkim brzmieniu, czasem ocierające się wręcz o kakofonię. Sekcja rytmiczna gra w mocny, rockowy sposób, często dodając funkowy puls. Ostre solówki Davisa i Bartza brzmią przeszywająco, zaś klawisze Jarretta czasem dodają nieco subtelności i wyrazistych melodii, by kiedy indziej atakować przesterowanym brzmieniem. Nie można zapomnieć o gitarze McLaughlina, która zwykle brzmi tu tak samo agresywnie, jak na nagranym jakiś czas później debiucie Mahavishnu Orchestra, a w "Honky Tonk" podkreśla bluesowy charakter. Cztery utwory studyjne stanowią, pod względem czasowym, niewielki procent całości - to w sumie ledwie kwadrans ze 100-minutowego wydawnictwa. Najstarszy utwór, "Medley: Gemini / Double Image", zarejestrowany został w lutym 1970 roku, w nieco innym składzie, niż nagrania koncertowe - z Waynem Shorterem zamiast Bartza, Chickiem Coreą i Joem Zawinulem zamiast Jarretta, Davem Hollandem w miejsce Hendersona, oraz Billym Cobhamem jako drugim perkusistą. Jest to dość nietypowe nagranie w dorobku Davisa, zdominowane przez bardzo ostrą, przesterowaną partię gitary. Gra pozostałych muzyków jest dla odmiany bardzo stonowana, co tworzy ciekawy kontrapunkt. Pozostałe utwory, "Little Church", "Nem Um Talvez" i "Selim", zostały natomiast nagrane w czerwcu, znów w nieco innym składzie, obejmującym Davisa, McLaughlina, DeJohnette'a, Moreirę, oraz Steve'a Grossmana na saksofonie, Rona Cartera lub Dave'a Hollanda na basie, trzech klawiszowców - Jarretta, Coreę i Herbiego Hancocka, oraz śpiewającego perkusistę Hermeto Pascoala. Pomimo różnych tytułów, wszystkie trzy utwory to różne podejścia do tego samego, balladowego tematu, skomponowanego przez Pascoala (na okładce albumu ich autorstwo zostało przypisane jednak Davisowi, co wkurzyło rzeczywistego twórcę i zakończyło jego współpracę z trębaczem). Fajnie, że pojawiło się takie urozmaicenie, choć byłoby chyba lepiej, gdyby zamieszczono tylko jedną wersję, a zamiast zamiast dwóch pozostałych wybrano coś innego (podczas sesji do "Jacka Johnsona" powstało mnóstwo znacznie ciekawszego materiału, który wydano dopiero po latach). W 2005 roku ukazał się obszerny, 6-płytowy boks "The Cellar Door Sessions 1970", zawierający zapis znacznej części grudniowych występów zespołu Davisa w The Cellar Door. Na każdej płycie znalazła się pełna rejestracja jednego setu: po jednym z pierwszego i drugiego dnia, oraz po dwa z trzeciego i czwartego. Dwie ostatnie płyty są zatem rozszerzoną wersją tego, co znalazło się na "Live-Evil" (nie licząc nagrań studyjnych, które wydano w innych boksach: "Medley" w "The Complete Bitches Brew Sessions", a pozostałe w "The Complete Jack Johnson Session"). Repertuar podczas każdego setu był bardzo zbliżony (choć podczas najwcześniejszego zagrano "Yesternow" zamiast "Honky Tonk"), jednak wykonania znacznie się różnią - warto je wszystkie przesłuchać, porównać, wyłapać różnice. Jeśli ktoś jednak woli poznać samą esencję - "Live-Evil" daje bardzo dobry pogląd na to, jak wyglądały ówczesne występy Milesa Davisa. Paweł Pałasz In some ways, this could be seen as BB's live pendant, and not just so because of its beautiful Klarwein artwork either. Recorded live after BB's release, when the jazz critics was getting vile and ignorant reviews on Miles' case, even attacking his private life, Miles was touring endlessly and quite a few of his shows were taped, although only a fraction saw the light of day, even if every night was fairly different due to the improvisational nature of the music. And to this writer, Live-Evil is probably the best of these performance, probably my faves, because they were the only ones that had a "non-posthumous quality" as it was released in 71, but the tracks are recorded from as early as Febr 6 to Dec 19 and as you'll easily guess there will be some lengths in almost of these jams, but surprisingly, there are also shorter numbers on this selection. One of the interesting thing is that most (all?) of the tracks selected have DeJohnette and Jarrett on the roster. Savid (Davis in reverse) starts this double set on a rather BB nice note but quickly derails its course into improvs that remains accessible and not that dissonant. Little Church has the same feel but McL's guitar gets a major share of the front stage, and a bit further down (on its vinyl flipside), so will What I Say. Just to show how eclectic Miles' group was, the Gemini track has an Indian sitar player in the line-up in the name of Balakrishna. The second disc starts unsurprisingly on the short Selim track (that's Miles in reverse) and before heading on two long improvs, the first is the 23-mins+ Funky Tonk, which again shows excellent McL guitars, and some baby wails made by either Grossman Miles or the newcoming Bartz, but there bass/drums duo is overstaying its welcome and it's with great relief that we hear Miles finally calling recess over. The second 27-mins Inamorata observes a bit the same patterns, making the album generally easier than both Fillmore releases. You could eventually see a sort of filmed version of this album by watching Miles' appearance at the Isle of Wight of that year, a stunning set where they tear down the musical rules for the benefit of a new generation. But as said previously, every night was a new one and Live-Evil chooses to from a selection of tracks throughout 1970, and it is definitely the best Miles live album of that era. Sean Trane This double album was released in 1971 and consists of 4 live tracks all recorded December 19,1970 at "The Cellar Door" in Washington,DC. The other 4 tracks are shorter and were recorded in the studio earlier that year with a different lineup.That lineup included Zawinul and Shorter who would then leave to form WEATHER REPORT, meanwhile Corea and Holland who are also on the studio tracks also left on their own accord and aren't on the live songs. Michael Henderson would come in to replace Holland, and Keith Jarrett would replace Corea. This would be Henderson's first work with Miles playing live. Jack DeJohnette on drums and Airto Moreira on percussion filled out this live lineup. Oh, except for a surprise guest John McLaughlin who hadn't played with this hand picked Miles band before. Of course he played with Miles countless times and fit right in like he never left. Gary Bartz would take over for Steve Grossman and Shorter on sax,playing both soprano and alto versions of that instrument. Some interesting liner notes from Gary as well as he describes what it was like back then playing with Miles. He says "We were as intense as any Rock band i've ever heard and just as loud". He goes on to say "This was a healthy band, I had never seen Miles in better health. He was going to the gym regularly, eating a vegetarian diet, no cigarettes, alcohol or drugs. We had to be in good shape-this was demanding music...Our concerts used to last an average of two hours, non-stop". I'm not a fan of the studio tracks to be honest except for "Medley : Gemni / Double Image". Mind you the other three studio tracks add up to less then 10 minutes so it's not a big deal. "Sivad" is the first song on disc one and "Selim" the first tune on disc two.They spell Miles Davis backwards of course."Sivad" is an absolute funky blast. DeJohnette is just killer on the drums while Henderson does not feel out of place with his Motown funky grooves. Davis comes in just ripping it up. Amazing ! I feel like i'm being swarmed here, but in a good way. Haha. It starts to settle 3 minutes in as some piano and percussion and other sounds come and go. I like the trumpet and drum section that eventually follows. The crowd cheers after Miles stops before 9 1/2 minutes. McLaughlin takes his place as the drums continue.The guitar is intricate and complex. Piano takes over for the guitar then Miles is back as piano and drums continue. Bravo ! "Little Church" is a studio track that is laid back with some whistling believe it or not. "Medley : Gemni / Double Image" is another studio track. Some down and dirty guitar from John to open. Nice, really nice.Trumpet comes in then drums, piano and bass. This is fantstic ! By the way "Double Image" is a Zawinul composition. "What I Say" opens similar to the first track with drums and fat bass. Piano and percussion joins in. Great sound and rhythm. Trumpet after 3 minutes. Incredible sound. Guitar before 8 1/2 minutes as trumpet stops. A shred-fest from john before 11 minutes. Not worthy man. Piano then takes over. Impressive drum work after 14 minutes that turns into a solo a minute later. It kicks back in at 20 minutes. "Nem Um Talvez" is a short studio track that is mellow with sax (Grossman) and percussion. Disc two starts with "Selim" a short studio track with laid back sax and sounds. It's pretty slow going. "Funky Tonk" opens with drums as bass piano and blasts of scorching trumpet come in. A change after 5 minutes as it settles somewhat and sax comes in. Gary is fantastic after 8 minutes and he gets a round of applause when he finishes. McLaughlin takes over, and by the 10 minute mark the guitar and drums are outstanding. It settles 14 minutes in and Miles is back 16 minutes in. A calm with piano a minute later. It kicks back in late with drums leading the way. "Inamorata and Narration" is the 26 1/2 minute closer. Nice funky start to this one. Check out Miles after 2 minutes. Alto sax after 3 1/2 minutes. Check out the sax before 7 minutes ! I like the way the drums come and go until it stays steady around 8 minutes. Guitar after 9 1/2 minutes. John ends up just wailing away and gets a round of applause when he's done. Bass takes over and keys join in as drums continue. Trumpet's back 14 1/2 minutes in. It's quite intense and then it settles after 16 1/2 minutes. It starts to build as trumpet and drums lead the way. Sax after 19 1/2 minutes. Some narration from Conrad Roberts after 23 minutes then we get a big finish. Love the live tracks but the studio tunes drag this down some for me. Still 4 stars though for the incredible live music. Mellotron Storm ..::TRACK-LIST::.. CD 1: 1. Sivad 15:13 2. Little Church 3:13 3. Medley: Gemini/Double Image 5:55 4. What I Say 21:08 5. Nem Um Talvez 4:02 CD 2: 1. Selim 2:12 2. Funky Tonk 23:25 3. Inamorata And Narration By Conrad Roberts 26:28 Recorded February 6, 1970 June 3, 1970 June 4, 1970 & December 19, 1970 ..::OBSADA::.. Miles Davis - Trumpet Gary Bartz - Saxophone John McLaughlin - Guitar Keith Jarrett - Electric Keyboard Michael Henderson - Bass Jack DeJohnette - Drums Airto Moreira - Percussion Hermeto Pascoal - Percussion and Whistling Ron Carter - Bass Steve Grossman - Soprano Sax Chick Corea - Organ Herbie Hancock - Electric Piano and Organ Dave Holland - Bass Joe Zawinul - Electric Piano https://www.youtube.com/watch?v=d4dtGbrYKLs SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-20 15:56:01
Rozmiar: 237.19 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Wznowienie albumu z 1971 r., który nie miał takiego wzięcia jak słynne „Bitches Brew”, lecz artystycznie zapisał się jako równie ważkie dokonanie Davisa, choć cięższe w percepcji. „Live-Evil” ma specyficzną konstrukcję – długie fragmenty pochodzące z występu septetu w waszyngtońskim klubie The Cellar Door (19.12.1970) zostały poprzedzielane urzekającym motywem balladowym w trzech wersjach studyjnych (Little Church, Nem Um Talvez, Selim) i bluesowym Medley, również nagranym w studiu. Te mocno kontrastujące ze sobą muzyczne elementy, zgodny z nimi tytuł albumu i surrealistyczne malowidła na okładce pędzla A. Matiego Klarweina tworzyły razem alegoryczny obraz dobra, życia i piękna przeplatany złem, śmiercią i brzydotą. Ze studyjnymi utworami balladowymi, wykonanymi w rozbudowanych składach, związany był pewien zgrzyt. Pod pierwszym z utworów podpisano Brazylijczyka Pascoala, a pod pozostałymi dwoma opartymi na tym samym wątku – Davisa. Moreira uznał to za świństwo i domagał się od Davisa sprostowania. Nawet dla laika podobieństwo tych melodii jest ewidentne, więc chyba Moreira miał rację, lecz oto jaką opinię na ten temat wygłosił niedawno w autobiografii nasz wielki trębacz Tomasz Stańko: „(Davis) … podpisał się pod kompozycją Pascoala... Bo ją Miles grał! Nie znam tej kompozycji w wykonaniu Hermeta, ale jestem przekonany, że grana w oryginale jest inna. Całą siłę nadał jej Miles. Swoim tonem. Swoim czasem. Swoją narracją”. Dynamicznie funkujące utwory, zmontowane elegancko z fragmentów koncertu, ukazały się w pełnej rozciągłości dopiero parę lat temu na sześciopłytowym wydawnictwie „The Cellar Door Sessions”. Davis nie wkraczał w nich bezpośrednio na pole free jazzu, ale aleatoryczne potraktowanie kilku tematów pokazało, co członkowie septetu mieli w głowach; zresztą sam lider zagrzewał ich do pewnej swobody. Jego trąbkę charakteryzowała nerwowość intonacji, górny rejestr brzmiał niezbyt czysto i ton był często modyfikowany elektryczną przystawką wah-wah. Dla kontrastu Bartz układał na saksofonie gęsto utkane frazy, będące jakby echem „sheets of sound” Johna Coltrane’a. Właściwie cały ciężar utrzymania schematu rytmicznego spoczywał na ostro funkującym basie Hendersona. DeJohnette tylko w początkowych fazach utworów wybijał przejrzyście rytm, by potem niczym Elvin Jones rozbijać poszczególne takty na wiele asymetrycznych akcentów. Łącznikiem działań Hendersona i DeJohnette’a był Moreira, od którego emanowała radość grania, czy to w podkreślaniu rytmu, czy popisów solo na arsenale przeszkadzajek lub głosem. Postacią centralną jawił się niezwykle aktywny Jarrett, grając jednocześnie na elektrycznych organach i fortepianie; nikt przedtem, ani potem, nie uzyskał tak unikalnie zmodulowanego (jakby pływającego) brzmienia z połączenia obu klawiatur. Kiedyś pianista wkurzony chełpieniem się Wyntona Marsalisa wyzwał go na bluesowy pojedynek; ten pojedynek miał już Jarrett wtedy wygrany, tak nasycone bluesem i szatańsko czarne było jego granie. Mimo porywającego traktowania klawiatur elektrycznych porzucił je na stałe po odejściu od Davisa. Obecność McLaughlina dała nadspodziewany efekt. Gitarowe biegniki pysznie stapiały się z klawiaturowymi pochodami Jarretta i dziw bierze, że muzycy ci nie podjęli nigdy potem współpracy. Album zawiera prawie dwie godziny muzyki o niemal maksymalnym stopniu wysycenia, a odbiór jej w całości jest pewnym wyzwaniem. Toteż, gdy w ostatnim utworze Conrad Roberts deklamuje tubalnym głosem poetyckie przesłanie Inamorata, ciarki przebiegają po plecach. Nasyceni bogactwem wizji odbieramy z satysfakcją kres oprowadzania nas po wyimaginowanym świecie muzycznym, namalowanym przez wielkiego Davisa i jego wspaniałych kompanów. Cezary Gumiński "Live-Evil" to dość specyficzny album koncertowy. Koncertowy materiał przeplata się tutaj z nagraniami studyjnymi, zaś same nagrania z występów zostały poddane drastycznej obróbce studyjnej, za którą tradycyjnie odpowiada Teo Macero. Większość materiału została zarejestrowana w waszyngtońskim klubie The Cellar Door. Miles występował tam przez cztery wieczory z rzędu, pomiędzy 16-19 grudnia 1970 roku. Towarzyszyli mu wówczas Keith Jarrett, Michael Henderson, Jack DeJohnette, Airto Moreira, oraz nowy saksofonista Gary Bartz. Ponadto, ostatniego dnia dołączył do nich John McLaughlin. I właśnie nagrania z 19 grudnia (ściślej mówiąc: z drugiego i trzeciego setu) zostały wykorzystane na "Live-Evil". Choć tytuły poszczególnych ścieżek mogą sugerować zupełnie premierowy materiał, często kryją się pod nimi znane motywy: "Sivad" to fragmenty wykonań "Directions" i "Honky Tonk" z drugiego setu (Macero wykorzystał tu także urywek studyjnej wersji "Honky Tonk"), natomiast "Funky Tonk" i "Inamorata" to skrót trzeciego setu - na ten pierwszy utwór złożyły się fragmenty "Directions" i improwizacji "Funky Tonk", a na drugi dalsza część "Funky Tonk" oraz skrócone "Sanctuary" i "It's About That Time", jak również zarejestrowana w studiu recytacja Conrada Robertsa oraz fragmenty wykonań "Sanctuary" i "It's About That Time" z innych występów (data i miejsce ich nagrania są nieznane). Jedynie improwizacja "What I Say" z drugiego setu została zamieszczona tutaj w całości (oprócz ostatnich kilkunastu sekund). Wszystkie te utwory to niesamowicie intensywne, mocno improwizowanie granie, o brudnym, ciężkim brzmieniu, czasem ocierające się wręcz o kakofonię. Sekcja rytmiczna gra w mocny, rockowy sposób, często dodając funkowy puls. Ostre solówki Davisa i Bartza brzmią przeszywająco, zaś klawisze Jarretta czasem dodają nieco subtelności i wyrazistych melodii, by kiedy indziej atakować przesterowanym brzmieniem. Nie można zapomnieć o gitarze McLaughlina, która zwykle brzmi tu tak samo agresywnie, jak na nagranym jakiś czas później debiucie Mahavishnu Orchestra, a w "Honky Tonk" podkreśla bluesowy charakter. Cztery utwory studyjne stanowią, pod względem czasowym, niewielki procent całości - to w sumie ledwie kwadrans ze 100-minutowego wydawnictwa. Najstarszy utwór, "Medley: Gemini / Double Image", zarejestrowany został w lutym 1970 roku, w nieco innym składzie, niż nagrania koncertowe - z Waynem Shorterem zamiast Bartza, Chickiem Coreą i Joem Zawinulem zamiast Jarretta, Davem Hollandem w miejsce Hendersona, oraz Billym Cobhamem jako drugim perkusistą. Jest to dość nietypowe nagranie w dorobku Davisa, zdominowane przez bardzo ostrą, przesterowaną partię gitary. Gra pozostałych muzyków jest dla odmiany bardzo stonowana, co tworzy ciekawy kontrapunkt. Pozostałe utwory, "Little Church", "Nem Um Talvez" i "Selim", zostały natomiast nagrane w czerwcu, znów w nieco innym składzie, obejmującym Davisa, McLaughlina, DeJohnette'a, Moreirę, oraz Steve'a Grossmana na saksofonie, Rona Cartera lub Dave'a Hollanda na basie, trzech klawiszowców - Jarretta, Coreę i Herbiego Hancocka, oraz śpiewającego perkusistę Hermeto Pascoala. Pomimo różnych tytułów, wszystkie trzy utwory to różne podejścia do tego samego, balladowego tematu, skomponowanego przez Pascoala (na okładce albumu ich autorstwo zostało przypisane jednak Davisowi, co wkurzyło rzeczywistego twórcę i zakończyło jego współpracę z trębaczem). Fajnie, że pojawiło się takie urozmaicenie, choć byłoby chyba lepiej, gdyby zamieszczono tylko jedną wersję, a zamiast zamiast dwóch pozostałych wybrano coś innego (podczas sesji do "Jacka Johnsona" powstało mnóstwo znacznie ciekawszego materiału, który wydano dopiero po latach). W 2005 roku ukazał się obszerny, 6-płytowy boks "The Cellar Door Sessions 1970", zawierający zapis znacznej części grudniowych występów zespołu Davisa w The Cellar Door. Na każdej płycie znalazła się pełna rejestracja jednego setu: po jednym z pierwszego i drugiego dnia, oraz po dwa z trzeciego i czwartego. Dwie ostatnie płyty są zatem rozszerzoną wersją tego, co znalazło się na "Live-Evil" (nie licząc nagrań studyjnych, które wydano w innych boksach: "Medley" w "The Complete Bitches Brew Sessions", a pozostałe w "The Complete Jack Johnson Session"). Repertuar podczas każdego setu był bardzo zbliżony (choć podczas najwcześniejszego zagrano "Yesternow" zamiast "Honky Tonk"), jednak wykonania znacznie się różnią - warto je wszystkie przesłuchać, porównać, wyłapać różnice. Jeśli ktoś jednak woli poznać samą esencję - "Live-Evil" daje bardzo dobry pogląd na to, jak wyglądały ówczesne występy Milesa Davisa. Paweł Pałasz In some ways, this could be seen as BB's live pendant, and not just so because of its beautiful Klarwein artwork either. Recorded live after BB's release, when the jazz critics was getting vile and ignorant reviews on Miles' case, even attacking his private life, Miles was touring endlessly and quite a few of his shows were taped, although only a fraction saw the light of day, even if every night was fairly different due to the improvisational nature of the music. And to this writer, Live-Evil is probably the best of these performance, probably my faves, because they were the only ones that had a "non-posthumous quality" as it was released in 71, but the tracks are recorded from as early as Febr 6 to Dec 19 and as you'll easily guess there will be some lengths in almost of these jams, but surprisingly, there are also shorter numbers on this selection. One of the interesting thing is that most (all?) of the tracks selected have DeJohnette and Jarrett on the roster. Savid (Davis in reverse) starts this double set on a rather BB nice note but quickly derails its course into improvs that remains accessible and not that dissonant. Little Church has the same feel but McL's guitar gets a major share of the front stage, and a bit further down (on its vinyl flipside), so will What I Say. Just to show how eclectic Miles' group was, the Gemini track has an Indian sitar player in the line-up in the name of Balakrishna. The second disc starts unsurprisingly on the short Selim track (that's Miles in reverse) and before heading on two long improvs, the first is the 23-mins+ Funky Tonk, which again shows excellent McL guitars, and some baby wails made by either Grossman Miles or the newcoming Bartz, but there bass/drums duo is overstaying its welcome and it's with great relief that we hear Miles finally calling recess over. The second 27-mins Inamorata observes a bit the same patterns, making the album generally easier than both Fillmore releases. You could eventually see a sort of filmed version of this album by watching Miles' appearance at the Isle of Wight of that year, a stunning set where they tear down the musical rules for the benefit of a new generation. But as said previously, every night was a new one and Live-Evil chooses to from a selection of tracks throughout 1970, and it is definitely the best Miles live album of that era. Sean Trane This double album was released in 1971 and consists of 4 live tracks all recorded December 19,1970 at "The Cellar Door" in Washington,DC. The other 4 tracks are shorter and were recorded in the studio earlier that year with a different lineup.That lineup included Zawinul and Shorter who would then leave to form WEATHER REPORT, meanwhile Corea and Holland who are also on the studio tracks also left on their own accord and aren't on the live songs. Michael Henderson would come in to replace Holland, and Keith Jarrett would replace Corea. This would be Henderson's first work with Miles playing live. Jack DeJohnette on drums and Airto Moreira on percussion filled out this live lineup. Oh, except for a surprise guest John McLaughlin who hadn't played with this hand picked Miles band before. Of course he played with Miles countless times and fit right in like he never left. Gary Bartz would take over for Steve Grossman and Shorter on sax,playing both soprano and alto versions of that instrument. Some interesting liner notes from Gary as well as he describes what it was like back then playing with Miles. He says "We were as intense as any Rock band i've ever heard and just as loud". He goes on to say "This was a healthy band, I had never seen Miles in better health. He was going to the gym regularly, eating a vegetarian diet, no cigarettes, alcohol or drugs. We had to be in good shape-this was demanding music...Our concerts used to last an average of two hours, non-stop". I'm not a fan of the studio tracks to be honest except for "Medley : Gemni / Double Image". Mind you the other three studio tracks add up to less then 10 minutes so it's not a big deal. "Sivad" is the first song on disc one and "Selim" the first tune on disc two.They spell Miles Davis backwards of course."Sivad" is an absolute funky blast. DeJohnette is just killer on the drums while Henderson does not feel out of place with his Motown funky grooves. Davis comes in just ripping it up. Amazing ! I feel like i'm being swarmed here, but in a good way. Haha. It starts to settle 3 minutes in as some piano and percussion and other sounds come and go. I like the trumpet and drum section that eventually follows. The crowd cheers after Miles stops before 9 1/2 minutes. McLaughlin takes his place as the drums continue.The guitar is intricate and complex. Piano takes over for the guitar then Miles is back as piano and drums continue. Bravo ! "Little Church" is a studio track that is laid back with some whistling believe it or not. "Medley : Gemni / Double Image" is another studio track. Some down and dirty guitar from John to open. Nice, really nice.Trumpet comes in then drums, piano and bass. This is fantstic ! By the way "Double Image" is a Zawinul composition. "What I Say" opens similar to the first track with drums and fat bass. Piano and percussion joins in. Great sound and rhythm. Trumpet after 3 minutes. Incredible sound. Guitar before 8 1/2 minutes as trumpet stops. A shred-fest from john before 11 minutes. Not worthy man. Piano then takes over. Impressive drum work after 14 minutes that turns into a solo a minute later. It kicks back in at 20 minutes. "Nem Um Talvez" is a short studio track that is mellow with sax (Grossman) and percussion. Disc two starts with "Selim" a short studio track with laid back sax and sounds. It's pretty slow going. "Funky Tonk" opens with drums as bass piano and blasts of scorching trumpet come in. A change after 5 minutes as it settles somewhat and sax comes in. Gary is fantastic after 8 minutes and he gets a round of applause when he finishes. McLaughlin takes over, and by the 10 minute mark the guitar and drums are outstanding. It settles 14 minutes in and Miles is back 16 minutes in. A calm with piano a minute later. It kicks back in late with drums leading the way. "Inamorata and Narration" is the 26 1/2 minute closer. Nice funky start to this one. Check out Miles after 2 minutes. Alto sax after 3 1/2 minutes. Check out the sax before 7 minutes ! I like the way the drums come and go until it stays steady around 8 minutes. Guitar after 9 1/2 minutes. John ends up just wailing away and gets a round of applause when he's done. Bass takes over and keys join in as drums continue. Trumpet's back 14 1/2 minutes in. It's quite intense and then it settles after 16 1/2 minutes. It starts to build as trumpet and drums lead the way. Sax after 19 1/2 minutes. Some narration from Conrad Roberts after 23 minutes then we get a big finish. Love the live tracks but the studio tunes drag this down some for me. Still 4 stars though for the incredible live music. Mellotron Storm ..::TRACK-LIST::.. CD 1: 1. Sivad 15:13 2. Little Church 3:13 3. Medley: Gemini/Double Image 5:55 4. What I Say 21:08 5. Nem Um Talvez 4:02 CD 2: 1. Selim 2:12 2. Funky Tonk 23:25 3. Inamorata And Narration By Conrad Roberts 26:28 Recorded February 6, 1970 June 3, 1970 June 4, 1970 & December 19, 1970 ..::OBSADA::.. Miles Davis - Trumpet Gary Bartz - Saxophone John McLaughlin - Guitar Keith Jarrett - Electric Keyboard Michael Henderson - Bass Jack DeJohnette - Drums Airto Moreira - Percussion Hermeto Pascoal - Percussion and Whistling Ron Carter - Bass Steve Grossman - Soprano Sax Chick Corea - Organ Herbie Hancock - Electric Piano and Organ Dave Holland - Bass Joe Zawinul - Electric Piano https://www.youtube.com/watch?v=d4dtGbrYKLs SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-20 15:52:03
Rozmiar: 645.40 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
1 - 30 | 31 - 60 | 61 - 90 | 91 - 120 | 121 - 150 | ... | 22681 - 22710 | 22711 - 22740 | 22741 - 22748 |