![]() |
|
|||||||||||||
Ostatnie 10 torrentów
Ostatnie 10 komentarzy
Discord
Wygląd torrentów:
Kategoria:
Muzyka
Gatunek:
Alternatywna
Ilość torrentów:
1,049
Opis
..::INFO::..
Debiutancki album studyjny wokalistki z Los Angeles. Title: Tether Artist: Annahstasia Country: USA Year: 2025 Genre: Indie Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ..::TRACK-LIST::.. Be Kind Villain Unrest Take Care Of Me Slow Waiting Overflow All Is. Will Be. As It Was. Silk And Velvet Satisfy Me Believer ![]()
Seedów: 13
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-21 00:43:59
Rozmiar: 100.06 MB
Peerów: 40
Dodał: Uploader
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. 30 maja 2025 roku to data, na którą czekało tysiące fanów eksperymentalnego grania. Birthing, siedemnasty album studyjny legendarnego zespołu Swans, trafia do sprzedaży, oznaczając zarazem koniec pewnej epoki. Michael Gira, ikona undergroundu i frontman grupy, zapowiedział, że to ostatni krążek w ich dotychczasowym, monumentalnym brzmieniu. Po nim zespół skupi się na bardziej minimalistycznych formach – Birthing to więc pożegnalny hołd dla dźwiękowych światów, które pochłaniają słuchacza bez reszty. Materiał na album powstawał podczas rocznej trasy koncertowej w latach 2023-2024, a następnie był aranżowany w berlińskim studiu. Jak przyznaje Gira, wszystko zaczęło się od prostych szkiców na akustycznej gitarze, które z czasem przekształciły się w hipnotyczne, wielowarstwowe kompozycje. Wśród utworów znalazły się zarówno te rozwijane na żywo (jak The Healers czy I Am a Tower), jak i nagrane od zera w studio (m.in. Red Yellow). Pierwszy singiel, I Am a Tower, udostępniony w lutym, już zaskoczył słuchaczy swoją dynamiczną strukturą, łączącą organiczne brzmienia z industrialnym chaosem. Rok 2025 to także ostatnia okazja, by zobaczyć Swans w pełnej krasie. Zespół wyruszy jesienią w pożegnalną trasę po Europie i USA, grając w dotychczasowym, rozbudowanym składzie (w tym z gitarzystą Normanem Westbergiem i perkusistą Philem Puleo). Koncerty, m.in. w Warszawie, Londynie, Berlinie czy Paryżu. Anxious Music Magazine Moim skromnym zdaniem recenzje płyt The Swans nie mają sensu. Są to dzieła zamknięte, ich formuła jest zwyczajnie emocjonalnie monochromatyczna, przez co ich odbiór w zamyśle również taki powinien być. Kolos jakim jest dwudyskowy w wersji CD „Birthing” to album będący kolejny raz logiczną kontynuacją dziel zapoczątkowanych znakomitym albumem „The Seer”. Muzycznie nieco bardziej wyważonym, lżejszym, jednak nadal nad wyraz intensywnym, przesiąkniętym hałasem. Oczywiście nie w rozumieniu hałaśliwości, lecz raczej ukazaniu słuchaczowi że nawet delikatniejsze dźwięki mogą być zagrane tak intensywnie, tak „dosadnie” że stanowić mogą dźwiękowy rozgwar. Jednak wszystko jest tu z pieczołowitością poukładane i zaplanowane albowiem „Birthing” to koncept. Tematem przewodnim jest tu życie (album zaczyna i kończy głos dziecka). Kompozycje powolnie i dostojnie nabierają intensywności, po czym narastają zgiełkiem i ekskludują. Zdecydowanie więcej tu jednak spokoju i przestrzeni pomiędzy dźwiękami (posłuchajcie choćby „Red Yellow” czy „Away”). Często słychać transowe, niemalże rytualne reminiscencje „Children of God” – „”Guardian Spirit”. Prawie dwudziesto minutowy „The Healers”to typowy transowy Swans testujący wytrzymałość słuchacza na poziom intensywności hałasu. Cudo! Podobnie jak szaleńczy „I Am A Tower” w którym prym wiedzie emocjonalna narracja Giry. Tytułowe nagranie zdecydowanie najważniejsze na albumie. Kompozycja narasta hipnotyzując słuchacza, piescząc zmysły, następnie rozkładając je na czynniki pierwsze. W zasadzie albumy Swans filtrują emocje. W przypadku kiedy emocje twórcy (Giry) równoważą się z emocjami odbiorcy unoszącymi się nad dziełem podczas odsłuchu możemy mówić o albumie udanym. „Birthing” to płyta nad wyraz udana, perfekcyjnie ukazująca fenomen Swans. Zespołu który płyt zbytecznych nie nagrywa. Janusz Trudno uwierzyć w to, że od wydania „The Seer” czyli rozpoczęcia mojej przygody z twórczością Swans, minęło już 13 lat. Zamiast kilku lat do 30 urodzin nieuchronnie puka do mnie czterdziestka i z każdym rokiem i kolejnym albumem coraz bardziej wciągałem się i angażowałem w twórczość Łabędzi za każdym razem niecierpliwie wyczekując kolejnego wydawnictwa. Tutaj sprawa była o tyle łatwa, że Michael Gira wraz z zespołem jest artystą bardzo aktywnym i co 2-4 lata otrzymywaliśmy nowy album. Lider Swans przy tej swojej systematyczności jest również człowiekiem konsekwentnie niekonsekwentnym – po wydaniu „The Glowing Man” zapowiedział odejście od konwencji płyt – molochów trwających po 2 godziny i składających się z utworów co najmniej kilkunastominutowych. Po drodze coś poszło nie tak bo zarówno „leaving meaning.” jak i „The Beggar” nie odbiegają drastycznie od swoich poprzedników i przynoszą raczej kosmetyczne zmiany niż rewolucję. I w zasadzie chwała Girze za to bo ta konwencja się sprawdza i każde kolejne wydawnictwo Swans to takie małe (dziwne stwierdzenie w kontekście 2 godzin muzyki) dzieło sztuki i swoista podróż przez wizjonerski umysł lidera zespołu. Twórczość Amerykanów nie należy do łatwych w odbiorze ale wracam do niej systematycznie i to w konwencji słuchania albumów w całości a nie na wyrywki ponieważ wtedy robią one największe wrażenie co w sumie nie jest jakimś wybitnym osiągnięciem jeśli weźmie się pod uwagę konieczność zaangażowania na te 90-120 minut. Pierwsze wzmianki o „The Birthing” mogły wśród fanów wywołać lekką konsternację. Siedem utworów? Czyżby w końcu Michael Gira dotrzymał słowa i zakończył etap molochów? Na szczęście druga wzmianka zawierała czasy trwania utworów i okazało się, że wszystko jest na swoim miejscu i album trwa ponad 115 minut. Jedyna zapowiedź albumu – „I Am The Tower” nie porwała mnie za pierwszym razem. Ani za drugim. I trzecim. W zasadzie do dziś mam z nim problem bo mimo sporej ilości ciekawych fragmentów ma też mielizny, które raczej nużą niż wciągają. Na szczęście jest ich na tyle mało, że przez utwór można przebrnąć w całości mimo ponad 19 minut czasu trwania. I nie jest to najcięższy zawodnik ponieważ mamy tutaj jeszcze cięższą dwójkę. Rozpoczynający album „The Healers” snuje się w iście sielankowym, monotonnym tempie. Dopiero w okolicach 8 minuty tętno zaczyna lekko skakać by następnie praktycznie całkowicie zniknąć i po chwili eksplodować w stylu ściany dźwięków z utworu tytułowego z „The Seer”. W pierwszych 15 minutach nie dzieje się tutaj za wiele, całość została skumulowana w ostatnich niespełna 7 minutach. Tu wątkami spokojnie można by obdzielić kilka kolejnych utworów. „The Healers” pozostawia po sobie jak najbardziej pozytywne wrażenie. Jeszcze lepiej sprawa wygląda z najdłuższym w zestawieniu utworem tytułowym. „Birthing” spokojnie mógłby służyć za ścieżkę dźwiękową do jakiejś apokaliptycznej opowieści. Chciałoby się powiedzieć, że chwilę wytchnienia przynosi słuchaczom „Red Yellow”, który jest najkrótszy w zestawieniu ale nadal trwa on prawie 7 minut i wprowadza bardzo nerwowy klimat, zarówno instrumentalnie jak i wokalnie. Bezpośrednią kontynuacją tego niepokoju jest „Guardian Spirit”. Wisienką na torcie „Birthing” są dwa zamykające go utwory. „The Merge” jest chyba największym ukłonem w stronę „The Seer” i muzyki drone od czasów jego wydania – a przecież po drodze były jeszcze 4 albumy. Monumentalny „(Rope) Away” kończy całość i zostawia w słuchaczu poczucie uczestnictwa w czymś wyjątkowym. I to rozumianym dwuznacznie ponieważ dla fanów twórczości Giry „Birthing” będzie kolejnym albumem, którego słuchanie można uznać za swego rodzaju rytuał. Dla osób postronnych i ludzi, którzy do tej pory nie przekonali się do twórczości Swans nowy album będzie wyjątkowo nudny i ciężki do przebrnięcia. W okolicach premiery Michael Gira zapowiedział kolejny raz, że „BIrthing” jest ostatnim puzzlem w układance i kolejne wydawnictwa będą zupełnie inne. Po cichu liczę, że jednak nie ponieważ uwielbiam te jego molochy i jestem wobec nich praktycznie bezkrytyczny. Rolu Michael Gira po raz kolejny, podobno ostatni, przedstawia swoją wizję świata. Bo w tych kategoriach należy moim zdaniem postrzegać muzykę Swans. Jak wynika z lektury biografii Giry, mimo że posiada na wiele spraw społecznych poglądy i czasami znajduje to również odzwierciedlenie w jego muzyce, to jednak nie jest jej celem. Gira jest od początku owładnięty pasją ukazania emocji, które wypływają z jego trzewi, a są wynikiem oglądu świata odartego z wszelkich złudzeń a także nadziei. Nie po to jednak, by kogoś zdołować, albo promować zwątpienie, ale celem jest ukazanie obrazu otaczającego świata takim, jakim on jest, a właściwie, jakim go czuje Gira. Muzyka Swans to ukazanie Trwogi istnienia, a przynajmniej ja to tak odbieram. Gira tworzy raczej intuicyjnie a jego celem jest granie najgłośniej na świecie. Ale nie chodzi o hałas w stylu grup metalowych. Dźwięki, które wydobywają się z muzyki Swans mają obezwładniać, przykuwać uwagę, przerażać, wprawiać w osłupienie, może nawet swoisty trans. Mają wpływać na duszę, umysł i dotykać całego jestestwa słuchacza. Nie chodzi o żadną nawalankę, która wywołuje agresję i napędza, ale o poruszenie strun w słuchaczu, których istnienia nawet nie był świadom. Żeby to wszystko osiągnąć Gira podąża za intuicją w osiągnięciu swojej wizji artystycznej, która siedzi w jego głowie. Z tego powodu artysta jest postrzegany przez współpracowników jako osobowość trudna, nie licząca się z odczuciami kolegów. Gdy jednak już muzycy poddadzą się dyktatowi artystycznemu Giry, efekt końcowy niemal zawsze robi wrażenie. Gira poświęca uwagę każdemu pojedynczemu dźwiękowi, pochyla się nad jego brzmieniem, dążąc do osiągnięcia konkretnego kształtu, który ma w swojej głowie. To jest najtrudniejszy moment dla muzyków Swans, czasami bywa traumatyczny, bo Gira wymusza osiągnięcie swojego celu często krzykiem oraz metodami pozamuzycznymi, wprowadzając wykonawcę danego dźwięku w nastrój, który według Giry posłuży do wydobycia z niego oczekiwanego efektu. Gdy jednak nowa muzyka Swans jest już gotowa, zarówno jej twórcy, jak i słuchacze w przeważającej większości przyznają, że było warto. Czy tak jest również w przypadku najnowszej płyty "Birthing"? Najprościej jest odpowiedzieć, że tak. Mimo że "Birthing" to tradycyjna od czasu "The Seer" niemal dwugodzinna symfonia rockowa, słucha się jej równie tradycyjnie z uwagą i rosnącą ekscytacją. Powolnie rozwijające się, ociężałe melorecytacje w rozpoczynającym album, prawie dwudziestodwuminotowym "The Healers", nabierają tempa i hałasu już w połowie nagrania. Walcowaty rytm przeradza się w coraz większy zgiełk, by zwalniać i przyśpieszać oraz na końcu znaleźć zwieńczenie w hałasie o większym natężeniu, ale pozostając powolnym i transowym. Trzeba przyznać, że nagrania zgromadzone na "Birthing", choć mają w sobię tę pierwotną rozpacz, jak na wcześniejszych albumach, to jednak brzmią częściej łagodnie i stonowanie niż na wcześniejszych wydawnictwach. Następny "I Am A Tower" jest na wstępie znacznie bardziej dysonansowy, a głos Giry drapieżny i schizofreniczny. Napięcie od początku jest podwyższone, by jednak przygasnąć w połowie nagrania. W ostatniej części tego prawie dwudziestominotowego utworu nabiera on cech motorycznych, dzięki mechanicznemu rytmowi perkusji i niemal przebojowej frazie tytułowej powtarzanej przez Michale Girę. W samej końcówce narasta zgiełk, który obleka transowy rytm utworu, by nagle zgasnąć. Tytułowy "Birthing" rozpoczynają również dźwięki mocno dysonansowe, ale zagrane ciszej i delikatniej. Początek przypomina trochę próbę orkiestry symfonicznej, która przygotowuje się do gry. Dopiero w piątej minucie pojawiają się pierwsze uderzenia w perkusję, a później dochodzi głos Giry. W tle cały czas słychać dźwięki "próbującej orkiestry". To trzecie i najdłuższe spośród okołodwudziestominutowych nagrań na najnowszej płycie Swans. Nabiera wyraźniejszego tempa około dziesiątej minuty, gdy do gry wchodzi rytm wybijany z większą intensywnością przez perkusistę. Muzyka milknie jednak nagle w dwunastej minucie, by rozpocząć ponowy marsz ku zgiełkowi. Ale wszystko zaczyna się od początku, najpierw dzięki spokojnemu wokalowi Giry, do którego dołączają z czasem kolejne dźwięki. Intensywność nagrania ponownie narasta i zwalnia, ale od osiemnastej minuty rozpoczyna się zwieńczenie w mechanicznych, szybkich uderzeniach bębnów i zgrzytach gitar, które przerywane fragmentami niemal ciszy ostatecznie urywają się na końcu. W ten sposób kończy się pierwsza część albumu w formacie CD. Drugą część wydawnictwa CD rozpoczyna ledwie siedmiominutowy, najkrótszy na płycie "Red Yellow". Szeptany, niemal ciepły głos Giry prowadzi nas przez chwilę w rejon, którego nie powstydziliby się wykonawcy z kręgu krainy łagodności. Utwór szybko jednak nabiera tempa i dynamiki zyskując cechy psychodeliczne, ale dysonanse dźwiękowe słychać jedynie pod koniec kompozycji i to nie na pierwszym planie a w tle. "Guardian Spirit" zaczynają dźwięki przypominające przygotowanie do obrzędów pogańskich, w tle słychać flet. Za chwilę wchodzi mocny, pewny głos Giry oraz dołączają kolejne dźwięki intensyfikując brzmienie kompozycji. Intensywność utworu wzrasta, Gira śpiewa coraz bardziej rozpaczliwie, właściwie krzycząc, a kolejne instrumenty, które dołączają dodają kompozycji ciężkości. W końcu nagrania słyszymy zgiełk, który finalnie gaśnie kończąc utwór. "The Merge" rozpoczyna się od dziecięcego głosiku mówiącego: "I love you Mummy", który szybko zostaje przykryty kilkudziesięciosekundową nawałnicą dźwięków. Po nim słychać zapętlony bas, urozmaicony delikatną grą pianina w tle oraz dominującym, ale urywającym się dźwiękiem przypominającym syrenę. Są także co najmniej dwie różne linie saksofonu, obie nieco schizofreniczne. W szóstej minucie wraca nawałnica z początku utworu połączona z wyliczanką dziecięcą. Na tym jednak nie koniec. Nagranie w siódmej minucie znowu zmienia charakter i przez kilka minut słyszymy narastające, dronowe buczenie pozbawione rytmu. Ale i to nie koniec. W dwunastej minucie wcześniej narastający zgiełk cichnie i słychać przez moment zawodzenia przypominające skowyt wiedźm. Nagle wszystko uspokaja się i wchodzi ciepły, ale mroczny śpiew Giry przy akompaniamencie gitary akustycznej i tak utwór trwa do końca urywając się przy śpiewie "papampampam". Można byłoby tak opisać każdy utwór z jeszcze większymi szczegółami, ale lepiej chyba je zwyczajnie posłuchać. Bogactwo dźwięków jak zwykle w przypadku Swans jest spore, a nastroje narastającej intensywności przeplatają się z tymi spokojniejszymi, ambientowymi. Właśnie tak zaczyna się ostatni akord na płycie w postaci połączonych utworów "Rope" i "Away". Nagranie "Rope" bardzo długo rozwija się, zgiełk narasta powoli aż do piętnastej minuty, gdy "Rope" przechodzi w "Away" kończący najnowsze wydawnictwo Swans. "Away" jest bardziej akustyczny, brzmi łagodnie, niemal sielsko. Michael Gira żegna się w spokoju i łagodności. Jeśli "Birthing" ma być pożegnaniem Swans z wielkim brzmieniem, to udało się ono znakomicie. Swans przebył od swoich ekstremalnych początków, będących skrzyżowaniem no wave i noise rocka, bardzo długą drogę. Choć Michael Gira nadal pielęgnuje swoje bezkompromisowe podejście do tworzenia muzyki, to jednak zawartość "Birthing" wydaje się być bardziej przystępna i akceptowalna dla miłośników brzmień łagodniejszych. Oczywiście nadal jest tutaj sporo hałasu, dysonansu i zgiełku, ale na płycie wyczuwam chwilami sporo z nastroju projektu Skin (World of Skin). Wprawdzie nie ma tutaj Jarboe i "Birthing" nie jest płytą tak akustyczną i eteryczną jak albumy Skin, ale mimo wszystko uważam, że jest coś z nastroju obecnego na tamtych wydawnictwach. A może po prostu chciałbym, żeby tak było? Bo właśnie ten okres twórczości Michaela Giry jest mi najbliższy a najnowsza płyta Swans zwyczajnie podoba mi się. Najważniejsze jest to, że muzyka zawarta na "Birthing", mimo swojej obszerności i długości, nie nudzi. Paleta dźwięków, które wykreował Michael Gira wraz ze swoim obecnym składem Swans, jest wciągająca i intrygująca. Ale dawkować ją trzeba ostrożnie, bo mimo miejscami cieplejszego i łagodniejszego klimatu, Swans pozostaje bezkompromisowy w ukazywaniu Trwogi życia. A z tym należy obchodzić się ostrożnie, by nie popaść w dół, z którego później trudno się wydobyć. [9/10] Andrzej Korasiewicz ..::TRACK-LIST::.. CD 1: 1. The Healers 2. I Am a Tower 3. Birthing CD 2: 1. Red Yellow 2. Guardian Spirit 3. The Merge 4. Rope 5. Away ..::OBSADA::.. Michael Gira - vocals, acoustic guitar, producer, art direction, design Phil Puleo - drums, hammered dulcimer, flute, melodica, percussion, layout Kristof Hahn - lap steel guitar, acoustic guitar, electric guitar, loops, backing vocals Dana Schechter - lap steel guitar, bass guitar, loops Christopher Pravdica - bass guitar, Taishōgoto, loops, sound effects, keyboards Larry Mullins - Mellotron, keyboards, piano, synthesizer, drums, vibraphone, percussion, backing vocals Norman Westberg - electric guitar, loops Guest musicians: Jennifer Gira - guest, backing vocals Laura Carbone - guest, backing vocals Lucy Kruger - guest, backing vocals Andreas Dormann - guest, soprano saxophone Little Mikey - guest, backing vocals Timothy Wyskida - drums on 'The Merge' https://www.youtube.com/watch?v=HcXNO6hYfHs SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-20 09:17:47
Rozmiar: 270.90 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. 30 maja 2025 roku to data, na którą czekało tysiące fanów eksperymentalnego grania. Birthing, siedemnasty album studyjny legendarnego zespołu Swans, trafia do sprzedaży, oznaczając zarazem koniec pewnej epoki. Michael Gira, ikona undergroundu i frontman grupy, zapowiedział, że to ostatni krążek w ich dotychczasowym, monumentalnym brzmieniu. Po nim zespół skupi się na bardziej minimalistycznych formach – Birthing to więc pożegnalny hołd dla dźwiękowych światów, które pochłaniają słuchacza bez reszty. Materiał na album powstawał podczas rocznej trasy koncertowej w latach 2023-2024, a następnie był aranżowany w berlińskim studiu. Jak przyznaje Gira, wszystko zaczęło się od prostych szkiców na akustycznej gitarze, które z czasem przekształciły się w hipnotyczne, wielowarstwowe kompozycje. Wśród utworów znalazły się zarówno te rozwijane na żywo (jak The Healers czy I Am a Tower), jak i nagrane od zera w studio (m.in. Red Yellow). Pierwszy singiel, I Am a Tower, udostępniony w lutym, już zaskoczył słuchaczy swoją dynamiczną strukturą, łączącą organiczne brzmienia z industrialnym chaosem. Rok 2025 to także ostatnia okazja, by zobaczyć Swans w pełnej krasie. Zespół wyruszy jesienią w pożegnalną trasę po Europie i USA, grając w dotychczasowym, rozbudowanym składzie (w tym z gitarzystą Normanem Westbergiem i perkusistą Philem Puleo). Koncerty, m.in. w Warszawie, Londynie, Berlinie czy Paryżu. Anxious Music Magazine Moim skromnym zdaniem recenzje płyt The Swans nie mają sensu. Są to dzieła zamknięte, ich formuła jest zwyczajnie emocjonalnie monochromatyczna, przez co ich odbiór w zamyśle również taki powinien być. Kolos jakim jest dwudyskowy w wersji CD „Birthing” to album będący kolejny raz logiczną kontynuacją dziel zapoczątkowanych znakomitym albumem „The Seer”. Muzycznie nieco bardziej wyważonym, lżejszym, jednak nadal nad wyraz intensywnym, przesiąkniętym hałasem. Oczywiście nie w rozumieniu hałaśliwości, lecz raczej ukazaniu słuchaczowi że nawet delikatniejsze dźwięki mogą być zagrane tak intensywnie, tak „dosadnie” że stanowić mogą dźwiękowy rozgwar. Jednak wszystko jest tu z pieczołowitością poukładane i zaplanowane albowiem „Birthing” to koncept. Tematem przewodnim jest tu życie (album zaczyna i kończy głos dziecka). Kompozycje powolnie i dostojnie nabierają intensywności, po czym narastają zgiełkiem i ekskludują. Zdecydowanie więcej tu jednak spokoju i przestrzeni pomiędzy dźwiękami (posłuchajcie choćby „Red Yellow” czy „Away”). Często słychać transowe, niemalże rytualne reminiscencje „Children of God” – „”Guardian Spirit”. Prawie dwudziesto minutowy „The Healers”to typowy transowy Swans testujący wytrzymałość słuchacza na poziom intensywności hałasu. Cudo! Podobnie jak szaleńczy „I Am A Tower” w którym prym wiedzie emocjonalna narracja Giry. Tytułowe nagranie zdecydowanie najważniejsze na albumie. Kompozycja narasta hipnotyzując słuchacza, piescząc zmysły, następnie rozkładając je na czynniki pierwsze. W zasadzie albumy Swans filtrują emocje. W przypadku kiedy emocje twórcy (Giry) równoważą się z emocjami odbiorcy unoszącymi się nad dziełem podczas odsłuchu możemy mówić o albumie udanym. „Birthing” to płyta nad wyraz udana, perfekcyjnie ukazująca fenomen Swans. Zespołu który płyt zbytecznych nie nagrywa. Janusz Trudno uwierzyć w to, że od wydania „The Seer” czyli rozpoczęcia mojej przygody z twórczością Swans, minęło już 13 lat. Zamiast kilku lat do 30 urodzin nieuchronnie puka do mnie czterdziestka i z każdym rokiem i kolejnym albumem coraz bardziej wciągałem się i angażowałem w twórczość Łabędzi za każdym razem niecierpliwie wyczekując kolejnego wydawnictwa. Tutaj sprawa była o tyle łatwa, że Michael Gira wraz z zespołem jest artystą bardzo aktywnym i co 2-4 lata otrzymywaliśmy nowy album. Lider Swans przy tej swojej systematyczności jest również człowiekiem konsekwentnie niekonsekwentnym – po wydaniu „The Glowing Man” zapowiedział odejście od konwencji płyt – molochów trwających po 2 godziny i składających się z utworów co najmniej kilkunastominutowych. Po drodze coś poszło nie tak bo zarówno „leaving meaning.” jak i „The Beggar” nie odbiegają drastycznie od swoich poprzedników i przynoszą raczej kosmetyczne zmiany niż rewolucję. I w zasadzie chwała Girze za to bo ta konwencja się sprawdza i każde kolejne wydawnictwo Swans to takie małe (dziwne stwierdzenie w kontekście 2 godzin muzyki) dzieło sztuki i swoista podróż przez wizjonerski umysł lidera zespołu. Twórczość Amerykanów nie należy do łatwych w odbiorze ale wracam do niej systematycznie i to w konwencji słuchania albumów w całości a nie na wyrywki ponieważ wtedy robią one największe wrażenie co w sumie nie jest jakimś wybitnym osiągnięciem jeśli weźmie się pod uwagę konieczność zaangażowania na te 90-120 minut. Pierwsze wzmianki o „The Birthing” mogły wśród fanów wywołać lekką konsternację. Siedem utworów? Czyżby w końcu Michael Gira dotrzymał słowa i zakończył etap molochów? Na szczęście druga wzmianka zawierała czasy trwania utworów i okazało się, że wszystko jest na swoim miejscu i album trwa ponad 115 minut. Jedyna zapowiedź albumu – „I Am The Tower” nie porwała mnie za pierwszym razem. Ani za drugim. I trzecim. W zasadzie do dziś mam z nim problem bo mimo sporej ilości ciekawych fragmentów ma też mielizny, które raczej nużą niż wciągają. Na szczęście jest ich na tyle mało, że przez utwór można przebrnąć w całości mimo ponad 19 minut czasu trwania. I nie jest to najcięższy zawodnik ponieważ mamy tutaj jeszcze cięższą dwójkę. Rozpoczynający album „The Healers” snuje się w iście sielankowym, monotonnym tempie. Dopiero w okolicach 8 minuty tętno zaczyna lekko skakać by następnie praktycznie całkowicie zniknąć i po chwili eksplodować w stylu ściany dźwięków z utworu tytułowego z „The Seer”. W pierwszych 15 minutach nie dzieje się tutaj za wiele, całość została skumulowana w ostatnich niespełna 7 minutach. Tu wątkami spokojnie można by obdzielić kilka kolejnych utworów. „The Healers” pozostawia po sobie jak najbardziej pozytywne wrażenie. Jeszcze lepiej sprawa wygląda z najdłuższym w zestawieniu utworem tytułowym. „Birthing” spokojnie mógłby służyć za ścieżkę dźwiękową do jakiejś apokaliptycznej opowieści. Chciałoby się powiedzieć, że chwilę wytchnienia przynosi słuchaczom „Red Yellow”, który jest najkrótszy w zestawieniu ale nadal trwa on prawie 7 minut i wprowadza bardzo nerwowy klimat, zarówno instrumentalnie jak i wokalnie. Bezpośrednią kontynuacją tego niepokoju jest „Guardian Spirit”. Wisienką na torcie „Birthing” są dwa zamykające go utwory. „The Merge” jest chyba największym ukłonem w stronę „The Seer” i muzyki drone od czasów jego wydania – a przecież po drodze były jeszcze 4 albumy. Monumentalny „(Rope) Away” kończy całość i zostawia w słuchaczu poczucie uczestnictwa w czymś wyjątkowym. I to rozumianym dwuznacznie ponieważ dla fanów twórczości Giry „Birthing” będzie kolejnym albumem, którego słuchanie można uznać za swego rodzaju rytuał. Dla osób postronnych i ludzi, którzy do tej pory nie przekonali się do twórczości Swans nowy album będzie wyjątkowo nudny i ciężki do przebrnięcia. W okolicach premiery Michael Gira zapowiedział kolejny raz, że „BIrthing” jest ostatnim puzzlem w układance i kolejne wydawnictwa będą zupełnie inne. Po cichu liczę, że jednak nie ponieważ uwielbiam te jego molochy i jestem wobec nich praktycznie bezkrytyczny. Rolu Michael Gira po raz kolejny, podobno ostatni, przedstawia swoją wizję świata. Bo w tych kategoriach należy moim zdaniem postrzegać muzykę Swans. Jak wynika z lektury biografii Giry, mimo że posiada na wiele spraw społecznych poglądy i czasami znajduje to również odzwierciedlenie w jego muzyce, to jednak nie jest jej celem. Gira jest od początku owładnięty pasją ukazania emocji, które wypływają z jego trzewi, a są wynikiem oglądu świata odartego z wszelkich złudzeń a także nadziei. Nie po to jednak, by kogoś zdołować, albo promować zwątpienie, ale celem jest ukazanie obrazu otaczającego świata takim, jakim on jest, a właściwie, jakim go czuje Gira. Muzyka Swans to ukazanie Trwogi istnienia, a przynajmniej ja to tak odbieram. Gira tworzy raczej intuicyjnie a jego celem jest granie najgłośniej na świecie. Ale nie chodzi o hałas w stylu grup metalowych. Dźwięki, które wydobywają się z muzyki Swans mają obezwładniać, przykuwać uwagę, przerażać, wprawiać w osłupienie, może nawet swoisty trans. Mają wpływać na duszę, umysł i dotykać całego jestestwa słuchacza. Nie chodzi o żadną nawalankę, która wywołuje agresję i napędza, ale o poruszenie strun w słuchaczu, których istnienia nawet nie był świadom. Żeby to wszystko osiągnąć Gira podąża za intuicją w osiągnięciu swojej wizji artystycznej, która siedzi w jego głowie. Z tego powodu artysta jest postrzegany przez współpracowników jako osobowość trudna, nie licząca się z odczuciami kolegów. Gdy jednak już muzycy poddadzą się dyktatowi artystycznemu Giry, efekt końcowy niemal zawsze robi wrażenie. Gira poświęca uwagę każdemu pojedynczemu dźwiękowi, pochyla się nad jego brzmieniem, dążąc do osiągnięcia konkretnego kształtu, który ma w swojej głowie. To jest najtrudniejszy moment dla muzyków Swans, czasami bywa traumatyczny, bo Gira wymusza osiągnięcie swojego celu często krzykiem oraz metodami pozamuzycznymi, wprowadzając wykonawcę danego dźwięku w nastrój, który według Giry posłuży do wydobycia z niego oczekiwanego efektu. Gdy jednak nowa muzyka Swans jest już gotowa, zarówno jej twórcy, jak i słuchacze w przeważającej większości przyznają, że było warto. Czy tak jest również w przypadku najnowszej płyty "Birthing"? Najprościej jest odpowiedzieć, że tak. Mimo że "Birthing" to tradycyjna od czasu "The Seer" niemal dwugodzinna symfonia rockowa, słucha się jej równie tradycyjnie z uwagą i rosnącą ekscytacją. Powolnie rozwijające się, ociężałe melorecytacje w rozpoczynającym album, prawie dwudziestodwuminotowym "The Healers", nabierają tempa i hałasu już w połowie nagrania. Walcowaty rytm przeradza się w coraz większy zgiełk, by zwalniać i przyśpieszać oraz na końcu znaleźć zwieńczenie w hałasie o większym natężeniu, ale pozostając powolnym i transowym. Trzeba przyznać, że nagrania zgromadzone na "Birthing", choć mają w sobię tę pierwotną rozpacz, jak na wcześniejszych albumach, to jednak brzmią częściej łagodnie i stonowanie niż na wcześniejszych wydawnictwach. Następny "I Am A Tower" jest na wstępie znacznie bardziej dysonansowy, a głos Giry drapieżny i schizofreniczny. Napięcie od początku jest podwyższone, by jednak przygasnąć w połowie nagrania. W ostatniej części tego prawie dwudziestominotowego utworu nabiera on cech motorycznych, dzięki mechanicznemu rytmowi perkusji i niemal przebojowej frazie tytułowej powtarzanej przez Michale Girę. W samej końcówce narasta zgiełk, który obleka transowy rytm utworu, by nagle zgasnąć. Tytułowy "Birthing" rozpoczynają również dźwięki mocno dysonansowe, ale zagrane ciszej i delikatniej. Początek przypomina trochę próbę orkiestry symfonicznej, która przygotowuje się do gry. Dopiero w piątej minucie pojawiają się pierwsze uderzenia w perkusję, a później dochodzi głos Giry. W tle cały czas słychać dźwięki "próbującej orkiestry". To trzecie i najdłuższe spośród okołodwudziestominutowych nagrań na najnowszej płycie Swans. Nabiera wyraźniejszego tempa około dziesiątej minuty, gdy do gry wchodzi rytm wybijany z większą intensywnością przez perkusistę. Muzyka milknie jednak nagle w dwunastej minucie, by rozpocząć ponowy marsz ku zgiełkowi. Ale wszystko zaczyna się od początku, najpierw dzięki spokojnemu wokalowi Giry, do którego dołączają z czasem kolejne dźwięki. Intensywność nagrania ponownie narasta i zwalnia, ale od osiemnastej minuty rozpoczyna się zwieńczenie w mechanicznych, szybkich uderzeniach bębnów i zgrzytach gitar, które przerywane fragmentami niemal ciszy ostatecznie urywają się na końcu. W ten sposób kończy się pierwsza część albumu w formacie CD. Drugą część wydawnictwa CD rozpoczyna ledwie siedmiominutowy, najkrótszy na płycie "Red Yellow". Szeptany, niemal ciepły głos Giry prowadzi nas przez chwilę w rejon, którego nie powstydziliby się wykonawcy z kręgu krainy łagodności. Utwór szybko jednak nabiera tempa i dynamiki zyskując cechy psychodeliczne, ale dysonanse dźwiękowe słychać jedynie pod koniec kompozycji i to nie na pierwszym planie a w tle. "Guardian Spirit" zaczynają dźwięki przypominające przygotowanie do obrzędów pogańskich, w tle słychać flet. Za chwilę wchodzi mocny, pewny głos Giry oraz dołączają kolejne dźwięki intensyfikując brzmienie kompozycji. Intensywność utworu wzrasta, Gira śpiewa coraz bardziej rozpaczliwie, właściwie krzycząc, a kolejne instrumenty, które dołączają dodają kompozycji ciężkości. W końcu nagrania słyszymy zgiełk, który finalnie gaśnie kończąc utwór. "The Merge" rozpoczyna się od dziecięcego głosiku mówiącego: "I love you Mummy", który szybko zostaje przykryty kilkudziesięciosekundową nawałnicą dźwięków. Po nim słychać zapętlony bas, urozmaicony delikatną grą pianina w tle oraz dominującym, ale urywającym się dźwiękiem przypominającym syrenę. Są także co najmniej dwie różne linie saksofonu, obie nieco schizofreniczne. W szóstej minucie wraca nawałnica z początku utworu połączona z wyliczanką dziecięcą. Na tym jednak nie koniec. Nagranie w siódmej minucie znowu zmienia charakter i przez kilka minut słyszymy narastające, dronowe buczenie pozbawione rytmu. Ale i to nie koniec. W dwunastej minucie wcześniej narastający zgiełk cichnie i słychać przez moment zawodzenia przypominające skowyt wiedźm. Nagle wszystko uspokaja się i wchodzi ciepły, ale mroczny śpiew Giry przy akompaniamencie gitary akustycznej i tak utwór trwa do końca urywając się przy śpiewie "papampampam". Można byłoby tak opisać każdy utwór z jeszcze większymi szczegółami, ale lepiej chyba je zwyczajnie posłuchać. Bogactwo dźwięków jak zwykle w przypadku Swans jest spore, a nastroje narastającej intensywności przeplatają się z tymi spokojniejszymi, ambientowymi. Właśnie tak zaczyna się ostatni akord na płycie w postaci połączonych utworów "Rope" i "Away". Nagranie "Rope" bardzo długo rozwija się, zgiełk narasta powoli aż do piętnastej minuty, gdy "Rope" przechodzi w "Away" kończący najnowsze wydawnictwo Swans. "Away" jest bardziej akustyczny, brzmi łagodnie, niemal sielsko. Michael Gira żegna się w spokoju i łagodności. Jeśli "Birthing" ma być pożegnaniem Swans z wielkim brzmieniem, to udało się ono znakomicie. Swans przebył od swoich ekstremalnych początków, będących skrzyżowaniem no wave i noise rocka, bardzo długą drogę. Choć Michael Gira nadal pielęgnuje swoje bezkompromisowe podejście do tworzenia muzyki, to jednak zawartość "Birthing" wydaje się być bardziej przystępna i akceptowalna dla miłośników brzmień łagodniejszych. Oczywiście nadal jest tutaj sporo hałasu, dysonansu i zgiełku, ale na płycie wyczuwam chwilami sporo z nastroju projektu Skin (World of Skin). Wprawdzie nie ma tutaj Jarboe i "Birthing" nie jest płytą tak akustyczną i eteryczną jak albumy Skin, ale mimo wszystko uważam, że jest coś z nastroju obecnego na tamtych wydawnictwach. A może po prostu chciałbym, żeby tak było? Bo właśnie ten okres twórczości Michaela Giry jest mi najbliższy a najnowsza płyta Swans zwyczajnie podoba mi się. Najważniejsze jest to, że muzyka zawarta na "Birthing", mimo swojej obszerności i długości, nie nudzi. Paleta dźwięków, które wykreował Michael Gira wraz ze swoim obecnym składem Swans, jest wciągająca i intrygująca. Ale dawkować ją trzeba ostrożnie, bo mimo miejscami cieplejszego i łagodniejszego klimatu, Swans pozostaje bezkompromisowy w ukazywaniu Trwogi życia. A z tym należy obchodzić się ostrożnie, by nie popaść w dół, z którego później trudno się wydobyć. [9/10] Andrzej Korasiewicz ..::TRACK-LIST::.. CD 1: 1. The Healers 2. I Am a Tower 3. Birthing CD 2: 1. Red Yellow 2. Guardian Spirit 3. The Merge 4. Rope 5. Away ..::OBSADA::.. Michael Gira - vocals, acoustic guitar, producer, art direction, design Phil Puleo - drums, hammered dulcimer, flute, melodica, percussion, layout Kristof Hahn - lap steel guitar, acoustic guitar, electric guitar, loops, backing vocals Dana Schechter - lap steel guitar, bass guitar, loops Christopher Pravdica - bass guitar, Taishōgoto, loops, sound effects, keyboards Larry Mullins - Mellotron, keyboards, piano, synthesizer, drums, vibraphone, percussion, backing vocals Norman Westberg - electric guitar, loops Guest musicians: Jennifer Gira - guest, backing vocals Laura Carbone - guest, backing vocals Lucy Kruger - guest, backing vocals Andreas Dormann - guest, soprano saxophone Little Mikey - guest, backing vocals Timothy Wyskida - drums on 'The Merge' https://www.youtube.com/watch?v=HcXNO6hYfHs SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-20 09:13:19
Rozmiar: 783.66 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Jest coś irytującego w płytach-składankach wydawanych dla upamiętnienia okrągłej rocznicy istnienia danego zespołu. Trochę jak laurka podarowana samemu sobie, a trochę jak brak pomysłu na nowy album – ot, i pojawia się Płyta Coś-z-Niczego. Dlatego też z dużą dozą nieufności podeszłam do albumu Mikromusic z Górnej Półki, bo o ile zespół uważam za jeden z lepszych i bardziej oryginalnych na polskiej scenie muzycznej, o tyle nie przekonuje mnie zamysł nagrania płyty live z oklepanymi, znanymi na pamięć utworami. W 2019 roku było Mikromusic z Dolnej Półki, czyli czwarty (!!!) album koncertowy w dorobku zespołu. W 2022 roku powstało zaś Mikromusic z Górnej Półki, czyli ponadgodzinny zapis koncertu we wrocławskim Narodowym Forum Muzyki, podczas którego (oprócz Mikromusic i zaproszonych muzycznych gości) wystąpiła 47-osobowa orkiestra NFM Filharmonii Wrocławskiej. Dwanaście utworów umieszczonych na płycie to przekrój przez (prawie) wszystkie lata działalności zespołu – mamy tu i Burzową z drugiej płyty w dyskografii, czyli Sennika; mamy Jesień z SOVY czy niezmiennych ulubieńców wśród słuchaczy – Tak Mi Się Nie Chce oraz Takiego Chłopaka. Zabrakło za to utworów z debiutanckiego albumu, a szkoda! Największą wartością i najsmaczniejszym kąskiem z Górnej Półki są zaskakujące aranżacje (niemal barokowy wstęp do Takiego chłopaka!) i goście – Mela Koteluk tamże, Dorota Miśkiewicz w Burzowej i Kuba Badach w Tak Mi Się Nie Chce. Głos Natalii Grosiak brzmi (jak zawsze) dziewczęco, subtelnie i nieprawdopodobnie czysto; każde drgnienie to wyraz emocji, nie tylko tych muzycznych, i dowód na nader osobiste, intymne podejście do wykonywanych utworów. Najbardziej urzekła mnie chyba Operacja Na Otwartym Sercu, ale do tej piosenki zawsze miałam słabość. Zabrzmiała bardziej drapieżnie, rockowo, choć zabrakło głosu Piotra Roguckiego. Pięknie brzmi Bezwładnie, w wersji nieco retro, dobrze i nader wzruszająco wypada Pod Włos. Górna Półka trzyma poziom, miejscami zaskakuje, choć przede wszystkim podczas jej słuchania dominuje uczucie spokoju i komfortu, jak podczas spotkania ze starym przyjacielem, i to właśnie ono będzie powodem, dla którego słuchacze sięgną po tę płytę. Nie jestem pewna, czy Mikromusic z Górnej Półki przysporzy zespołowi nowych fanów, ale na pewno zachwyci tych wiernych. Mimo mojej początkowej niechęci przyznaję, że płyta została nagrana z potrzeby serca, miłości do sztuki i słuchaczy. Miło wspominać dojrzewanie zespołu, przejść ścieżką dwudziestoletniej muzycznej eksploracji i pozostaje życzyć Mikromusic co najmniej kolejnych dwudziestu lat tak owocnej artystycznej pracy. Natalia Glinka ..::TRACK-LIST::.. 1. Tak Tęsknię 2. Jesień 3. Burzowa (feat. Dorota Miśkiewicz) 4. Pod Włos 5. Świat Oddala Się Ode Mnie 6. Takiego Chłopaka (feat. Mela Koteluk) 7. Sopot 8. Operacja Na Otwartym Sercu 9. Bezwładnie 10. Na Krzywy Ryj 11. Tak Mi Się Nie Chce (feat. Kuba Badach) 12. Niemiłość (feat. Dorota Miśkiewicz, Kuba Badach, Mela Koteluk) The recordings were made on May 6, 2022 at the National Forum of Music, Wrocław, Poland. The concert celebrated the 20th anniversary of the Mikromusic. ..::OBSADA::.. Vocals, Ukulele, Acoustic Guitar - Natalia Grosiak Guitar, Producer - Dawid Korbaczyński Keyboards, Backing Vocals - Robert Jarmużek Percussion - Łukasz Sobolak Bass Guitar, Mixed By, Mastered By - Robert Szydło Conductor, Arranged By, Mixed By [Orchestra Mix] - Adam Lepka https://www.youtube.com/watch?v=3M8nDWx2GxI SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-19 12:41:29
Rozmiar: 167.41 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Jest coś irytującego w płytach-składankach wydawanych dla upamiętnienia okrągłej rocznicy istnienia danego zespołu. Trochę jak laurka podarowana samemu sobie, a trochę jak brak pomysłu na nowy album – ot, i pojawia się Płyta Coś-z-Niczego. Dlatego też z dużą dozą nieufności podeszłam do albumu Mikromusic z Górnej Półki, bo o ile zespół uważam za jeden z lepszych i bardziej oryginalnych na polskiej scenie muzycznej, o tyle nie przekonuje mnie zamysł nagrania płyty live z oklepanymi, znanymi na pamięć utworami. W 2019 roku było Mikromusic z Dolnej Półki, czyli czwarty (!!!) album koncertowy w dorobku zespołu. W 2022 roku powstało zaś Mikromusic z Górnej Półki, czyli ponadgodzinny zapis koncertu we wrocławskim Narodowym Forum Muzyki, podczas którego (oprócz Mikromusic i zaproszonych muzycznych gości) wystąpiła 47-osobowa orkiestra NFM Filharmonii Wrocławskiej. Dwanaście utworów umieszczonych na płycie to przekrój przez (prawie) wszystkie lata działalności zespołu – mamy tu i Burzową z drugiej płyty w dyskografii, czyli Sennika; mamy Jesień z SOVY czy niezmiennych ulubieńców wśród słuchaczy – Tak Mi Się Nie Chce oraz Takiego Chłopaka. Zabrakło za to utworów z debiutanckiego albumu, a szkoda! Największą wartością i najsmaczniejszym kąskiem z Górnej Półki są zaskakujące aranżacje (niemal barokowy wstęp do Takiego chłopaka!) i goście – Mela Koteluk tamże, Dorota Miśkiewicz w Burzowej i Kuba Badach w Tak Mi Się Nie Chce. Głos Natalii Grosiak brzmi (jak zawsze) dziewczęco, subtelnie i nieprawdopodobnie czysto; każde drgnienie to wyraz emocji, nie tylko tych muzycznych, i dowód na nader osobiste, intymne podejście do wykonywanych utworów. Najbardziej urzekła mnie chyba Operacja Na Otwartym Sercu, ale do tej piosenki zawsze miałam słabość. Zabrzmiała bardziej drapieżnie, rockowo, choć zabrakło głosu Piotra Roguckiego. Pięknie brzmi Bezwładnie, w wersji nieco retro, dobrze i nader wzruszająco wypada Pod Włos. Górna Półka trzyma poziom, miejscami zaskakuje, choć przede wszystkim podczas jej słuchania dominuje uczucie spokoju i komfortu, jak podczas spotkania ze starym przyjacielem, i to właśnie ono będzie powodem, dla którego słuchacze sięgną po tę płytę. Nie jestem pewna, czy Mikromusic z Górnej Półki przysporzy zespołowi nowych fanów, ale na pewno zachwyci tych wiernych. Mimo mojej początkowej niechęci przyznaję, że płyta została nagrana z potrzeby serca, miłości do sztuki i słuchaczy. Miło wspominać dojrzewanie zespołu, przejść ścieżką dwudziestoletniej muzycznej eksploracji i pozostaje życzyć Mikromusic co najmniej kolejnych dwudziestu lat tak owocnej artystycznej pracy. Natalia Glinka ..::TRACK-LIST::.. 1. Tak Tęsknię 2. Jesień 3. Burzowa (feat. Dorota Miśkiewicz) 4. Pod Włos 5. Świat Oddala Się Ode Mnie 6. Takiego Chłopaka (feat. Mela Koteluk) 7. Sopot 8. Operacja Na Otwartym Sercu 9. Bezwładnie 10. Na Krzywy Ryj 11. Tak Mi Się Nie Chce (feat. Kuba Badach) 12. Niemiłość (feat. Dorota Miśkiewicz, Kuba Badach, Mela Koteluk) The recordings were made on May 6, 2022 at the National Forum of Music, Wrocław, Poland. The concert celebrated the 20th anniversary of the Mikromusic. ..::OBSADA::.. Vocals, Ukulele, Acoustic Guitar - Natalia Grosiak Guitar, Producer - Dawid Korbaczyński Keyboards, Backing Vocals - Robert Jarmużek Percussion - Łukasz Sobolak Bass Guitar, Mixed By, Mastered By - Robert Szydło Conductor, Arranged By, Mixed By [Orchestra Mix] - Adam Lepka https://www.youtube.com/watch?v=3M8nDWx2GxI SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-07-19 12:37:36
Rozmiar: 444.94 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. 'Poświaty' to wciągający i mocny album, łączący bogate brzmienia, hipnotyzujący wokal i głębokie tematy. To fascynujące doświadczenie. FA Album Ols będzie eksploracją „na wpół baśniowych wspomnień z czasów jasności” oraz przełomowego doświadczenia miłości, która burzy dziecięcy świat i odsłania jego złożoność – piękno i ciemność, radość i ból utraty. To uczucie, jak podkreśla artystka, 'łączy się na zawsze z samą tkanką duszy i naznacza wszystko, co przychodzi po niej'. Ols o inspiracjach i brzmieniu singla 'O niej' oraz nadchodzącego albumu: 'Nowy album to dla mnie powrót do tego nieokreślonego, formacyjnego czasu między dzieciństwem a dorosłością. To opowieść o budowaniu siebie z fragmentów przeżyć, emocji i historii, które nas kształtują. Jedną nogą wciąż w bajkowej prostocie dzieciństwa, drugą – już w dorosłych przemyśleniach. Właśnie wtedy zaczynamy tworzyć swój własny mit. 'O niej' opowiada o miłości, która wdziera się w dziecięcy świat, pokazując jednocześnie jego piękno i pierwszy smak ciemności, ból straty. Muzycznie chciałam uchwycić ten klimat miejskiego wieczoru – czasem samotnego, chłodnego, ale też pełnego specyficznej energii. To z pewnością krok w stronę miejskiego brzmienia, odległy od neofolku, z którym jestem kojarzona, z triphopowym vibem. Ale las, choć oddala się w warstwie dźwiękowej, duchem, obecnością we wspomnieniach i uczuciach, wciąż tętni w tekstach.' Ols - a one-woman project, entirely created by Anna Maria Olchawa who composes, arranges, writes lyrics, sings and plays instruments. The songs are based on polyphonic vocal harmonies, complemented with instrumental parts which build a ritual, hypnotic character. Ols combines the elements of many genres - from dark folk, through alternative music,to fragments inspired by atmospheric black metal. ..::TRACK-LIST::.. 1. o niej 06:48 2. proch kość liść 04:14 3. światło III 08:22 4. pierwszy mit 05:40 5. mów do mnie 04:26 6. marzec 06:03 7. matka krew 03:53 8. bez nas 06:07 ..::OBSADA::.. Anna Maria Olchawa - composes, arranges, writes lyrics, sings and plays instruments. https://www.youtube.com/watch?v=APp6L243d70 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-24 17:54:32
Rozmiar: 106.38 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. 'Poświaty' to wciągający i mocny album, łączący bogate brzmienia, hipnotyzujący wokal i głębokie tematy. To fascynujące doświadczenie. FA Album Ols będzie eksploracją „na wpół baśniowych wspomnień z czasów jasności” oraz przełomowego doświadczenia miłości, która burzy dziecięcy świat i odsłania jego złożoność – piękno i ciemność, radość i ból utraty. To uczucie, jak podkreśla artystka, 'łączy się na zawsze z samą tkanką duszy i naznacza wszystko, co przychodzi po niej'. Ols o inspiracjach i brzmieniu singla 'O niej' oraz nadchodzącego albumu: 'Nowy album to dla mnie powrót do tego nieokreślonego, formacyjnego czasu między dzieciństwem a dorosłością. To opowieść o budowaniu siebie z fragmentów przeżyć, emocji i historii, które nas kształtują. Jedną nogą wciąż w bajkowej prostocie dzieciństwa, drugą – już w dorosłych przemyśleniach. Właśnie wtedy zaczynamy tworzyć swój własny mit. 'O niej' opowiada o miłości, która wdziera się w dziecięcy świat, pokazując jednocześnie jego piękno i pierwszy smak ciemności, ból straty. Muzycznie chciałam uchwycić ten klimat miejskiego wieczoru – czasem samotnego, chłodnego, ale też pełnego specyficznej energii. To z pewnością krok w stronę miejskiego brzmienia, odległy od neofolku, z którym jestem kojarzona, z triphopowym vibem. Ale las, choć oddala się w warstwie dźwiękowej, duchem, obecnością we wspomnieniach i uczuciach, wciąż tętni w tekstach.' Ols - a one-woman project, entirely created by Anna Maria Olchawa who composes, arranges, writes lyrics, sings and plays instruments. The songs are based on polyphonic vocal harmonies, complemented with instrumental parts which build a ritual, hypnotic character. Ols combines the elements of many genres - from dark folk, through alternative music,to fragments inspired by atmospheric black metal. ..::TRACK-LIST::.. 1. o niej 06:48 2. proch kość liść 04:14 3. światło III 08:22 4. pierwszy mit 05:40 5. mów do mnie 04:26 6. marzec 06:03 7. matka krew 03:53 8. bez nas 06:07 ..::OBSADA::.. Anna Maria Olchawa - composes, arranges, writes lyrics, sings and plays instruments. https://www.youtube.com/watch?v=APp6L243d70 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-24 17:51:17
Rozmiar: 306.78 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Trudno uwierzyć, że materiał na to wydawnictwo powstał już w zeszłym roku. Okładka zdaje się nawiązywać do wojny w Ukrainie, a w połączeniu z fragmentem jednego z tekstów - zainspirowanym sztuką Antoniego Czechowa - brzmiącym Trzy siostry lecą do Moskwy, nabiera bardzo dosłownego znaczenia. I zaskakująco koresponduje z trwającą właśnie kontrofensywą Ukrainy. Sama muzyka też nieźle pasuje do obecnej sytuacji geopolitycznej. Chociaż działający już od kilku lat projekt Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi tworzą muzycy na co dzień związani ze sceną blackmetalową - udzielający się w takich zespołach, jak Furia, Odraza czy Gruzja - to zawartość EP "Trzy siostry" wpisuje się w estetykę zimnofalową. Tego typu klimat doskonale odzwierciedlał niegdyś nastroje z czasów zimnej wojny. Czemu więc nie miałby się sprawdzić teraz, gdy stosunki na linii Wschód-Zachód znów uległy, eufemistycznie mówiąc, ochłodzeniu, a do tego stoimy właśnie u progu kryzysu związanego z brakiem surowców energetycznych i groźbą bardzo trudnej zimy? Tytuł "Trzy siostry" został wybrany ze względu na liczbę stworzonych utworów, jednak okazał się także drogowskazem dla ich warstwy tekstowej. EP zawiera tylko trzy nagrania, których czas trwania mieści się w przedziale od pięciu do ośmiu minut, co razem daje niemal dwadzieścia minut muzyki. "Pierwsza siostra" intrygująco łączy zimne brzmienie syntezatorów, gitary basowej oraz automatu perkusyjnego z całkiem taneczną rytmiką. Ciekawie wypada też warstwa wokalna, z kilkoma dość niekonwencjonalnymi głosami - są tu nawet jakby cerkiewne chóry. "Druga siostra jest nimi wszystkimi" jeszcze silniej zdradza te wschodnie wpływy, a to za sprawą wplecenia cytatów z tradycyjnej rosyjskiej pieśni o Teodorze Tyronie - śpiewanych w oryginalnym języku. Muzycznie to najdłuższe na płycie nagranie idzie jeszcze dalej w taneczne rejony, jednocześnie zachowując ten chłodny, przygnębiający czy wręcz dekadencki nastrój. Ostatnie nagranie "Raz, dwa, trzy siostry" momentami wypada bardziej konwencjonalnie, niemal jak jakieś zapomniane polskie nagranie post-punkowe z lat 80., tylko z dobrą produkcją. Wciąż jednak jest tu ta zimna atmosfera oraz ciekawe podejście do wokali. "Trzy siostry" zdają się potwierdzać moją tezę, że wśród metalowych muzyków to właśnie ci, którzy zaczynali od blacku, najczęściej potrafią wyjść ze swojej niszy i zaproponować coś bardziej kreatywnego. Na najnowszym wydawnictwie Wędrowców~Tułaczy~Zbiegów udało się przyjemnie odświeżyć estetykę zimnej fali, która sama w sobie wydaje się bardzo dobrym wyborem na dzisiejsze czasy. Nie pogardziłbym kontynuacją już w postaci albumu długogrającego. Paweł Pałasz ..::TRACK-LIST::.. 1. Pierwsza siostra 06:29 2. Druga siostra jest nimi wszystkimi 08:08 3. Raz, dwa, trzy siostry 05:0 https://www.youtube.com/watch?v=vZRzB_o1qKg SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-22 16:50:02
Rozmiar: 48.08 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Trudno uwierzyć, że materiał na to wydawnictwo powstał już w zeszłym roku. Okładka zdaje się nawiązywać do wojny w Ukrainie, a w połączeniu z fragmentem jednego z tekstów - zainspirowanym sztuką Antoniego Czechowa - brzmiącym Trzy siostry lecą do Moskwy, nabiera bardzo dosłownego znaczenia. I zaskakująco koresponduje z trwającą właśnie kontrofensywą Ukrainy. Sama muzyka też nieźle pasuje do obecnej sytuacji geopolitycznej. Chociaż działający już od kilku lat projekt Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi tworzą muzycy na co dzień związani ze sceną blackmetalową - udzielający się w takich zespołach, jak Furia, Odraza czy Gruzja - to zawartość EP "Trzy siostry" wpisuje się w estetykę zimnofalową. Tego typu klimat doskonale odzwierciedlał niegdyś nastroje z czasów zimnej wojny. Czemu więc nie miałby się sprawdzić teraz, gdy stosunki na linii Wschód-Zachód znów uległy, eufemistycznie mówiąc, ochłodzeniu, a do tego stoimy właśnie u progu kryzysu związanego z brakiem surowców energetycznych i groźbą bardzo trudnej zimy? Tytuł "Trzy siostry" został wybrany ze względu na liczbę stworzonych utworów, jednak okazał się także drogowskazem dla ich warstwy tekstowej. EP zawiera tylko trzy nagrania, których czas trwania mieści się w przedziale od pięciu do ośmiu minut, co razem daje niemal dwadzieścia minut muzyki. "Pierwsza siostra" intrygująco łączy zimne brzmienie syntezatorów, gitary basowej oraz automatu perkusyjnego z całkiem taneczną rytmiką. Ciekawie wypada też warstwa wokalna, z kilkoma dość niekonwencjonalnymi głosami - są tu nawet jakby cerkiewne chóry. "Druga siostra jest nimi wszystkimi" jeszcze silniej zdradza te wschodnie wpływy, a to za sprawą wplecenia cytatów z tradycyjnej rosyjskiej pieśni o Teodorze Tyronie - śpiewanych w oryginalnym języku. Muzycznie to najdłuższe na płycie nagranie idzie jeszcze dalej w taneczne rejony, jednocześnie zachowując ten chłodny, przygnębiający czy wręcz dekadencki nastrój. Ostatnie nagranie "Raz, dwa, trzy siostry" momentami wypada bardziej konwencjonalnie, niemal jak jakieś zapomniane polskie nagranie post-punkowe z lat 80., tylko z dobrą produkcją. Wciąż jednak jest tu ta zimna atmosfera oraz ciekawe podejście do wokali. "Trzy siostry" zdają się potwierdzać moją tezę, że wśród metalowych muzyków to właśnie ci, którzy zaczynali od blacku, najczęściej potrafią wyjść ze swojej niszy i zaproponować coś bardziej kreatywnego. Na najnowszym wydawnictwie Wędrowców~Tułaczy~Zbiegów udało się przyjemnie odświeżyć estetykę zimnej fali, która sama w sobie wydaje się bardzo dobrym wyborem na dzisiejsze czasy. Nie pogardziłbym kontynuacją już w postaci albumu długogrającego. Paweł Pałasz ..::TRACK-LIST::.. 1. Pierwsza siostra 06:29 2. Druga siostra jest nimi wszystkimi 08:08 3. Raz, dwa, trzy siostry 05:0 https://www.youtube.com/watch?v=vZRzB_o1qKg SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-22 16:46:44
Rozmiar: 117.75 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Recenzja ta powstała nad wyraz szybko. Naprawdę niedawno (ale oczywiście nie godzinę temu) dostałem materiał w swoje łapy i właśnie spisuje, co mi się tam w głowie cogituje. Nie wiem czy to dobrze dla niego, bo warto było jednak chwilę poczekać, aż opadnie kurz pierwszych emocji. Tak jednak wyszło. Przyznaję się od razu nie znam wcześniej dokonań Duszę Wypuścił, więc nie wiem czy wraz ze zmianą nazwą nastąpiło nowe otwarcie. Nie na tym się jednak skupimy. Miałem rozmowę ostatnio na temat kina dla masy i ambitnego, a dokładniej rzecz ujmując tworzenia niszy w niszy. Robienie filmów, które w zasadzie są już dla nikogo, bo stają się tak niszowe, tak pozbawione jakiegoś wyraźnego przekazu, że nikt, poza masturbującymi się nimi ich twórcami nie rzuci na nie okiem. Analogicznie wygląda to w przypadku muzyki, nazwijmy to eksperymentalnej (w myśl jednak zasady „wkurwia Cie bauns, nazwij to melanż” możemy ją określić mianem alternatywnej). Z jednej strony jest to cholernie pojemna szuflada w której mieści się wszystko, co nie mainstreamowe, poukładane i radiowe. Z drugiej jednak strony istnieje ryzyko, że w swoim eksperymencie pójdziemy tak daleko, że znikniemy gdzieś tam na jej końcu, gdzie leży to, czego nikt nie chce się tknąć. „Kiedy deszcz zaczął padać na zawsze?” to nie grozi. Ten materiał to naprawdę świetne, wchodzące do głowy wokale. To emocje, które w nich słychać. To przetrawiony alkohol unoszący się nad tym materiałem. To transowy beat, który wbija się do głowy i brzmi na długo po tym jak muzyka ucichnie. To dźwiękowy misz-masz, którego nie będę opisywał, bo tak szczerze, ciężko mi znaleźć dobre porównania, bo to nie moje granie. To chyba najlepszy na płycie „Specjalista od buntu”. Alkoholowy walczyk powykrzywiany nieznośne i ciekawi mnie czy znalazłby miejsce na śląskiej liście szlagierów na TVS, których prywatnie jestem fanem. Zdaje sobie sprawę, że chuja Wam to powiedziało, ale to może być przyczynek do zaopatrzenia się w ten materiał, bo naprawdę warto, że tak sobie pozwolę odkryć wszystkie karty. Ten materiał to w końcu teksty z nawiązaniami do Eposu o Gilgameszu. Jest też wspomniany „Specjalista od buntu” i tak szczerze zastanawiam się czyj to jest tekst. W sensie, kto jest jego autorem. Tytułem podsumowania „Kiedy deszcz zaczął padać na zawsze?” to alkohol, Gilgamesz i trans. Kolejność dowolna. Ef ..::TRACK-LIST::.. 1. Który wszystko widział 03:42 2. Kiedy deszcz zaczął padać na zawsze? 03:09 3. Specjalista od buntu 03:30 4. Saturn jest słodki w smaku 02:56 https://www.youtube.com/watch?v=TUnIoj6rMuA SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-06 16:39:14
Rozmiar: 31.67 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Recenzja ta powstała nad wyraz szybko. Naprawdę niedawno (ale oczywiście nie godzinę temu) dostałem materiał w swoje łapy i właśnie spisuje, co mi się tam w głowie cogituje. Nie wiem czy to dobrze dla niego, bo warto było jednak chwilę poczekać, aż opadnie kurz pierwszych emocji. Tak jednak wyszło. Przyznaję się od razu nie znam wcześniej dokonań Duszę Wypuścił, więc nie wiem czy wraz ze zmianą nazwą nastąpiło nowe otwarcie. Nie na tym się jednak skupimy. Miałem rozmowę ostatnio na temat kina dla masy i ambitnego, a dokładniej rzecz ujmując tworzenia niszy w niszy. Robienie filmów, które w zasadzie są już dla nikogo, bo stają się tak niszowe, tak pozbawione jakiegoś wyraźnego przekazu, że nikt, poza masturbującymi się nimi ich twórcami nie rzuci na nie okiem. Analogicznie wygląda to w przypadku muzyki, nazwijmy to eksperymentalnej (w myśl jednak zasady „wkurwia Cie bauns, nazwij to melanż” możemy ją określić mianem alternatywnej). Z jednej strony jest to cholernie pojemna szuflada w której mieści się wszystko, co nie mainstreamowe, poukładane i radiowe. Z drugiej jednak strony istnieje ryzyko, że w swoim eksperymencie pójdziemy tak daleko, że znikniemy gdzieś tam na jej końcu, gdzie leży to, czego nikt nie chce się tknąć. „Kiedy deszcz zaczął padać na zawsze?” to nie grozi. Ten materiał to naprawdę świetne, wchodzące do głowy wokale. To emocje, które w nich słychać. To przetrawiony alkohol unoszący się nad tym materiałem. To transowy beat, który wbija się do głowy i brzmi na długo po tym jak muzyka ucichnie. To dźwiękowy misz-masz, którego nie będę opisywał, bo tak szczerze, ciężko mi znaleźć dobre porównania, bo to nie moje granie. To chyba najlepszy na płycie „Specjalista od buntu”. Alkoholowy walczyk powykrzywiany nieznośne i ciekawi mnie czy znalazłby miejsce na śląskiej liście szlagierów na TVS, których prywatnie jestem fanem. Zdaje sobie sprawę, że chuja Wam to powiedziało, ale to może być przyczynek do zaopatrzenia się w ten materiał, bo naprawdę warto, że tak sobie pozwolę odkryć wszystkie karty. Ten materiał to w końcu teksty z nawiązaniami do Eposu o Gilgameszu. Jest też wspomniany „Specjalista od buntu” i tak szczerze zastanawiam się czyj to jest tekst. W sensie, kto jest jego autorem. Tytułem podsumowania „Kiedy deszcz zaczął padać na zawsze?” to alkohol, Gilgamesz i trans. Kolejność dowolna. Ef ..::TRACK-LIST::.. 1. Który wszystko widział 03:42 2. Kiedy deszcz zaczął padać na zawsze? 03:09 3. Specjalista od buntu 03:30 4. Saturn jest słodki w smaku 02:56 https://www.youtube.com/watch?v=TUnIoj6rMuA SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-06 16:27:32
Rozmiar: 92.15 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
..::INFO::..
Debiutancki album amerykańskiej wokalistki. Title: Animaru Artist: Mei Semones Country: USA Year: 2025 Genre: Alternatywna Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 kbps ..::TRACK-LIST::.. Dumb Feeling Dangomushi Tora Moyo I can do what I want Animaru Donguri Norwiegan Shag Rat with Wings Zarigani Sasayaku Sakebu ![]()
Seedów: 10
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-24 14:39:24
Rozmiar: 88.37 MB
Peerów: 5
Dodał: Uploader
Opis
..::INFO::..
Natalia Lafourcade to meksykańska piosenkarka i autorka tekstów, której prace otrzymały trzy statuetki Grammy i czternaście Latin Grammy. Jej muzyka zawiera elementy rocka, jazzu, popu, bossa nova i folku. Wstawka zawiera najnowszy album studyjny artystki. Title: Cancionera Artist: Natalia Lafourcade Country: Meksyk Year: 2025 Genre: Chanson Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ...( TrackLisst )... A1 Apertura Cancionera A2 Cancionera A3 Cocos En La Playa B1 Como Quisiera Quererte (Feat. El David Aguilar) B2 Amor Clandestino (Feat. Israel Fernandez) B3 Mascaritas De Cristal C1 El Coconito (Feat. El David Aguilar) C2 El Palomo Y La Negra C3 Carinito De Acapulco D1 La Bruja (Versión Cancionera) D2 Luna Creciente (Feat. Hermanos Gutierrez) D3 Lagrimas Cancioneras ![]()
Seedów: 47
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-22 22:34:41
Rozmiar: 174.56 MB
Peerów: 29
Dodał: Uploader
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Opowiem Wam pewną historię. W 2014 roku ukazał się materiał zatytułowany „Kiedy deszcz zaczął padać na zawsze”. To Sars, który postanowił się przesiąść z pociągu Duszę Wypuścił na linię Wędrowcy ~ Tułacze ~ Zbiegi. Czy znał cel tej podróży? A może był jak beatnicy? Nieistotne. Ważne jest to, że materiał stał się sensacją. Ten, który wszystko widział – Chaosvault – skinął łaskawie dłonią i bierzcie to wszyscy. A potem ruszyła lawina. Pełne materiały „Światu jest wszystko jedno” i „Marynistyka suchego lądu” zwariowały ludzi na swoim punkcie. Winylowe wersje tych albumów były nieosiągalne. Łatwiej i taniej było kupić Peste Noire i Black Magic SS. Ba, do wydania CD „Światu jest wszystko jedno” potrzeba było aż trzech wydawców. Taki to był ciężar. Sars przywrócił światu Post Punk. Zespoły pojawiały się jak wizje po Parkopanie. Najwięksi Polscy Internetowi Znawcy Muzyki zaczęli chełpić się znajomością takich – w ich mniemaniu zapomnianych – post punkowych projektów z Finlandii jak Motelli Skronkle, Sielun Veljet czy Keuhkot. Dlaczego akurat z tego kraju? Bo to brzmi elitarnie. No i dlatego, że tak podpowiadał RYM. Państwo recenzenci w końcu uzbierali sobie do kieszonek aparat pojęciowy, którym mogli szafować przy opisywaniu muzyki WTZ. I że niby mądrym i osłuchanym być. I wszystko układało się im i innym dobrze. Tylko, że wtedy zespół wypuścił „Berliner Wulkan” i wszystko jebło. Sars, Stawrogin i Dominik (liryka) zrobili sobie wycieczkę po elektronice w duchu lat osiemdziesiątych. Rozpoczęła się panika. Audiofile na forach dla Starych Audiofilów (taka elektroda.pl tylko więcej jebania po amatorach) wypisali płaczliwe posty z prośbami o ustawienia i szpej. Nie chcieli zostać na suchej ziemi zresztą barachła, mieniącego się słuchaczami muzyki. Szok, ludzkie tragedie, wahania cen sezamu i związany z tym kryzys polityczny w Mjanma. Działo się. Wtedy Panowie – Sars i Stawrogin – będąc w słowackich górach (za wywiadem w KnockOut) postanowili wrócić do domu. Zakończyć tę przygodę, wyciszyć rumor wokół siebie, odciąć się od tak znaczącego wpływu na świat. Nagrali płytę, która jest wszystkim co było w WTZ do tej pory, ale jednocześnie nie. Materiał podsumowujący – nawet dla nich – niezrozumiałą fascynację świata ich twórczością. Zasadniczo poboczną do tego w czym grzebią na co dzień. Powiedzieli ostatnie słowa i zamknęli ten rozdział. Zostawili swoich fanów (chuligani zawsze wierni!) z pustką. Tak, opowiem Wam pewną historię, która nigdy się nie wydarzyła. Trochę nie wiem dlaczego Wędrowcy Tułacze Zbiegi nie zdobyli większego rozgłosu. Mierzonego nieco wyższą liczbą niż powiedzmy środkowa część tabeli ekstraklasy polskiego metalu. A zasługiwali na to. A może to właśnie był ich szklany sufit? Jedna sprawa jeszcze na koniec. Kojarzycie koncepcję momentu w fotografii od Bressona? W uproszczeniu trzeba wiedzieć, kiedy nacisnąć spust migawki w aparacie. By złapać tę chwilę, która opowie historię. Wiecie, takie idealne zdjęcie. Często zastanawiało mnie, co jest w tym ważniejsze. To co czuje fotograf? Czy jakie emocje zostaną dostarczane widzom? I trzecia sprawa, czy oglądający może wyobrazić sobie jak wygląda ta chwila u robiącego zdjęcia. Stoję na stanowisku, że średnio. I – już dobijam do brzegu – tak jest trochę z lirykami na „Powrocie do domu”. Mam wrażenie, że cała trójka tułaczy doskonale się przy nich bawi, bo wie co, jak i w jakim momencie powstała (tu z kolei artykuł w „Dwutygodniku” i opowieść o tym, jak powstał tekst do „Jak spalić wieś”). A co z tym ma zrobić słuchacz? Jego problem. I w tym też tkwi siła tego materiału. Światło zgaszone. Ef Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi od pierwszego kroku który poczynili byli zespołem zero – jedynkowym i kontrowersyjnym, wywołującym dyskusję na tematy nie tylko czysto muzyczne. Głównie dlatego, że muzycy za ów projekt odpowiedzialni, a mówimy tu o takich personach jak Sars i Stawrogin (no litości, ich akurat przedstawiać nie będę), postanowili pójść pod prąd i przedstawić światu swoje wizje muzyczne bez najmniejszych ograniczeń czy oglądania się na panujące współcześnie trendy. Udało im się dzięki temu stworzyć muzykę rozpoznawalną, niepodrabialna i nie imającą się jakimkolwiek kategoryzacjom. Nie bez wpływu na to jest fakt, iż każda ich płyta była inna, każda zaskakiwała i łamała schematy. Znajdowaliśmy na nich cały przekrój gatunków, od black metalu, poprzez klasyczny rock, elektro, techno pop, muzykę filmową lat osiemdziesiątych, elementy jazzu czy w chuj innych. „Powrót Do Domu” to krok ostatni w podróży Wędrowców~Tułaczy~Zbiegów. Krok doskonale ją podsumowujący, będący bowiem przekrojem wszystkiego, co zespół dotychczas zarejestrował. Nie znaczy to jednak, że materiał ten nie zaskakuje. Niech takim najlepszym przykładem będzie zaproszenie do współpracy Konstantego Mierzejewskiego z toruńskiego Maga, który to przy okazji napisał teksty idealnie wpisujące się w koncept całego wydawnictwa. Wydawnictwa dość krótkiego, bo zamykającego się w dwudziestu minutach, obfitującego jednak w zjawiska dziwne, narkotyczne, transowe… Po raz kolejny zespół udowodnił, że potrafi nagrać dzieło oryginalne i spójne, zlepione z teoretycznie bardzo odległych pomysłów. Panowie S, jak nikt inny, potrafią łączyć ze sobą choćby współczesny black metal (kto w „Agapa II” nie słyszy Bolzer, jest tępym chujem) z muzyką popularną („Jak Spalić Wieś” i początek „Muszę iść” to klasyczny Depeche Mode). Zresztą w przypadku tego tworu, łączenie kropek zawsze było alogiczne i to pod każdym względem, a jednak za każdym razem efekt końcowy był porażający. Podobnie jest w przypadku „Drogi Do Domu”. Nie będę tej muzyki rozkładał na poszczególne składowe, bo, po pierwsze, nawet bym nie potrafił zrobić tego w pełni merytorycznie, a po drugie, ona każdemu pozostawia pole do interpretacji własnych, do własnych porównań i czytania jej na swój sposób. Dlatego strasznie mi szkoda, że w tym momencie opowieść Wędrowców dobiega końca. Mam jednak nadzieję, że może pod innym szyldem panowie będą współpracę w podobnych klimatach kontynuować. Ciebie prosimy... jesusatan ..::TRACK-LIST::.. 1. Nadęty Balon 04:42 2. Agapa II 04:27 3. Jak Spalić Wieś? 03:05 4. Muszę Iść 04:04 5. Droga Do Domu 03:31 ..::OBSADA::.. Sars - muzyka, teksty, grafika Stawrogin - muzyka, teksty, piosenkarstwo Konstanty Mierzejewski - teksty, piosenkarstwo Leks - bębny Mold - 'a potem spierdalaj' światło zgasił Szturpak https://www.youtube.com/watch?v=rSac87BSQtU SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-22 19:02:36
Rozmiar: 48.40 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Opowiem Wam pewną historię. W 2014 roku ukazał się materiał zatytułowany „Kiedy deszcz zaczął padać na zawsze”. To Sars, który postanowił się przesiąść z pociągu Duszę Wypuścił na linię Wędrowcy ~ Tułacze ~ Zbiegi. Czy znał cel tej podróży? A może był jak beatnicy? Nieistotne. Ważne jest to, że materiał stał się sensacją. Ten, który wszystko widział – Chaosvault – skinął łaskawie dłonią i bierzcie to wszyscy. A potem ruszyła lawina. Pełne materiały „Światu jest wszystko jedno” i „Marynistyka suchego lądu” zwariowały ludzi na swoim punkcie. Winylowe wersje tych albumów były nieosiągalne. Łatwiej i taniej było kupić Peste Noire i Black Magic SS. Ba, do wydania CD „Światu jest wszystko jedno” potrzeba było aż trzech wydawców. Taki to był ciężar. Sars przywrócił światu Post Punk. Zespoły pojawiały się jak wizje po Parkopanie. Najwięksi Polscy Internetowi Znawcy Muzyki zaczęli chełpić się znajomością takich – w ich mniemaniu zapomnianych – post punkowych projektów z Finlandii jak Motelli Skronkle, Sielun Veljet czy Keuhkot. Dlaczego akurat z tego kraju? Bo to brzmi elitarnie. No i dlatego, że tak podpowiadał RYM. Państwo recenzenci w końcu uzbierali sobie do kieszonek aparat pojęciowy, którym mogli szafować przy opisywaniu muzyki WTZ. I że niby mądrym i osłuchanym być. I wszystko układało się im i innym dobrze. Tylko, że wtedy zespół wypuścił „Berliner Wulkan” i wszystko jebło. Sars, Stawrogin i Dominik (liryka) zrobili sobie wycieczkę po elektronice w duchu lat osiemdziesiątych. Rozpoczęła się panika. Audiofile na forach dla Starych Audiofilów (taka elektroda.pl tylko więcej jebania po amatorach) wypisali płaczliwe posty z prośbami o ustawienia i szpej. Nie chcieli zostać na suchej ziemi zresztą barachła, mieniącego się słuchaczami muzyki. Szok, ludzkie tragedie, wahania cen sezamu i związany z tym kryzys polityczny w Mjanma. Działo się. Wtedy Panowie – Sars i Stawrogin – będąc w słowackich górach (za wywiadem w KnockOut) postanowili wrócić do domu. Zakończyć tę przygodę, wyciszyć rumor wokół siebie, odciąć się od tak znaczącego wpływu na świat. Nagrali płytę, która jest wszystkim co było w WTZ do tej pory, ale jednocześnie nie. Materiał podsumowujący – nawet dla nich – niezrozumiałą fascynację świata ich twórczością. Zasadniczo poboczną do tego w czym grzebią na co dzień. Powiedzieli ostatnie słowa i zamknęli ten rozdział. Zostawili swoich fanów (chuligani zawsze wierni!) z pustką. Tak, opowiem Wam pewną historię, która nigdy się nie wydarzyła. Trochę nie wiem dlaczego Wędrowcy Tułacze Zbiegi nie zdobyli większego rozgłosu. Mierzonego nieco wyższą liczbą niż powiedzmy środkowa część tabeli ekstraklasy polskiego metalu. A zasługiwali na to. A może to właśnie był ich szklany sufit? Jedna sprawa jeszcze na koniec. Kojarzycie koncepcję momentu w fotografii od Bressona? W uproszczeniu trzeba wiedzieć, kiedy nacisnąć spust migawki w aparacie. By złapać tę chwilę, która opowie historię. Wiecie, takie idealne zdjęcie. Często zastanawiało mnie, co jest w tym ważniejsze. To co czuje fotograf? Czy jakie emocje zostaną dostarczane widzom? I trzecia sprawa, czy oglądający może wyobrazić sobie jak wygląda ta chwila u robiącego zdjęcia. Stoję na stanowisku, że średnio. I – już dobijam do brzegu – tak jest trochę z lirykami na „Powrocie do domu”. Mam wrażenie, że cała trójka tułaczy doskonale się przy nich bawi, bo wie co, jak i w jakim momencie powstała (tu z kolei artykuł w „Dwutygodniku” i opowieść o tym, jak powstał tekst do „Jak spalić wieś”). A co z tym ma zrobić słuchacz? Jego problem. I w tym też tkwi siła tego materiału. Światło zgaszone. Ef Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi od pierwszego kroku który poczynili byli zespołem zero – jedynkowym i kontrowersyjnym, wywołującym dyskusję na tematy nie tylko czysto muzyczne. Głównie dlatego, że muzycy za ów projekt odpowiedzialni, a mówimy tu o takich personach jak Sars i Stawrogin (no litości, ich akurat przedstawiać nie będę), postanowili pójść pod prąd i przedstawić światu swoje wizje muzyczne bez najmniejszych ograniczeń czy oglądania się na panujące współcześnie trendy. Udało im się dzięki temu stworzyć muzykę rozpoznawalną, niepodrabialna i nie imającą się jakimkolwiek kategoryzacjom. Nie bez wpływu na to jest fakt, iż każda ich płyta była inna, każda zaskakiwała i łamała schematy. Znajdowaliśmy na nich cały przekrój gatunków, od black metalu, poprzez klasyczny rock, elektro, techno pop, muzykę filmową lat osiemdziesiątych, elementy jazzu czy w chuj innych. „Powrót Do Domu” to krok ostatni w podróży Wędrowców~Tułaczy~Zbiegów. Krok doskonale ją podsumowujący, będący bowiem przekrojem wszystkiego, co zespół dotychczas zarejestrował. Nie znaczy to jednak, że materiał ten nie zaskakuje. Niech takim najlepszym przykładem będzie zaproszenie do współpracy Konstantego Mierzejewskiego z toruńskiego Maga, który to przy okazji napisał teksty idealnie wpisujące się w koncept całego wydawnictwa. Wydawnictwa dość krótkiego, bo zamykającego się w dwudziestu minutach, obfitującego jednak w zjawiska dziwne, narkotyczne, transowe… Po raz kolejny zespół udowodnił, że potrafi nagrać dzieło oryginalne i spójne, zlepione z teoretycznie bardzo odległych pomysłów. Panowie S, jak nikt inny, potrafią łączyć ze sobą choćby współczesny black metal (kto w „Agapa II” nie słyszy Bolzer, jest tępym chujem) z muzyką popularną („Jak Spalić Wieś” i początek „Muszę iść” to klasyczny Depeche Mode). Zresztą w przypadku tego tworu, łączenie kropek zawsze było alogiczne i to pod każdym względem, a jednak za każdym razem efekt końcowy był porażający. Podobnie jest w przypadku „Drogi Do Domu”. Nie będę tej muzyki rozkładał na poszczególne składowe, bo, po pierwsze, nawet bym nie potrafił zrobić tego w pełni merytorycznie, a po drugie, ona każdemu pozostawia pole do interpretacji własnych, do własnych porównań i czytania jej na swój sposób. Dlatego strasznie mi szkoda, że w tym momencie opowieść Wędrowców dobiega końca. Mam jednak nadzieję, że może pod innym szyldem panowie będą współpracę w podobnych klimatach kontynuować. Ciebie prosimy... jesusatan ..::TRACK-LIST::.. 1. Nadęty Balon 04:42 2. Agapa II 04:27 3. Jak Spalić Wieś? 03:05 4. Muszę Iść 04:04 5. Droga Do Domu 03:31 ..::OBSADA::.. Sars - muzyka, teksty, grafika Stawrogin - muzyka, teksty, piosenkarstwo Konstanty Mierzejewski - teksty, piosenkarstwo Leks - bębny Mold - 'a potem spierdalaj' światło zgasił Szturpak https://www.youtube.com/watch?v=rSac87BSQtU SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-22 18:58:42
Rozmiar: 141.20 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Po ostatnich albumach DIRK SERRIES kontynuuje eksplorację różnych przestrzeni dźwiękowych. Przy użyciu gitary elektrycznej, sprzężonej z licznymi efektami zarejestrował 4 utwory na "ZONAL DISTURBANCES II", wyznaczające nowy kierunek w jakim zmierza Dirk, konstruując charakterystyczny dla niego stylu ambientu. Organiczny, ponury i niesamowity. Całość zarejestrowana została na żywo, na miejscu, co przełożyło się na muzykę, zdradzającą zamiłowanie artysty do minimalizmu oraz powolnych, repetytywnych klastrów dźwięków, odnosząc się tym samym do swoich korzeni, tkwiących głęboko w muzyce industrialnej i eksperymentalnej. Po blisko czterech dekadach na scenie, podczas których nieustannie rozwijał, udoskonalał i wypracował wreszcie unikalną i prowokującą metodę komponowania muzyki ambientowej, często wyłamującej się poza schemat tego gatunku. Dirk Serries to wreszcie, osobowość, która dzięki konsekwencji i uporowi, nierzadko zderzając się z oporem ze strony branży muzycznej, osiągnęła sporo, odciskając swoje piętno na ten gatunek. Trudno dzisiaj rozmawiać o ambiencie, nie odnosząc się do twórczości Belga. W międzyczasie, gdy przygotowywaliśmy niniejszą edycję, projekt "Zonal Disturbances" rozwinął się do kilku woluminów. Zatem jeżeli dacie porwać się tej muzyce, wypatrujcie niebawem kontynuacji... „To niesamowita, pół-ambientowa wycieczka pana Serriesa. Jednocześnie kąśliwy i eksperymentalny, Dirk odchodzi w stronę dźwiękowego świata melancholii, przesiąkniętej dronami, zamkniętej w ambientowej podstrukturze, która rezonuje i niezbyt subtelnie wybrzmiewa z zamierzonego chaosu. Dźwięki, które Serries wydobywa ze swojej gitary są zdumiewające; jeśli więc lubisz #ambient z pazurem, to powinieneś uważnie przesłuchać "Zonal Disturbances"! Ambient Landscape - USA Alchembria Following DIRK SERRIES' recent albums the composer continues to explore different sonic terrain. Still on the electric guitar with a motherboard of analog pedals, the 4 tracks on ZONAL DISTURBANCES II start to give signs of a new signature style of ambience Dirk is constructing. Organic, brooding and eerie. All recorded live on the spot creating music that still showcases the artist's fondness for minimalism and slow repetitive clusters of sound while tying connections with his roots in industrial and experimental music. Foremost he continues, after 4 decades in the scene, to etalate his artistry in creating provocative, unique and genre-bending ambient music. Dirk Serries is a musical force to reckon with and to be finally rewarded for his wilful and unique voice in an ever increasing superficial music industry. This project has meanwhile expanded into five volumes which Polish label ZOHARUM will release over time, to finally be united in a box with the final part volume one. "This is an amazing, semi-ambient excursion from Mr. Serries. At once caustic & experimental, Dirk deviates into a sonic world of sublimely drone-scaped melancholy contained within an ambient substructure that resonates not so subtle undertones of deliberate aural chaos. The sounds that Serries pries from his guitar are astounding; if you dig your #ambient with an edge, you owe it to yourself to give Zonal Disturbances an intentional listen!" Ambient Landscape - USA ..::TRACK-LIST::.. 1. 594ZEY8P 14:08 2. KG209NCF 16:00 3. XDY8756C 22:28 4. AHOFS58Z 21:36 ..::OBSADA::.. Dirk Serries - electric guitar, effects https://www.youtube.com/watch?v=-8JJ57NDjys SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-03 11:34:34
Rozmiar: 171.55 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Po ostatnich albumach DIRK SERRIES kontynuuje eksplorację różnych przestrzeni dźwiękowych. Przy użyciu gitary elektrycznej, sprzężonej z licznymi efektami zarejestrował 4 utwory na "ZONAL DISTURBANCES II", wyznaczające nowy kierunek w jakim zmierza Dirk, konstruując charakterystyczny dla niego stylu ambientu. Organiczny, ponury i niesamowity. Całość zarejestrowana została na żywo, na miejscu, co przełożyło się na muzykę, zdradzającą zamiłowanie artysty do minimalizmu oraz powolnych, repetytywnych klastrów dźwięków, odnosząc się tym samym do swoich korzeni, tkwiących głęboko w muzyce industrialnej i eksperymentalnej. Po blisko czterech dekadach na scenie, podczas których nieustannie rozwijał, udoskonalał i wypracował wreszcie unikalną i prowokującą metodę komponowania muzyki ambientowej, często wyłamującej się poza schemat tego gatunku. Dirk Serries to wreszcie, osobowość, która dzięki konsekwencji i uporowi, nierzadko zderzając się z oporem ze strony branży muzycznej, osiągnęła sporo, odciskając swoje piętno na ten gatunek. Trudno dzisiaj rozmawiać o ambiencie, nie odnosząc się do twórczości Belga. W międzyczasie, gdy przygotowywaliśmy niniejszą edycję, projekt "Zonal Disturbances" rozwinął się do kilku woluminów. Zatem jeżeli dacie porwać się tej muzyce, wypatrujcie niebawem kontynuacji... „To niesamowita, pół-ambientowa wycieczka pana Serriesa. Jednocześnie kąśliwy i eksperymentalny, Dirk odchodzi w stronę dźwiękowego świata melancholii, przesiąkniętej dronami, zamkniętej w ambientowej podstrukturze, która rezonuje i niezbyt subtelnie wybrzmiewa z zamierzonego chaosu. Dźwięki, które Serries wydobywa ze swojej gitary są zdumiewające; jeśli więc lubisz #ambient z pazurem, to powinieneś uważnie przesłuchać "Zonal Disturbances"! Ambient Landscape - USA Alchembria Following DIRK SERRIES' recent albums the composer continues to explore different sonic terrain. Still on the electric guitar with a motherboard of analog pedals, the 4 tracks on ZONAL DISTURBANCES II start to give signs of a new signature style of ambience Dirk is constructing. Organic, brooding and eerie. All recorded live on the spot creating music that still showcases the artist's fondness for minimalism and slow repetitive clusters of sound while tying connections with his roots in industrial and experimental music. Foremost he continues, after 4 decades in the scene, to etalate his artistry in creating provocative, unique and genre-bending ambient music. Dirk Serries is a musical force to reckon with and to be finally rewarded for his wilful and unique voice in an ever increasing superficial music industry. This project has meanwhile expanded into five volumes which Polish label ZOHARUM will release over time, to finally be united in a box with the final part volume one. "This is an amazing, semi-ambient excursion from Mr. Serries. At once caustic & experimental, Dirk deviates into a sonic world of sublimely drone-scaped melancholy contained within an ambient substructure that resonates not so subtle undertones of deliberate aural chaos. The sounds that Serries pries from his guitar are astounding; if you dig your #ambient with an edge, you owe it to yourself to give Zonal Disturbances an intentional listen!" Ambient Landscape - USA ..::TRACK-LIST::.. 1. 594ZEY8P 14:08 2. KG209NCF 16:00 3. XDY8756C 22:28 4. AHOFS58Z 21:36 ..::OBSADA::.. Dirk Serries - electric guitar, effects https://www.youtube.com/watch?v=-8JJ57NDjys SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-03 11:30:13
Rozmiar: 372.66 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
..::INFO::..
18 kwietnia 2025 roku światło dzienne ujrzał nowy album Beirutu - „A Study of Losses”, wydany nakładem Pompeii Records. To jedno z najbardziej ambitnych i introspektywnych dzieł w dorobku Zacha Condona - lidera i twórcy projektu Beirut. Album jest nie tylko muzycznym rozwinięciem dotychczasowego stylu artysty, ale też głęboką refleksją nad tematami przemijania, utraty i pamięci. Album powstał na zamówienie szwedzkiego teatru cyrkowego Kompani Giraff jako ścieżka dźwiękowa do spektaklu inspirowanego powieścią „Verzeichnis einiger Verluste” (pol. Inwentarz niektórych strat) autorstwa Judith Schalansky. To literackie dzieło przedstawia serię zaginionych historii - od zniszczonych dzieł sztuki po zapomniane miejsca i ludzi - co idealnie wpisało się w muzyczną wrażliwość Condona. Siódmy, najnowszy album studyjny Beirutu. Title: A Study of Losses Artist: Beirut Country: USA Year: 2025 Genre: Alternatywna Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 kbps ..::TRACK-LIST::.. 1.Disappearances and Losses 2.Forest Encyclopedia 3.Oceanus Procellarum 4.Villa Sacchetti 5.Mare Crisium 6.Garbo's Face 7.Mare Imbrium 8.Tuanaki Atoll 9.Mare Serenitatis 10.Guericke's Unicorn 11.Mare Humorum 12.Sappho's Poems 13.Ghost Train 14.Caspian Tiger 15.Mani's 7 Books 16.The Moonwalker 17.Mare Nectaris 18.Mare Tranquillitatis ![]()
Seedów: 42
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-26 07:49:59
Rozmiar: 132.34 MB
Peerów: 17
Dodał: Uploader
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Chantal Acda zaczynałą swoją przygodę z muzyką w takich zespołach jak Isbells, True Bypass, Marble Sounds czy Distance, Light & Sky, który współtworzyła z Chrisem Eckmanem. Od czasu swego debiutu "Let Your Hands Be My Guide" z 2013 roku współpracowała z takimi artystami jak Nils Frahm, Bill Frisell (wspólna płyta) Peter Broderick, Heather Woods Broderick, Valgeir Sigurdsson, Gyda Valtysdottir czy Adam Wiltzie. Chantal Acda komponuje, pisze do piosenek poetyckie teksty w języku angielskim, gra na gitarze, fortepianie i śpiewa głosem przypominającym Suzanne Vega, może nieco bardziej rozwibrowanym. Niniejsze wydawnictwo jest jej dziewiątym projektem, który został nagrany z rozbudowanym akompaniamentem instrumentalnym i wokalnym. (...) Niezmiennie starannym wokalizom liderki, utrzymanym w tonizujących klimatach, towarzyszą zmyślne sploty gitarowych pasaży, gdzieś w oddali pojawiają się tęskna trąbka lub skrzypce, z tła wyłania się nastrojowo zawodzący chór. To wszystko pozwala wytworzyć i utrzymać na płycie atmosferę pełną melancholijnego liryzmu. Osiem piosenek napisanych przez Chantal Acdę ma bardzo osobisty charakter, jest retrospekcją ważnych momentów z jej życia. "Saturday Moon" to piękny autoportret dojrzałej artystki. Cezary Gumiński / audio.com.pl Najnowsze dzieło holenderskiej otula ciepłem i spokojem nawet wtedy, gdy utwory wybrzmiewają siłą, niemal walecznością, dają ujście pierwotnym instynktom. (...) Zahaczający o folk i muzykę korzeni, a sporadycznie też brzmienia elektroniczne (Disappear) materiał porządkują przede wszystkim wyważone partie gitarowe i wyeksponowana sekcja rytmiczna. Katarzyna Turowicz / Tylko Rock I first heard Chantal Acda sing and play the early 2000’s in San Sebastian, Spain. I shared the bill that night with her group Sleeping Dog. After their set was finished and I had caught my breath, I thought of Sandy Denny and Cat Power and Van Morrison and every singer who had ever hijacked my tears and lifted me towards a light. She was that gifted, that unique and that honest and the ensuing years have only strengthened her gifts. Chantal and I eventually joined forces in a trio with drummer Eric Thielemans that we named Distance, Light & Sky. If we were to assign one of those words, to each of the group’s band members, I would imagine the best fit for Chantal would be “sky.” Her favorite place in the world is Iceland, with its vast open-roof horizons. Her music at times echoes such spaces and the deep awe that they inspire. There is a hard earned sense of possibility in her songs. Even in the saddest ones, she won’t let us give up. She nudges us to keep searching until we find our home – even if it is in a far flung place. At the edge of what we know. While Chantal’s three previous solo albums were immaculately produced by two luminaries of the so-called “post-classical” scene (Nils Frahm, Peter Broderick and Phill Brown respectively), “Saturday Moon” is a more feral child and is all the stronger for it. Caution is thrown to the wind and the emphasis is now on instinct and what is discovered from the get-your-hands-dirty process of just doing things. When I talked to Chantal about the album, she made it clear that this shift in tone and method was quite purposeful. She had decided to produce the album herself to protect the clarity and freedom of that vision: “when I started this it was a very clear and very easy idea – still very organized in a way – one microphone, only me in the room. That’s it. Simple four minute songs for a change. But then I just felt lonely and I started connecting and reconnecting with people who I really love musically. Nobody producing and telling me to stop. I felt a little bit out of control and I loved it. It was a celebration of a part of me that is quite chaotic and not thinking and impulsive. And I guess a part of me that I didn’t touch musically much before.” The first song and title track “Saturday Moon” feels liberated and bursting with ideas from its first notes onward. Drummer Eric Thielemans supple groove sets up Congolese guitarist Rodriguez Vangama’s gorgeous soukous flourishes which sets up the Pūwawau singers’s soaring vocalizations on the refrain. It is a free spirited mix of things, that maintains an elegant coherence because of Chantal’s always assured songwriting, arranging and vocal presence. The album continues to spin and turn and upend preconceptions throughout its length. There are sonic surprises like Alan from Low’s guitar synth on “Disappear,” a song that ends in a tornado of electricity and also features backing vocals from Low bandmate Mimi. Atmospheric guitar legend Bill Frisell delicately converses with two tracks. Shahzad Ismaily of Tom Waits and Marc Ribot fame plays haunted six string fractures on one of the album’s darkest songs “Conflict of Minds”, together with Borgar Magnason (Sigur Rós, Björk). There are eighteen musicians in total on the album. Strings, horns, contrabass and piano are also woven into the kaleidoscopic, eclectic mesh. It is a human-all-too-human balance of things. Clarity and randomness. Anger and elation. Loss and awakening. The personal and the communal. Through all of the diverse sonic shapeshifting and emotional ground covered on “Saturday Moon” Chantal may have at last discovered her natural musical home. One that includes many sympathetic collaborators but at the same time is not boxed in by other people’s agendas and expectations. She told me: “with my previous records I still had this idea that they should be done in a style with which I could fit in somewhere. I always felt in between, but with every record I thought maybe I can now fit in? But with this one I didn’t want to fit in, so that opened up so many options. The sky is the limit because I am not going to fit in anyway.” For a moment she paused, and then continued: “this record taught me things about myself that I was not fully aware of and I think it all came together with the lockdown. My need to work with other people was really necessary and it became a sort of celebration of that kind of musical contact – something that’s way deeper than what I have with my very close friends when we are talking. I have been collaborating a lot. It has always been present, but I never really knew why it is I look for certain musicians to do something. Now I know.” In the song “Back Against the Wall” the narrator looks at a relationship (or a world?) where the reliable signs and signifiers have dissolved: “Disappearing thoughts - How did we get lost? - Over ages in time we took these steps - To think that we progressed.” But she doesn’t give in to the instability. She crafts small everyday rituals to quiet the anxiety and doubt. “Touch the wooded skin - Feel the warmth within - That I needed the most to stay calm - And I suppose less lost.” It is a song for the moment we find ourselves in and “Saturday Moon” is filled with such treasures. Searches for hope. Call outs to our better selves. WTF steps into a hazy future. Warm wooded skins for us to touch and hold on to. Chris Eckman / Ljubljana / January 2021 Bill Frisell: 'Thank goodness for music. I was so happy when my friend Chantal invited me to play on this beautiful album. Music never let’s us down.Music is true. Music is like magic. I’m here and you are there, but we are connected. We are together.' ..::TRACK-LIST::.. 1. Saturday Moon 05:05 2. Conflict of Minds 04:39 3. Disappear 06:57 4. The Letter 04:32 5. Back Against the Wall 04:24 6. Time Frames 04:42 7. Wolfmother 04:55 8. Waiting 06:20 ..::OBSADA::.. Bass - Alan Gevaert Drums, Percussion - Eric Thielemans Guitar - Bill Frisell, Rodriguez Vangama, Shahzad Ismaily Guitar, Contrabass - Borgar Magnason Guitar, Vocals, Piano - Chantal Acda Piano - Pieter Van Dessel Trumpet - Gerd Van Mulders Trumpet, Synth - Niels Van Heertum Violin - Beatrijs De Klerck Vocals - Arjan Lienaerts, Benjamin Jago Larham, Jony Overdijk, Madeena Dicko, Mimi Parker, Sara Leemans, Sylvie Nawasadio Vocals, Guitar Synthesizer - Alan Sparhawk https://www.youtube.com/watch?v=zYgDv18Zyj0 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-24 15:51:05
Rozmiar: 99.33 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Chantal Acda zaczynałą swoją przygodę z muzyką w takich zespołach jak Isbells, True Bypass, Marble Sounds czy Distance, Light & Sky, który współtworzyła z Chrisem Eckmanem. Od czasu swego debiutu "Let Your Hands Be My Guide" z 2013 roku współpracowała z takimi artystami jak Nils Frahm, Bill Frisell (wspólna płyta) Peter Broderick, Heather Woods Broderick, Valgeir Sigurdsson, Gyda Valtysdottir czy Adam Wiltzie. Chantal Acda komponuje, pisze do piosenek poetyckie teksty w języku angielskim, gra na gitarze, fortepianie i śpiewa głosem przypominającym Suzanne Vega, może nieco bardziej rozwibrowanym. Niniejsze wydawnictwo jest jej dziewiątym projektem, który został nagrany z rozbudowanym akompaniamentem instrumentalnym i wokalnym. (...) Niezmiennie starannym wokalizom liderki, utrzymanym w tonizujących klimatach, towarzyszą zmyślne sploty gitarowych pasaży, gdzieś w oddali pojawiają się tęskna trąbka lub skrzypce, z tła wyłania się nastrojowo zawodzący chór. To wszystko pozwala wytworzyć i utrzymać na płycie atmosferę pełną melancholijnego liryzmu. Osiem piosenek napisanych przez Chantal Acdę ma bardzo osobisty charakter, jest retrospekcją ważnych momentów z jej życia. "Saturday Moon" to piękny autoportret dojrzałej artystki. Cezary Gumiński / audio.com.pl Najnowsze dzieło holenderskiej otula ciepłem i spokojem nawet wtedy, gdy utwory wybrzmiewają siłą, niemal walecznością, dają ujście pierwotnym instynktom. (...) Zahaczający o folk i muzykę korzeni, a sporadycznie też brzmienia elektroniczne (Disappear) materiał porządkują przede wszystkim wyważone partie gitarowe i wyeksponowana sekcja rytmiczna. Katarzyna Turowicz / Tylko Rock I first heard Chantal Acda sing and play the early 2000’s in San Sebastian, Spain. I shared the bill that night with her group Sleeping Dog. After their set was finished and I had caught my breath, I thought of Sandy Denny and Cat Power and Van Morrison and every singer who had ever hijacked my tears and lifted me towards a light. She was that gifted, that unique and that honest and the ensuing years have only strengthened her gifts. Chantal and I eventually joined forces in a trio with drummer Eric Thielemans that we named Distance, Light & Sky. If we were to assign one of those words, to each of the group’s band members, I would imagine the best fit for Chantal would be “sky.” Her favorite place in the world is Iceland, with its vast open-roof horizons. Her music at times echoes such spaces and the deep awe that they inspire. There is a hard earned sense of possibility in her songs. Even in the saddest ones, she won’t let us give up. She nudges us to keep searching until we find our home – even if it is in a far flung place. At the edge of what we know. While Chantal’s three previous solo albums were immaculately produced by two luminaries of the so-called “post-classical” scene (Nils Frahm, Peter Broderick and Phill Brown respectively), “Saturday Moon” is a more feral child and is all the stronger for it. Caution is thrown to the wind and the emphasis is now on instinct and what is discovered from the get-your-hands-dirty process of just doing things. When I talked to Chantal about the album, she made it clear that this shift in tone and method was quite purposeful. She had decided to produce the album herself to protect the clarity and freedom of that vision: “when I started this it was a very clear and very easy idea – still very organized in a way – one microphone, only me in the room. That’s it. Simple four minute songs for a change. But then I just felt lonely and I started connecting and reconnecting with people who I really love musically. Nobody producing and telling me to stop. I felt a little bit out of control and I loved it. It was a celebration of a part of me that is quite chaotic and not thinking and impulsive. And I guess a part of me that I didn’t touch musically much before.” The first song and title track “Saturday Moon” feels liberated and bursting with ideas from its first notes onward. Drummer Eric Thielemans supple groove sets up Congolese guitarist Rodriguez Vangama’s gorgeous soukous flourishes which sets up the Pūwawau singers’s soaring vocalizations on the refrain. It is a free spirited mix of things, that maintains an elegant coherence because of Chantal’s always assured songwriting, arranging and vocal presence. The album continues to spin and turn and upend preconceptions throughout its length. There are sonic surprises like Alan from Low’s guitar synth on “Disappear,” a song that ends in a tornado of electricity and also features backing vocals from Low bandmate Mimi. Atmospheric guitar legend Bill Frisell delicately converses with two tracks. Shahzad Ismaily of Tom Waits and Marc Ribot fame plays haunted six string fractures on one of the album’s darkest songs “Conflict of Minds”, together with Borgar Magnason (Sigur Rós, Björk). There are eighteen musicians in total on the album. Strings, horns, contrabass and piano are also woven into the kaleidoscopic, eclectic mesh. It is a human-all-too-human balance of things. Clarity and randomness. Anger and elation. Loss and awakening. The personal and the communal. Through all of the diverse sonic shapeshifting and emotional ground covered on “Saturday Moon” Chantal may have at last discovered her natural musical home. One that includes many sympathetic collaborators but at the same time is not boxed in by other people’s agendas and expectations. She told me: “with my previous records I still had this idea that they should be done in a style with which I could fit in somewhere. I always felt in between, but with every record I thought maybe I can now fit in? But with this one I didn’t want to fit in, so that opened up so many options. The sky is the limit because I am not going to fit in anyway.” For a moment she paused, and then continued: “this record taught me things about myself that I was not fully aware of and I think it all came together with the lockdown. My need to work with other people was really necessary and it became a sort of celebration of that kind of musical contact – something that’s way deeper than what I have with my very close friends when we are talking. I have been collaborating a lot. It has always been present, but I never really knew why it is I look for certain musicians to do something. Now I know.” In the song “Back Against the Wall” the narrator looks at a relationship (or a world?) where the reliable signs and signifiers have dissolved: “Disappearing thoughts - How did we get lost? - Over ages in time we took these steps - To think that we progressed.” But she doesn’t give in to the instability. She crafts small everyday rituals to quiet the anxiety and doubt. “Touch the wooded skin - Feel the warmth within - That I needed the most to stay calm - And I suppose less lost.” It is a song for the moment we find ourselves in and “Saturday Moon” is filled with such treasures. Searches for hope. Call outs to our better selves. WTF steps into a hazy future. Warm wooded skins for us to touch and hold on to. Chris Eckman / Ljubljana / January 2021 Bill Frisell: 'Thank goodness for music. I was so happy when my friend Chantal invited me to play on this beautiful album. Music never let’s us down.Music is true. Music is like magic. I’m here and you are there, but we are connected. We are together.' ..::TRACK-LIST::.. 1. Saturday Moon 05:05 2. Conflict of Minds 04:39 3. Disappear 06:57 4. The Letter 04:32 5. Back Against the Wall 04:24 6. Time Frames 04:42 7. Wolfmother 04:55 8. Waiting 06:20 ..::OBSADA::.. Bass - Alan Gevaert Drums, Percussion - Eric Thielemans Guitar - Bill Frisell, Rodriguez Vangama, Shahzad Ismaily Guitar, Contrabass - Borgar Magnason Guitar, Vocals, Piano - Chantal Acda Piano - Pieter Van Dessel Trumpet - Gerd Van Mulders Trumpet, Synth - Niels Van Heertum Violin - Beatrijs De Klerck Vocals - Arjan Lienaerts, Benjamin Jago Larham, Jony Overdijk, Madeena Dicko, Mimi Parker, Sara Leemans, Sylvie Nawasadio Vocals, Guitar Synthesizer - Alan Sparhawk https://www.youtube.com/watch?v=zYgDv18Zyj0 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-24 15:46:46
Rozmiar: 238.99 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Reedycja 2025 drugiego albumu Profanum, pierwotnie wydanego w 1997 roku. Pięć majestatycznych, black metalowych symfonii nagranych bez użycia gitar, basu czy żadnych typowo "metalowych" instrumentów, zastąpionych klasycznym instrumentarium - skrzypce, fortepian... Niesamowita mieszanka muzyki klasycznej, mrocznego Ambientu i Black Metalu. https://www.youtube.com/watch?v=kufXsrLUTWU Most innovative and the most mysterious Black Metal band on Earth, always standing alone in their own, dark world of sounds. Mournful opus of five dark, majestic, infernal symphonies with no use of guitars or bass or any "typical" metal sound, but replacing it with symphonic orchestra instruments - like piano, violins. Obscure, ambient touches added for a special dark effect - Ambiental Infernal Symphony. For me at least, this album is striking because of its approach to making what is essentially still dark Black Metal. Their choice of instruments excludes anything with strings, relying instead on multi-layered synthesizers very neat, triggered drums and the usual vocal roars and screeches. It is not a new approach, Profanumum’s work harking back to that of Summoning and Dargaard, but absolutely devoid of the atmospheric guitar layer of the former and with the addition of drum beats that Dargaard, for the most part do not use. The production is clean and cavernous – unhindered by the rumble and fizz of guitars the synthesizers create vast soundscapes and sweeping melodic passages in a distinct atonal Black Metal spectrum. There are three recognisable tones – a simulated female choral sample a la “In the Nightside Eclipse” clean classical piano and synthesized violin. There are some deeper tones, sounding like something more common on industrial recordings, but they create a suitably classical atmosphere…In fact the whole working here is apparently deeply influenced by classical music, which for me is hard to tell, not being a great fan of the classical composers. The stylistic leanings towards classical compositions is clear enough though. The music is composed in movements with clear distinctions and changes of mood, which exceed the number of tracks on the album. Makes it more interesting. What can I say – I cannot begin to comprehend the musical skill required for such a performance, but the music comes to my great liking. Its is deeply atmospheric, dark and majestic, fitting very well into the band’s chosen Black Metal framework. A great, unique release! Too short, in fact... vrag moj Profanum Aeternum: Eminence of Satanic Imperial Art is an album written in the desolate land of Poland. The band chose not to use several instruments typical to black metal, but opted for a more non-orthodox approach. This is the band's second album, and the music was composed between 1994 and 1996, but released in 1997. The album, overall, is slow-paced, almost doom-metal like. This can be compared to the speed in Limbonic Art's "Moon In the Scorpio" album, where the sound is intended to soothe the listener. There are only a few parts that contain fast-paced drumming, but the other instruments keep the same pace, almost constant , throughout. The songs also leave a lot of room for fresh air, there are several interludes in-between the songs and instrumental parts to give a break from the vocals. When listening to this album, the thoughts that plague my brain are those concerning memories in life that inflict pain amongst us, but are not remembered often. These forgotten memories, when remembered, bring feelings of extreme sadness, suffering, horror, and an incredible loss of senses. What is the most sorrowful from these memories is the fact that they cannot be changed; the past is done and set in stone, and they are destined to live in our minds forever. They live in our subconscious silently, and while their presence does not necessarily bring ominous thoughts, when they are remembered they bring forth these unavoidable descriptions. While we can learn to accept negative outcomes in the past, it is not always possible to overcome them, and not all of them end so swiftly. Why is such an album compared to painful memories? Profanum Aeternum: Eminence of Satanic Imperial Art is able to capture these thoughts and feelings and blend them into 33 minutes of agony. When these elements are combined, they bring forth five songs that contain dynamic structures, but all with a common goal: symphony, misery and melancholy. The songs are able to change repeatedly from one style to the next, quite fluently by the way, and then return to the previous after a while. The changes are primarily moved by the irregular keyboard and synthesizer tracks. The songs begin gradually, incorporating instrumental parts and slowly progressing to the vocals and main parts of the songs. "The Descent Into Medieval Darkness" begins in this manner, and then continues to blow the listener into a cursed abyss of despair, the piano is one of the main causes for this reaction, but really it is the combination of all the instruments and vocals that make this song inflict the reaction that it does. The song starts with a very long keyboard and synthesizer solo, with the main melody for the song, and at about 1:10 the vocals take the listener into the world of the forgotten memories. It is not too long before the main melody changes completely, but then the song returns to a part very similar to the beginning. Then, it transforms into a different song, filled with psychedelic vocals in the background. It then progresses into a faster part that has "blast beats",but the vocals and keyboards continue the slow but steady speed they had throughout the song. It then returns to the main melody present at the start. "Conquering The Highest Of The Thrones In Universe" is a purely instrumental track, lasting 5 minutes. It is very similar to the rest of the album, however, since the vocals are not the main instrument in the album. "The Serpent Crown" also has erratic changes from time to time, and more of the almost orgasmic piano tunes. The song is also filled with several keyboard tracks overlapped with each other. Overall the album has satisfied me quite a lot. It has an excellent production, every sound can be well heard and understood, but this is by no means an easy listen. The vocals are raspy, with a feeling of prolonged torture and depression. They are at the perfect volume in the mixing; not too loud to be annoying and attract the spotlight, but not completely overwhelmed by the instruments either. They are just perfect for this type of music. The keyboard also does an excellent job at imitating different sounds and instruments, this is what makes the album stand out from its contemporaries. This album is unique in the sense that it does not need guitars to create a symphonic black metal album. It may not be an aggressive album, but it is sure to please fans of slower, more atmospheric and instrumental metal. limbonic art666 ..::TRACK-LIST::.. 1. The Descent Into Medieval Darkness 07:27 2. Conquering the Highest of the Thrones in Universe 05:13 3. The Serpent Crown 08:05 4. Raven Singing over My Closed Eyes 06:32 5. Journey into the Nothingness 06:27 ..::OBSADA::.. Reyash - Bass Geryon - Orchestra, Drum programming Bastis - Vocals https://www.youtube.com/watch?v=VJ0wW_phrHY SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-19 15:20:48
Rozmiar: 79.02 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Wbrew tytułowi, niniejsza publikacja to oficjalnie czwarty regularny album THAT'S HOW I FIGHT. Wszak "Movement Three - Continuum", choć zarejestrowany został w tym samym czasie, co materiał z winyla "Movement Three", stanowi on odrębne wydawnictwo. Od swojego poprzednika różni się pod wieloma względami, głównie walorami dźwiękowymi i kompozycyjnymi. Nadal mamy tutaj do czynienia z bogatą paletą brzmień, melodii i improwizowanych fraz, pojawiających się na różnym etapie bez wyraźnego początku i końca, jednak w przeciwieństwie do poprzedniego materiału, ten charakteryzuje się większą rozpiętością, dzięki której minimalizm, kojarzący się z "Movement Three" ustępuje miejsca gęstszym strukturom kompozycji. To z kolei przekłada się na większą dynamikę muzyki zawartej na "...Continuum". Ta wyraźna różnica niejako narzuciła pomysł na realizację dwóch odrębnych całości wyłonionych przez muzyków podczas nagrań. Jakby podświadomie i intuicyjnie artyści, w naturalny sposób usystematyzowali poszczególne fragmenty tak, że powstały z nich dwie niezależnie od siebie większe części.Z powodzeniem mogą one funkcjonować osobno, a równocześnie doskonale uzupełniają się tak, że odbiorca odnosi wrażenie, że ma do czynienia z w pełni kompletną formą muzycznej wypowiedzi. Niewątpliwie wspólnym mianownikiem jest czas, miejsce i okoliczności, w jakich zostały zapisane obie części, wyłonione z wielogodzinnej improwizacji, dostarczające wrażeń i bodźców o jeszcze większej skali i natężeniu emocjonalnym. Wydawca Wiecie, że od recenzji EPki autorstwa That’s How I Fight o tytule Between Movements zaczęła się moja redakcyjna przygoda z magazynem Anxiousem? Pewnie nie wiecie. No bo w sumie, czemu byście mieli o tym widzieć? I jakie to w ogóle miałoby mieć przecież dla Was znaczenie? Oczywiście – żadne. Ja jednak – w hołdzie dla swojej klasycznej, choć dla niektórych może drażniącej, maniery – muszę trochę „naszponcić” na samym początku tekstu i dodać nieco własnej, osobistej dramaturgii, wprowadzając ów anegdotkowy wątek. Czymże byłaby zresztą recenzja bez nic nieznaczącej anegdotki? Ale właśnie – może ta anegdotka nie jest jednak aż tak trywialna i redundantna w kontekście niniejszego tekstu? Dzień, w którym rozpocząłem współpracę z tym zaszczytnym magazynem, kiedy to właśnie dostałem pierwsze zlecenie na „anxiousową” recenzję, był też dniem, w którym przyszło mi poznać That’s How I Fight. No a wiecie, niby nie uważałem się wówczas za niezalowego nuworysza. Sam o sobie miałem mniemanie, że ze sceną eksperymentalną, niezależną, będącą synonimem polskiego podziemia, byłem zapoznany co najmniej dobrze. A tu proszę – niespodzianka; w tak wyjątkowy i symboliczny sposób poznałem przeciekawy projekt składający się z muzyków różnych grup, które były mi bardzo bliskie. Czy to Ewa Braun, czy to Titanic Sea Moon, czy to Rigos Mortiss – nazwy te od wielu lat nierzadko gościły w moich głośnikach. Ale wróćmy do tamtego dnia, w którym recenzowałem Between Movements, czyli w momencie, gdy poznawałem warszawski kwartet. Czyli od tamtej sławatnej recki, That’s How I Fight zyskało nowego fana? No – może „fana” niekoniecznie, ale na pewno wiernego słuchacza i obserwatora, który na niniejszą nazwę zaczął zwracać baczną uwagę. Jeśli THIF coś nowego wydawali, to miałem to na oku [a raczej: uchu]. A od tego czasu trochę się ci muzycy naprodukowali, gdyż w międzyczasie supergrupa z Warszawy zdążyła wydać Movement Two i Movement Three, a także Off Guard. Niedługo później zespół dopisał do swojego portfolio kolejną płytę, a miało to miejsce w lutym 2025 roku, kiedy na polskim, niezależnych rynku pojawiło się Movement Three – Continuum. Postanowiłem wziąć ten materiał do recenzji. Tym razem już z innym, bardziej rozbudowanym backgroundem, niż to miało miejsce w przypadku recenzowania Between Movements. Miałem już nowe i ugruntowane przemyślenia. Wiedziałem, czym jest ta marka. Jak również wiedziałem, na co ich stać. No i tu się pojawia pierwszy wątek, na jaki chcę zwrócić uwagę, czyli na fakt, iż spodziewałem się nieco innego klimatu. Podchodząc do pierwszego odsłuchu, liczyłem był, iż album będzie kontynuacją tego, co dane było mi usłyszeć na Off Guard lub na Movement Three, czyli muzyki idącej w klimaty nieco kwaśnego i rytualnego post-rocka, z głębokim, basowym brzmieniem, które nadawało tamtym płytom charakteru nieco ambientowego. A tu jednak, mam takie wrażenie, płyta bardziej przypomina dokonania z wydawnictwa Movement Two, którą zapamiętałem jako That’s How I Fight w nieco mroczniejszej odsłownie. No i taką odsłonę zespół prezentuje na Movement Three – Continuum, oferując słuchaczom przekrój stylistyk nieco trudniejszych, mniej przystępnych. I przede wszystkim mniej „kwaśnych”. Za to zwracających się w kierunku posępnego minimalizmu. Wszystko to właśnie zdaje się balansować na granicy stylistyki, z której znane jest That’s How I Fight, przesuwając jednak środek ciężkości w stronę nieco posępniejszej odsłony, podkreślając również dark ambientowe i industrialne korzenie. Słyszalne jest to wyraźnie chociażby w drugim numerze, który niemal w całości brzmi jak hybryda hałasów i trzasków, uzupełniana mrocznymi i basowymi plamami dźwięku. Efekt końcowy skojarzył mi się nawet z twórczością Atrium Carceri czy Lustmorda, albo i nawet Deathproda z płyty Morals and Dogma. Takich „mrocznych” odniesień jest na tej płycie zresztą znacznie więcej. Za przykład może posłużyć utwór trzeci, gdzie powolne i mroczne pianinko, które wtopione zostało w ciemno-hałaśliwą strukturę, wywołało u mnie ewokację w stronę niemieckiego Bohren & der Club of Gore. Darkjazzowy pierwiastek, albo raczej pierwiasteczek, zapisuję zresztą jako cenny walor tej płyty, gdyż sam jestem wielkim fanem grupy pochodzącej z Mülheim an der Ruhr; słabość wielką mam też do ich naśladowców. Ambientowo-bohrenowego akcentu dopatrzyłem się też w pierwszym numerze. I nie kryję; znacznie bardziej trafiają do mnie wskazane tu numery, które w zestawianiu z innymi darkabmientowo-industrialnymi utworami, lokuję po prostu wyżej. Choć i tamte są dla mnie synonimem jakościowej i porządnej muzyki, pobudzającej określony rodzaj zmysłów i wprawiających słuchacza w określony stan. Bo zresztą – w tym That’s How I Fight jest przecież najlepsze. W tworzeniu długich i hipnotycznych kompozycji ambientowych, wzbogaconych repetytywnymi partiami gitarowymi i perkusyjnymi. Tak też zresztą zapamiętałem tę grupę. I tak mi się ona zresztą kojarzy. No i tak się kojarzyć będzie, a Movement Three – Contiunuum, to tytuł, które moje wyobrażenie podtrzymuje! Janusz Jurga Despite the title, this publication is officially the fourth regular album of THAT'S HOW I FIGHT. After all, "Movement Three - Continuum", although recorded at the same time as the material from the "Movement Three" vinyl, is a separate release. It differs from its predecessor in many respects, mainly in terms of sound and composition. We are still dealing here with a rich palette of sounds, melodies and improvised phrases, appearing at various stages without a clear beginning and end, but unlike the previous material, this one is characterized by a greater range, thanks to which the minimalism associated with "Movement Three" gives way to denser structures of the composition. This, in turn, comes into greater dynamics of the music contained on "...Continuum". This clear difference somehow imposed the idea of creating two separate entities selected by the musicians during the recordings. As if subconsciously and intuitively, the artists naturally systematized individual fragments so that they were created into two independently larger chapters. They can successfully function separately, and at the same time they complement each other perfectly, so that the recipient has the impression that they are dealing with a fully a complete form of musical expression. Undoubtedly, the common denominator is the time, place and circumstances in which both parts were written, emerging from many hours of improvisation, providing impressions and stimuli of an even greater scale and emotional intensity. ..::TRACK-LIST::.. 1. 34 12:13 2. 36 07:47 3. 22 05:42 4. 12 08:13 5. 30 12:48 6. 15 10:10 7. 38 15:40 ..::OBSADA::.. Gosia Florczak - synthesizer, accordion Piotr Sulik - guitars, loops Jacek Sokołowski - drums, percussion Pieczarka Franciszek - synthesizers, flute, voice Jacek Chrzanowski - bass (22) https://www.youtube.com/watch?v=9O8ajPZC-ss SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-18 20:11:55
Rozmiar: 170.22 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Wbrew tytułowi, niniejsza publikacja to oficjalnie czwarty regularny album THAT'S HOW I FIGHT. Wszak "Movement Three - Continuum", choć zarejestrowany został w tym samym czasie, co materiał z winyla "Movement Three", stanowi on odrębne wydawnictwo. Od swojego poprzednika różni się pod wieloma względami, głównie walorami dźwiękowymi i kompozycyjnymi. Nadal mamy tutaj do czynienia z bogatą paletą brzmień, melodii i improwizowanych fraz, pojawiających się na różnym etapie bez wyraźnego początku i końca, jednak w przeciwieństwie do poprzedniego materiału, ten charakteryzuje się większą rozpiętością, dzięki której minimalizm, kojarzący się z "Movement Three" ustępuje miejsca gęstszym strukturom kompozycji. To z kolei przekłada się na większą dynamikę muzyki zawartej na "...Continuum". Ta wyraźna różnica niejako narzuciła pomysł na realizację dwóch odrębnych całości wyłonionych przez muzyków podczas nagrań. Jakby podświadomie i intuicyjnie artyści, w naturalny sposób usystematyzowali poszczególne fragmenty tak, że powstały z nich dwie niezależnie od siebie większe części.Z powodzeniem mogą one funkcjonować osobno, a równocześnie doskonale uzupełniają się tak, że odbiorca odnosi wrażenie, że ma do czynienia z w pełni kompletną formą muzycznej wypowiedzi. Niewątpliwie wspólnym mianownikiem jest czas, miejsce i okoliczności, w jakich zostały zapisane obie części, wyłonione z wielogodzinnej improwizacji, dostarczające wrażeń i bodźców o jeszcze większej skali i natężeniu emocjonalnym. Wydawca Wiecie, że od recenzji EPki autorstwa That’s How I Fight o tytule Between Movements zaczęła się moja redakcyjna przygoda z magazynem Anxiousem? Pewnie nie wiecie. No bo w sumie, czemu byście mieli o tym widzieć? I jakie to w ogóle miałoby mieć przecież dla Was znaczenie? Oczywiście – żadne. Ja jednak – w hołdzie dla swojej klasycznej, choć dla niektórych może drażniącej, maniery – muszę trochę „naszponcić” na samym początku tekstu i dodać nieco własnej, osobistej dramaturgii, wprowadzając ów anegdotkowy wątek. Czymże byłaby zresztą recenzja bez nic nieznaczącej anegdotki? Ale właśnie – może ta anegdotka nie jest jednak aż tak trywialna i redundantna w kontekście niniejszego tekstu? Dzień, w którym rozpocząłem współpracę z tym zaszczytnym magazynem, kiedy to właśnie dostałem pierwsze zlecenie na „anxiousową” recenzję, był też dniem, w którym przyszło mi poznać That’s How I Fight. No a wiecie, niby nie uważałem się wówczas za niezalowego nuworysza. Sam o sobie miałem mniemanie, że ze sceną eksperymentalną, niezależną, będącą synonimem polskiego podziemia, byłem zapoznany co najmniej dobrze. A tu proszę – niespodzianka; w tak wyjątkowy i symboliczny sposób poznałem przeciekawy projekt składający się z muzyków różnych grup, które były mi bardzo bliskie. Czy to Ewa Braun, czy to Titanic Sea Moon, czy to Rigos Mortiss – nazwy te od wielu lat nierzadko gościły w moich głośnikach. Ale wróćmy do tamtego dnia, w którym recenzowałem Between Movements, czyli w momencie, gdy poznawałem warszawski kwartet. Czyli od tamtej sławatnej recki, That’s How I Fight zyskało nowego fana? No – może „fana” niekoniecznie, ale na pewno wiernego słuchacza i obserwatora, który na niniejszą nazwę zaczął zwracać baczną uwagę. Jeśli THIF coś nowego wydawali, to miałem to na oku [a raczej: uchu]. A od tego czasu trochę się ci muzycy naprodukowali, gdyż w międzyczasie supergrupa z Warszawy zdążyła wydać Movement Two i Movement Three, a także Off Guard. Niedługo później zespół dopisał do swojego portfolio kolejną płytę, a miało to miejsce w lutym 2025 roku, kiedy na polskim, niezależnych rynku pojawiło się Movement Three – Continuum. Postanowiłem wziąć ten materiał do recenzji. Tym razem już z innym, bardziej rozbudowanym backgroundem, niż to miało miejsce w przypadku recenzowania Between Movements. Miałem już nowe i ugruntowane przemyślenia. Wiedziałem, czym jest ta marka. Jak również wiedziałem, na co ich stać. No i tu się pojawia pierwszy wątek, na jaki chcę zwrócić uwagę, czyli na fakt, iż spodziewałem się nieco innego klimatu. Podchodząc do pierwszego odsłuchu, liczyłem był, iż album będzie kontynuacją tego, co dane było mi usłyszeć na Off Guard lub na Movement Three, czyli muzyki idącej w klimaty nieco kwaśnego i rytualnego post-rocka, z głębokim, basowym brzmieniem, które nadawało tamtym płytom charakteru nieco ambientowego. A tu jednak, mam takie wrażenie, płyta bardziej przypomina dokonania z wydawnictwa Movement Two, którą zapamiętałem jako That’s How I Fight w nieco mroczniejszej odsłownie. No i taką odsłonę zespół prezentuje na Movement Three – Continuum, oferując słuchaczom przekrój stylistyk nieco trudniejszych, mniej przystępnych. I przede wszystkim mniej „kwaśnych”. Za to zwracających się w kierunku posępnego minimalizmu. Wszystko to właśnie zdaje się balansować na granicy stylistyki, z której znane jest That’s How I Fight, przesuwając jednak środek ciężkości w stronę nieco posępniejszej odsłony, podkreślając również dark ambientowe i industrialne korzenie. Słyszalne jest to wyraźnie chociażby w drugim numerze, który niemal w całości brzmi jak hybryda hałasów i trzasków, uzupełniana mrocznymi i basowymi plamami dźwięku. Efekt końcowy skojarzył mi się nawet z twórczością Atrium Carceri czy Lustmorda, albo i nawet Deathproda z płyty Morals and Dogma. Takich „mrocznych” odniesień jest na tej płycie zresztą znacznie więcej. Za przykład może posłużyć utwór trzeci, gdzie powolne i mroczne pianinko, które wtopione zostało w ciemno-hałaśliwą strukturę, wywołało u mnie ewokację w stronę niemieckiego Bohren & der Club of Gore. Darkjazzowy pierwiastek, albo raczej pierwiasteczek, zapisuję zresztą jako cenny walor tej płyty, gdyż sam jestem wielkim fanem grupy pochodzącej z Mülheim an der Ruhr; słabość wielką mam też do ich naśladowców. Ambientowo-bohrenowego akcentu dopatrzyłem się też w pierwszym numerze. I nie kryję; znacznie bardziej trafiają do mnie wskazane tu numery, które w zestawianiu z innymi darkabmientowo-industrialnymi utworami, lokuję po prostu wyżej. Choć i tamte są dla mnie synonimem jakościowej i porządnej muzyki, pobudzającej określony rodzaj zmysłów i wprawiających słuchacza w określony stan. Bo zresztą – w tym That’s How I Fight jest przecież najlepsze. W tworzeniu długich i hipnotycznych kompozycji ambientowych, wzbogaconych repetytywnymi partiami gitarowymi i perkusyjnymi. Tak też zresztą zapamiętałem tę grupę. I tak mi się ona zresztą kojarzy. No i tak się kojarzyć będzie, a Movement Three – Contiunuum, to tytuł, które moje wyobrażenie podtrzymuje! Janusz Jurga Despite the title, this publication is officially the fourth regular album of THAT'S HOW I FIGHT. After all, "Movement Three - Continuum", although recorded at the same time as the material from the "Movement Three" vinyl, is a separate release. It differs from its predecessor in many respects, mainly in terms of sound and composition. We are still dealing here with a rich palette of sounds, melodies and improvised phrases, appearing at various stages without a clear beginning and end, but unlike the previous material, this one is characterized by a greater range, thanks to which the minimalism associated with "Movement Three" gives way to denser structures of the composition. This, in turn, comes into greater dynamics of the music contained on "...Continuum". This clear difference somehow imposed the idea of creating two separate entities selected by the musicians during the recordings. As if subconsciously and intuitively, the artists naturally systematized individual fragments so that they were created into two independently larger chapters. They can successfully function separately, and at the same time they complement each other perfectly, so that the recipient has the impression that they are dealing with a fully a complete form of musical expression. Undoubtedly, the common denominator is the time, place and circumstances in which both parts were written, emerging from many hours of improvisation, providing impressions and stimuli of an even greater scale and emotional intensity. ..::TRACK-LIST::.. 1. 34 12:13 2. 36 07:47 3. 22 05:42 4. 12 08:13 5. 30 12:48 6. 15 10:10 7. 38 15:40 ..::OBSADA::.. Gosia Florczak - synthesizer, accordion Piotr Sulik - guitars, loops Jacek Sokołowski - drums, percussion Pieczarka Franciszek - synthesizers, flute, voice Jacek Chrzanowski - bass (22) https://www.youtube.com/watch?v=9O8ajPZC-ss SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-18 20:07:06
Rozmiar: 380.46 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
..::INFO::..
Tamino-Amir Moharam Fouad, znany pod pseudonimem Tamino, to belgijsko-egipski piosenkarz, muzyk i model. Jest wnukiem egipskiego piosenkarza i gwiazdy filmowej Muharrama Fouada. Wstawka zawiera trzeci, najnowszy album studyjny Tamino. Artist: Tamino Title: Every Dawn's A Mountain Country: Belgia Year: 2025 Genre: Alternatywna Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ..::TRACK-LIST::.. 1.My Heroine 2.Babylon 3.Every Dawn S A Mountain 4.Sanpaku 5.Sanctuary 6.Raven 7.Willow 8.Elegy 9.Dissolve 10.Amsterdam ![]()
Seedów: 21
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-14 16:11:20
Rozmiar: 111.86 MB
Peerów: 15
Dodał: Uploader
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Dwuosobowy zespół perkusisty Grzegorza Pluty i basisty Patyra (znanych wcześniej m.in. z projektów Licho i Koniec Pola), powraca z nową muzyką. Przy okazji wydania kolejnego albumu projekt, który dotychczas skrywał się pod enigmatycznym symbolem –S–, rozwinął swoją nazwę i rozpoczyna kolejny twórczy etap jako RhythmSect. Eksplorowane na poprzednich płytach duetu pogranicza eksperymentalnego jazzu i doom metalu w obecnej odsłonie jeszcze bardziej wyraźnie odsłaniają fascynacje funkiem, dubem i drum'n'bassem tworząc styl, którzy sami muzycy określają mianem „dark funku”. Podobnie jak przy okazji wcześniejszych albumów, również na This Is Dark Funk artyści zaprosili do współpracy specjalistę od dęciaków. Na poprzednich wydawnictwach sesyjne partie zarejestrowali m.in. Paweł Szamburski i Michał Górczyński. Tym razem współpracę nawiązano z Piotrem Łyszkiewiczem (znanym m.in. z projektu Psychogeografia), który poza partiami saksofonu i klarnetu nasycił brzmienie płyty mroczną elektroniką. Bazą dla dźwięków wypełniających This Is Dark Funk jest perkusyjno-basowy groove otulający słuchacza hipnotycznym transem. Z jednej strony jest on energetyczny i pobudzający, z drugiej – zmierza w stronę nieprzeniknionej ciemności. Rozbudowane warstwy instrumentów dętych pozwalają skręcać muzyce w stronę dark jazzu i współczesnego fusion, a elektronika podbarwia brzmienie post-rockowym pejzażem. Spójność muzycznej koncepcji nie kłóci się z różnorodnością klimatów przepełniających płytę; odnajdą się w tej muzyce zarówno zaprzysięgli miłośnicy jazz-rocka i funku, jak i fani cięższych eksperymentalnych brzmień czy słuchacze czujący sentyment do nowofalowego pulsu sekcji rytmicznej. Audio Cave Trudno o bardziej bezpośredni tytuł płyty niż informacyjny "This Is Dark Funk", zwłaszcza jeśli w tej prostocie znajduje się celna zapowiedź - czy wręcz obietnica - jej zawartości. Na taki krok zdecydował się zespół RhythmSect, który zainicjował tym samym nowy rozdział w ponad dziesięcioletniej historii. Duet Grzegorza Pluty i Patyra (sekcji rytmicznej znanej najbardziej z avant-metalowego Licha) porzucił po jedenastu latach nazwę -S-, zaciera za sobą większość metalowych tropów, stawiając na ponurą przebojowość. Osoby, które śledziły RhythmSect jeszcze pod poprzednim szyldem i znają takie płyty jak brutalnie surowy debiut "Untitled LP1" czy wydany dwa lata temu, bardziej rozbudowany narracyjnie "Dom, w którym mieszkał wąż", będą zaskoczeni. Okazuje się, że z biegiem lat obaj instrumentaliści odrzucili zbędne gatunkowe zapożyczenia, zmierzając ku dużo bardziej oszczędnej i zarazem jaśniej wyklarowanej formule. "This Is Dark Funk" zawiera bowiem siedem znacznie krótszych form, niż te, do których jeszcze jako -S- (zwłaszcza na "Zabijanie czasu I", które jest właściwie suitą z momentami zahaczającymi o Merkabah) panowie zdążyli swoją publiczność przyzwyczaić. Nie ma już czarcich, czerpiących z blackmetalu wokali, nie ma monumentalnego brzmienia ani sludge'owego mozołu. Wyeksponowane jest natomiast to, w czym zespół ewidentnie czuł się najlepiej, czyli groove. Jedyną stałą w stosunku do poprzednich wydawnictw pozostaje podtrzymanie tradycji zapraszania na płyty saksofonistów lub klarnecistów - tym razem jest to Piotr Łyszkiewicz z Psychogeografii, której elektroakustyczny debiut "Random Roots" wydało cztery lata temu Gusstaff Records. Efekt tych przemian jest doprawdy hipnotyczny. Na pierwszy plan wybija się pozornie nieskomplikowana filozofia ciągłych repetycji, w obrębie których zadbano jednak o odpowiednio angażującą dynamikę. Na przykład w "Boredom & the Cult of Fire" za sprawą gęstych fillerów i intensywnego grania stopą pobrzmiewają echa metalowej przeszłości duetu, które dzięki subtelnemu przejściu zyskują energię kwaśnego, klubowego tematu. Mimo że dławiący się bas Patyra tonie w (trochę za bardzo) monotonnych, jaskiniowych pogłosach, popadając przez to w brzmieniową martwotę i pulsując wściekle niczym upiorny sygnał wydobywający się z pozaziemskiej otchłani, zachowuje zaskakującą lekkość. Jego technika w "Twilight of the Funk" przywodzi wręcz na myśl Primusa, tyle że w uproszczonej wersji. Gdy w drugiej połowie utworu partia perkusji ulega rozwarstwieniu, całość szybko przeradza się w motoryczną galopadę, jednocześnie robiąc miejsce na urocze basowe ornamenty i porykiwania klarnetu basowego. Z całej trójki to właśnie Łyszkiewicz gra najbardziej różnorodnie. Odczarowuje potencjalnie groźną dla niektórych słuchaczy łatkę "saksofonisty eksperymentalnego" znaną z Psychogeografii, dążąc przeważnie do łagodnych, ale zapadających w pamięć melodii, które zdarza mu się uzupełnić nowofalowymi wstawkami syntezatorów. Słychać to zwłaszcza w unikającym typowego dla tamtej epoki przesłodzonego kiczu, udanego "Trespassers". Rzeczony Psychogeograf sięga również po klarnet basowy, charcząc i wyjąc wysoko w "Rencounters", a quasi-sludge'owe tempo w "Disintegration Groove" przełamane zostaje przez niego zmysłowym, mruczącym riffem saksofonu mocno w stylu Dany Colleya z Morphine. Choć pod kątem brzmienia i wykorzystania efektów "This Is Dark Funk" dopada momentami monotonia, a niektóre fragmenty linii basowych - mimo że piekielnie chwytliwe - mogą trochę się ze sobą zlewać, mamy do czynienia z najbardziej energetycznym i przystępnym dziełem zespołu. Funk w jego wykonaniu jest faktycznie nieco mroczny, na pewno posępny i smolisty, ale wielokrotnie zaskakuje przestrzennością i nie traci przy tym rytmicznej lekkości oraz harmonijnej, jazzującej swobody nadanej przez pomysłowego Łyszkiewicza. Drzemie w tym materiale ogromny potencjał koncertowy, bo trzydzieści sześć minut upływa pod znakiem żwawego podrygiwania, które pod klubową sceną prawdopodobnie zamieniłoby się w opętańczą potańcówkę. RhythmSect idzie w bardzo atrakcyjnym kierunku. Mateusz Sroczyński ..::TRACK-LIST::.. 1. Trespassers 04:45 2. Disintegration Groove 04:54 3. Boredom & The Cult of Fire 06:14 4. Drowning the Light 05:12 5. Twilight of the Funk 06:59 6. Beneath the Groove 04:08 7. Rencounters 03:54 ..::OBSADA::.. Grzegorz (Licho, Koniec Pola) - drums Patyr (Licho, Koniec Pola, In The Court Of A Broken Flesh, Strzępy) - bass Feat. Piotr Łyszkiewicz (Psychogeografia) - session saxophone, clarinet / electronics https://www.youtube.com/watch?v=046VErm1OVE SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-13 12:10:33
Rozmiar: 87.08 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Dwuosobowy zespół perkusisty Grzegorza Pluty i basisty Patyra (znanych wcześniej m.in. z projektów Licho i Koniec Pola), powraca z nową muzyką. Przy okazji wydania kolejnego albumu projekt, który dotychczas skrywał się pod enigmatycznym symbolem –S–, rozwinął swoją nazwę i rozpoczyna kolejny twórczy etap jako RhythmSect. Eksplorowane na poprzednich płytach duetu pogranicza eksperymentalnego jazzu i doom metalu w obecnej odsłonie jeszcze bardziej wyraźnie odsłaniają fascynacje funkiem, dubem i drum'n'bassem tworząc styl, którzy sami muzycy określają mianem „dark funku”. Podobnie jak przy okazji wcześniejszych albumów, również na This Is Dark Funk artyści zaprosili do współpracy specjalistę od dęciaków. Na poprzednich wydawnictwach sesyjne partie zarejestrowali m.in. Paweł Szamburski i Michał Górczyński. Tym razem współpracę nawiązano z Piotrem Łyszkiewiczem (znanym m.in. z projektu Psychogeografia), który poza partiami saksofonu i klarnetu nasycił brzmienie płyty mroczną elektroniką. Bazą dla dźwięków wypełniających This Is Dark Funk jest perkusyjno-basowy groove otulający słuchacza hipnotycznym transem. Z jednej strony jest on energetyczny i pobudzający, z drugiej – zmierza w stronę nieprzeniknionej ciemności. Rozbudowane warstwy instrumentów dętych pozwalają skręcać muzyce w stronę dark jazzu i współczesnego fusion, a elektronika podbarwia brzmienie post-rockowym pejzażem. Spójność muzycznej koncepcji nie kłóci się z różnorodnością klimatów przepełniających płytę; odnajdą się w tej muzyce zarówno zaprzysięgli miłośnicy jazz-rocka i funku, jak i fani cięższych eksperymentalnych brzmień czy słuchacze czujący sentyment do nowofalowego pulsu sekcji rytmicznej. Audio Cave Trudno o bardziej bezpośredni tytuł płyty niż informacyjny "This Is Dark Funk", zwłaszcza jeśli w tej prostocie znajduje się celna zapowiedź - czy wręcz obietnica - jej zawartości. Na taki krok zdecydował się zespół RhythmSect, który zainicjował tym samym nowy rozdział w ponad dziesięcioletniej historii. Duet Grzegorza Pluty i Patyra (sekcji rytmicznej znanej najbardziej z avant-metalowego Licha) porzucił po jedenastu latach nazwę -S-, zaciera za sobą większość metalowych tropów, stawiając na ponurą przebojowość. Osoby, które śledziły RhythmSect jeszcze pod poprzednim szyldem i znają takie płyty jak brutalnie surowy debiut "Untitled LP1" czy wydany dwa lata temu, bardziej rozbudowany narracyjnie "Dom, w którym mieszkał wąż", będą zaskoczeni. Okazuje się, że z biegiem lat obaj instrumentaliści odrzucili zbędne gatunkowe zapożyczenia, zmierzając ku dużo bardziej oszczędnej i zarazem jaśniej wyklarowanej formule. "This Is Dark Funk" zawiera bowiem siedem znacznie krótszych form, niż te, do których jeszcze jako -S- (zwłaszcza na "Zabijanie czasu I", które jest właściwie suitą z momentami zahaczającymi o Merkabah) panowie zdążyli swoją publiczność przyzwyczaić. Nie ma już czarcich, czerpiących z blackmetalu wokali, nie ma monumentalnego brzmienia ani sludge'owego mozołu. Wyeksponowane jest natomiast to, w czym zespół ewidentnie czuł się najlepiej, czyli groove. Jedyną stałą w stosunku do poprzednich wydawnictw pozostaje podtrzymanie tradycji zapraszania na płyty saksofonistów lub klarnecistów - tym razem jest to Piotr Łyszkiewicz z Psychogeografii, której elektroakustyczny debiut "Random Roots" wydało cztery lata temu Gusstaff Records. Efekt tych przemian jest doprawdy hipnotyczny. Na pierwszy plan wybija się pozornie nieskomplikowana filozofia ciągłych repetycji, w obrębie których zadbano jednak o odpowiednio angażującą dynamikę. Na przykład w "Boredom & the Cult of Fire" za sprawą gęstych fillerów i intensywnego grania stopą pobrzmiewają echa metalowej przeszłości duetu, które dzięki subtelnemu przejściu zyskują energię kwaśnego, klubowego tematu. Mimo że dławiący się bas Patyra tonie w (trochę za bardzo) monotonnych, jaskiniowych pogłosach, popadając przez to w brzmieniową martwotę i pulsując wściekle niczym upiorny sygnał wydobywający się z pozaziemskiej otchłani, zachowuje zaskakującą lekkość. Jego technika w "Twilight of the Funk" przywodzi wręcz na myśl Primusa, tyle że w uproszczonej wersji. Gdy w drugiej połowie utworu partia perkusji ulega rozwarstwieniu, całość szybko przeradza się w motoryczną galopadę, jednocześnie robiąc miejsce na urocze basowe ornamenty i porykiwania klarnetu basowego. Z całej trójki to właśnie Łyszkiewicz gra najbardziej różnorodnie. Odczarowuje potencjalnie groźną dla niektórych słuchaczy łatkę "saksofonisty eksperymentalnego" znaną z Psychogeografii, dążąc przeważnie do łagodnych, ale zapadających w pamięć melodii, które zdarza mu się uzupełnić nowofalowymi wstawkami syntezatorów. Słychać to zwłaszcza w unikającym typowego dla tamtej epoki przesłodzonego kiczu, udanego "Trespassers". Rzeczony Psychogeograf sięga również po klarnet basowy, charcząc i wyjąc wysoko w "Rencounters", a quasi-sludge'owe tempo w "Disintegration Groove" przełamane zostaje przez niego zmysłowym, mruczącym riffem saksofonu mocno w stylu Dany Colleya z Morphine. Choć pod kątem brzmienia i wykorzystania efektów "This Is Dark Funk" dopada momentami monotonia, a niektóre fragmenty linii basowych - mimo że piekielnie chwytliwe - mogą trochę się ze sobą zlewać, mamy do czynienia z najbardziej energetycznym i przystępnym dziełem zespołu. Funk w jego wykonaniu jest faktycznie nieco mroczny, na pewno posępny i smolisty, ale wielokrotnie zaskakuje przestrzennością i nie traci przy tym rytmicznej lekkości oraz harmonijnej, jazzującej swobody nadanej przez pomysłowego Łyszkiewicza. Drzemie w tym materiale ogromny potencjał koncertowy, bo trzydzieści sześć minut upływa pod znakiem żwawego podrygiwania, które pod klubową sceną prawdopodobnie zamieniłoby się w opętańczą potańcówkę. RhythmSect idzie w bardzo atrakcyjnym kierunku. Mateusz Sroczyński ..::TRACK-LIST::.. 1. Trespassers 04:45 2. Disintegration Groove 04:54 3. Boredom & The Cult of Fire 06:14 4. Drowning the Light 05:12 5. Twilight of the Funk 06:59 6. Beneath the Groove 04:08 7. Rencounters 03:54 ..::OBSADA::.. Grzegorz (Licho, Koniec Pola) - drums Patyr (Licho, Koniec Pola, In The Court Of A Broken Flesh, Strzępy) - bass Feat. Piotr Łyszkiewicz (Psychogeografia) - session saxophone, clarinet / electronics https://www.youtube.com/watch?v=046VErm1OVE SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-13 12:06:42
Rozmiar: 245.68 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
..::INFO::..
Forever Howlong to trzeci album studyjny brytyjskiego zespołu rockowego Black Country, New Road. Wydany 4 kwietnia 2025 roku nakładem Ninja Tune, jest to ich pierwszy album studyjny po odejściu głównego wokalisty Isaaca Wooda. Title: Forever Howlong Artist: Black Country New Road Country: Wielka Brytania Year: 2025 Genre: Alternatywna Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ..::TRACK-LIST::.. 1.Besties 2.The Big Spin 3.Socks 4.Salem Sisters 5.Two Horses 6.Mary 7.Happy Birthday 8.For the Cold Country 9.Nancy Tries to Take the Night 10.Forever Howlong 11.Goodbye (Don't Tell Me) ![]()
Seedów: 12
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-11 16:16:45
Rozmiar: 122.57 MB
Peerów: 2
Dodał: Uploader
Opis
..::INFO::..
Halo on the Inside to siódmy album studyjny amerykańskiej wokalistki Haley Fohr, występującej pod pseudonimem Circuit des Yeux. Został wydany 14 marca 2025 roku nakładem Matador Records. Title: Halo On The Inside Artist: Circuit Des Yeux Country: USA Year: 2025 Genre: Alternatywna Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ..::TRACK-LIST::.. 1.Megaloner 2.Canopy of Eden 3.Skeleton Key 4.Anthem of Me 5.Cosmic Joke 6.Cathexis 7.Truth 8.Organ Bed 9.It Takes My Pain Away ![]()
Seedów: 13
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-04-10 14:12:09
Rozmiar: 95.40 MB
Peerów: 36
Dodał: Uploader
Opis
..::INFO::..
Steven John Wilson (ur. 3 listopada 1967 w Kingston upon Thames) – brytyjski muzyk, kompozytor, multiinstrumentalista, wokalista i producent muzyczny. Jego zainteresowania muzyczne sięgają od wszelkich odmian rocka i popu w ramach formacji Porcupine Tree oraz Blackfield, przez uduchowione piosenki projektu No-Man po eksperymentalną elektronikę, awangardowy jazz i ambient, z których znane są jego solowe projekty. Już w bardzo wczesnej młodości eksperymentował z brzmieniem i różnymi technikami nagraniowymi, korzystając z prymitywnego studia nagraniowego oraz sprzętu (m.in. efektów brzmieniowych) przygotowywanego przez jego ojca – elektryka. Już w wieku kilku lat pobierał lekcje gry na gitarze z woli rodziców, ale tylko przez krótki czas z powodu jego niechęci do gitary. Tymczasem już w wieku około 10 lat sam poprosił rodziców o kupno gitary elektrycznej, a mając lat kilkanaście występował z zespołami Karma, Pride Of Passion i Altamont. Wstawka zawiera ósmy, najnowszy album solowy Wilsona. Title: The Overview Artist: Steven Wilson Country: USA Year: 2025 Genre: Elektroniczna Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ..::TRACK-LIST::.. OBJECTS OUTLIVE US (23.17) No Monkey’s Paw The Buddha Of The Modern Age Objects: Meanwhile The Cicerones Ark Cosmic Sons Of Toil No Ghost On The Moor Heat Death Of The Universe THE OVERVIEW (18.27) Perspective A Beautiful Infinity I Borrowed Atoms A Beautiful Infinity II Infinity Measured In Moments Permanence ![]()
Seedów: 12
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-03-28 14:34:19
Rozmiar: 194.48 MB
Peerów: 69
Dodał: Uploader
Opis
..::INFO::..
The Music of Tori and the Muses to najnowszy, siedemnasty album amerykańskiej piosenkarki Tori Amos. Jest to ścieżka dźwiękowa do książki dla dzieci Tori and the Muses i została wydana niespodziewanie 28 lutego 2025 r. Na albumie występują częsti współpracownicy Amos, Jon Evans, Matt Chamberlain, Ash Soan, John Philip Shenale i mąż Amos, Mark Hawley. Tori Amos, właśc. Myra Ellen Amos(ur. 22 sierpnia 1963 w Newton) to amerykańska piosenkarka, autorka tekstów i piosenek i pianistka. Śpiewa, grając na fortepianie, przy akompaniamencie sekcji rytmicznej, elektrycznych gitar i niekiedy sekcji smyczkowej. Jej utwory charakteryzują się metaforycznym przesłaniem i osobistym wydźwiękiem. Do 2005 sprzedała ponad 12 milionów albumów na całym świecie[3]. Była nominowana do wielu nagród muzycznych, w tym np. osiem razy do nagrody Grammy. Title: The Music Of Tori And The Muses Artist: Tori Amos Country: USA Year: 2025 Genre: Alternatywna Format / Codec: MP3 Audio bitrate: 320 Kbps ..::TRACK-LIST::.. 1.Knocking 2.Day and Night (from the Faerie Workshop) 3.Building a Mountain 4.Insect Ballet 5.Anna's Bakery 6.Mermaid Muse Speaks 7.Spike's Lament 8.Rain Brings Change 9.S'Magic Day ![]()
Seedów: 86
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-03-18 19:08:44
Rozmiar: 85.71 MB
Peerów: 49
Dodał: Uploader
|