![]() |
|
|||||||||||||
Ostatnie 10 torrentów
Ostatnie 10 komentarzy
Discord
Wygląd torrentów:
Kategoria:
Muzyka
Gatunek:
Progressive Rock
Ilość torrentów:
72
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Doskonały i niestety jedyny album włoskiej formacji przypominającej Premiata Forneria Marconi (P.F.M.) z okresu pierwszych dwóch LP, a także Biglietto Per L'Inferno - z dominującymi rozbudowanymi formalnie kompozycjami, z dużą ilością partii instrumentalnych (z dodatkiem klawiszowego tła) i utrzymana w nieco bajkowym (czy też barokowym) klimacie. Absolutna czołówka włoskiego, progresywnego rocka! 1970 roku paru młodych ludzi w Rzymie założyło sobie zespół. Rockowy. Jeden z setek, które w tym czasie zaczynało działalność. Bardziej dla zabawy niż dla poważnego grania. I tak bawili się przez dwa lata, a potem zdecydowali, że może jednak coś z tego będzie. Po niewielkich zmianach personalnych zabrali się poważniej do roboty, podpisali kontrakt z maleńką firmą Trident Records, poprosili znanego malarza (Gordon Foggetter) o zaprojektowanie okładki i zameldowali się w studiu, by zarejestrować swój debiutancki materiał. W międzyczasie wymyślili sobie nazwę - Semiramis (była to legendarna królowa Babilonu, na rozkaz której powstały równie legendarne wiszące ogrody, określane jako jeden z siedmiu cudów starożytności). Grupa spędziła w studiu około tygodnia, potem miks, produkcja i album ukazał się na rynku. Historia banalna jakich wiele, zwłaszcza w słonecznej Italii w tym okresie. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie prosty fakt - powstał album genialny, przez wielu uznawany wręcz za szczytowe dzieło włoskiego proga. Faktem jest również, że genialność tego wydawnictwa zaczyna się od okładki - w plebiscycie na najlepszą okładkę płyty z muzyką rockową we Włoszech w 1999 roku bezapelacyjnie zwycięża... nasz Semiramis! I tu muszę wszystkim polecić płytę w wersji japońskiej repliki winyla, bo jest rozkładana, a poza piękną okładką zewnętrzną zawiera wspaniały środek który przesądził o wyniku plebiscytu. A poza tym jest to doskonały remaster, miażdżący jakością oryginalne włoskie wydanie. A sama muzyka? To szaleństwo. Jest tu wszystko - od pięknego progresu ze sporymi wpływami klasyki, do niemal hard rockowych fragmentów z doskonałą gitarą. Są piękne fragmenty akustyczne, są piękne melotrony, organy kościelne, hammondy i... wibrafon. Mocna sekcja rytmiczna z bardzo sprawnym perkusistą. I wspaniałe kompozycje wykorzystujące na przemian mocne, rockowo-progresywne klimaty i delikatne, akustyczne wyciszenia - wszystko na zasadzie kontrastu. Całość jest koncept-albumem zagranym zgodnie z ówczesnym kanonem włoskiego rocka symfonicznego, który wyznaczyły takie gwiazdy jak PFM i Banco. Płytę trzeba przesłuchać kilkukrotnie, by w pełni ją docenić, bowiem ilość pomysłów muzycznych jest tak ogromna, że za pierwszym razem trudno wszystko uchwycić. Osobiście nie podzielam opinii, że jest to najwybitniejsze dzieło włoskiego symfonic-rocka, ale zdecydowanie jego pierwsza dziesiątka. Album niewątpliwie piękny i bardzo dojrzały, kochany przez fanów gatunku na całym świecie - w Japonii zdobył chyba wszystkie możliwe nagrody. Na koniec jeszcze dwie ciekawostki. Pierwsza - tytułowy FRAZZ to pierwsze litery członków grupy (Faenza, Reddovide, Artegiani, Zarrillo, Zarrillo), a druga to fakt, że muzycy w chwili nagrywania tej płyty mieli od 16 do 18 lat (!!!). Niesamowite... Polecam wszystkim, a dla wielbicieli włoskiego proga - jazda absolutnie obowiązkowa. Aleksander Król Another jewel from Italy's 70s prog rock. Intense and melodic, this album is at the same level of the monsters of the style. Very original, it's a hard job can find influences or similarities with another bands. "Frazz" is the highlight. SEMIRAMIS album is a forgotten winner, plenty of emotive intensity. Highly recommended. Marcelo Here is yet another major classic Italian prog rock album sure to please all fans of the 70's Prog genre. SEMIRAMIS blend lots of guitars (Classical and electric) with lots of excellent keyboard work. This album does get a bit heavy (which I like!) at times but always returns to the gorgeous settings promised. Considering the age of this recording , this album offers great stereo seperation and sounds even better with a good set of headphones on......Highly recommended !!! loserboy I’m still not 100% sure what drove me to dive so deeply into RPI, aka Rock Progressivo Italiano, but its claws are buried in my flesh and there’s little hope of extraction.I know I love the analog, larger than life music out that came out of the adventure that was the 70s, and Italian prog is just out there enough to give me surprises with each band I discover. Case in point: Semiramis, who up until this year earned their wings on the heights of a single album, 1973’s Dedicato a Frazz. I got tired of waiting for a decently priced vinyl, so grabbed an import CD and I couldn’t be happier. No surprise the keyboard work is exquisite, but overall the songs are really well composed; there’s a lot of rock and grit in the guitars, and it’s one of those releases that as a prog fan is essential. Let’s dive in. Listening to opening track “La Bottega Del Rigattiere” it’s incredible to think the band, founded by keyboardist Maurizio Zarrillo and his cousins, were only teenagers at the time of recording this. Joined by 16-year old brother Michele Zarrillo who took over guitar and vocals, every track captures the thrill of young kids transmogrifying the music of their heroes into something fresh and thrilling. There are hints of Zappa, of King Crimson, but also of what their (slightly) older peers at home were expressing, like Banco del Mutuo Soccorso with the heavy keyboard component. Getting back to the opening track, it’s slightly fractured, a series of ideas that don’t quite congeal, like putting a shattered mirror back together but some of the pieces don’t quite line up. But oh, what pieces. Panned extreme left and right, the Zarillo brothers work their instruments like inspired demons, the solos that end “La Bottega Del Rigattiere” blast right into the heavy dual-lined riffing of “Luna Park.” Drummer Paolo Faenza, who would go on to be the sole member taking part in follow-up album La fine non esiste – a sophomore record that took 51 years to arrive – has a great feel, alternating between almost Bonham-esque power and more elegant, jazz-bordering-on-classical fills and flourishes. There’s a sense of that classical element at large on “Uno Zoo Di Vetro” and later on “Frazz” which has moments that feel like chamber music, albeit chamber music made baby a bunch of teenagers who can’t wait to speed back up again. I think that’s the real reason I enjoy Dedicato A Frazz so much. That sense of sprawling, fragmented arrangements that don’t cohere as tightly as the giants of the scene is a feature, not a bug when you contextualize it as the youthful exuberance: who didn’t want to be their heroes the first time they picked up an instrument? Who knows what a second album with the same members would have sounded like. I did listen to the new album (you can listen and grab a copy here thanks to Bandcamp) and it’s fine. Not only fine, but pretty damn good. But it sounds like a bunch of really seasoned players playing some really nice progressive rock. It doesn’t have that bite, that sense of going off the rails and not caring because it’s so fun. Everything is balanced and expertly produced, but give me that grunge and dirt bite of something like the rock and roll chaos that sprouts a minute into the closing track “Clown” and you’ll hear that thing that made this, the truly sole album by Semiramis, such a hit. Chris ..::TRACK-LIST::.. 1. La Bottega Del Rigattiere 6:01 2. Luna Park 4:29 3. Uno Zoo Di Vetro 5:57 4. Per Una Strada Affollata 5:01 5. Dietro Una Porta Di Carta 5:42 6. Frazz 5:09 7. Clown 4:34 ..::OBSADA::.. Organ [Eminent], Piano [Piano A Coda], Electric Piano, Harpsichord, Percussion [Sistro], Synthesizer - Maurizio Zarrillo Drums, Percussion, Vibraphone, Effects [Effetti Speciali] - Paolo Faenza Bass, Bells, Effects [Effetti Speciali] - Marcello Reddavide Classical Guitar [Classica Di Giorgio], Twelve-String Guitar [12 Corde Ovation], Synthesizer - Giampiero Artegiani Acoustic Guitar, Electric Guitar, Vocals - Michele Zarrillo https://www.youtube.com/watch?v=9DsYfbKdSPI SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-25 16:47:01
Rozmiar: 85.87 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Doskonały i niestety jedyny album włoskiej formacji przypominającej Premiata Forneria Marconi (P.F.M.) z okresu pierwszych dwóch LP, a także Biglietto Per L'Inferno - z dominującymi rozbudowanymi formalnie kompozycjami, z dużą ilością partii instrumentalnych (z dodatkiem klawiszowego tła) i utrzymana w nieco bajkowym (czy też barokowym) klimacie. Absolutna czołówka włoskiego, progresywnego rocka! 1970 roku paru młodych ludzi w Rzymie założyło sobie zespół. Rockowy. Jeden z setek, które w tym czasie zaczynało działalność. Bardziej dla zabawy niż dla poważnego grania. I tak bawili się przez dwa lata, a potem zdecydowali, że może jednak coś z tego będzie. Po niewielkich zmianach personalnych zabrali się poważniej do roboty, podpisali kontrakt z maleńką firmą Trident Records, poprosili znanego malarza (Gordon Foggetter) o zaprojektowanie okładki i zameldowali się w studiu, by zarejestrować swój debiutancki materiał. W międzyczasie wymyślili sobie nazwę - Semiramis (była to legendarna królowa Babilonu, na rozkaz której powstały równie legendarne wiszące ogrody, określane jako jeden z siedmiu cudów starożytności). Grupa spędziła w studiu około tygodnia, potem miks, produkcja i album ukazał się na rynku. Historia banalna jakich wiele, zwłaszcza w słonecznej Italii w tym okresie. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie prosty fakt - powstał album genialny, przez wielu uznawany wręcz za szczytowe dzieło włoskiego proga. Faktem jest również, że genialność tego wydawnictwa zaczyna się od okładki - w plebiscycie na najlepszą okładkę płyty z muzyką rockową we Włoszech w 1999 roku bezapelacyjnie zwycięża... nasz Semiramis! I tu muszę wszystkim polecić płytę w wersji japońskiej repliki winyla, bo jest rozkładana, a poza piękną okładką zewnętrzną zawiera wspaniały środek który przesądził o wyniku plebiscytu. A poza tym jest to doskonały remaster, miażdżący jakością oryginalne włoskie wydanie. A sama muzyka? To szaleństwo. Jest tu wszystko - od pięknego progresu ze sporymi wpływami klasyki, do niemal hard rockowych fragmentów z doskonałą gitarą. Są piękne fragmenty akustyczne, są piękne melotrony, organy kościelne, hammondy i... wibrafon. Mocna sekcja rytmiczna z bardzo sprawnym perkusistą. I wspaniałe kompozycje wykorzystujące na przemian mocne, rockowo-progresywne klimaty i delikatne, akustyczne wyciszenia - wszystko na zasadzie kontrastu. Całość jest koncept-albumem zagranym zgodnie z ówczesnym kanonem włoskiego rocka symfonicznego, który wyznaczyły takie gwiazdy jak PFM i Banco. Płytę trzeba przesłuchać kilkukrotnie, by w pełni ją docenić, bowiem ilość pomysłów muzycznych jest tak ogromna, że za pierwszym razem trudno wszystko uchwycić. Osobiście nie podzielam opinii, że jest to najwybitniejsze dzieło włoskiego symfonic-rocka, ale zdecydowanie jego pierwsza dziesiątka. Album niewątpliwie piękny i bardzo dojrzały, kochany przez fanów gatunku na całym świecie - w Japonii zdobył chyba wszystkie możliwe nagrody. Na koniec jeszcze dwie ciekawostki. Pierwsza - tytułowy FRAZZ to pierwsze litery członków grupy (Faenza, Reddovide, Artegiani, Zarrillo, Zarrillo), a druga to fakt, że muzycy w chwili nagrywania tej płyty mieli od 16 do 18 lat (!!!). Niesamowite... Polecam wszystkim, a dla wielbicieli włoskiego proga - jazda absolutnie obowiązkowa. Aleksander Król Another jewel from Italy's 70s prog rock. Intense and melodic, this album is at the same level of the monsters of the style. Very original, it's a hard job can find influences or similarities with another bands. "Frazz" is the highlight. SEMIRAMIS album is a forgotten winner, plenty of emotive intensity. Highly recommended. Marcelo Here is yet another major classic Italian prog rock album sure to please all fans of the 70's Prog genre. SEMIRAMIS blend lots of guitars (Classical and electric) with lots of excellent keyboard work. This album does get a bit heavy (which I like!) at times but always returns to the gorgeous settings promised. Considering the age of this recording , this album offers great stereo seperation and sounds even better with a good set of headphones on......Highly recommended !!! loserboy I’m still not 100% sure what drove me to dive so deeply into RPI, aka Rock Progressivo Italiano, but its claws are buried in my flesh and there’s little hope of extraction.I know I love the analog, larger than life music out that came out of the adventure that was the 70s, and Italian prog is just out there enough to give me surprises with each band I discover. Case in point: Semiramis, who up until this year earned their wings on the heights of a single album, 1973’s Dedicato a Frazz. I got tired of waiting for a decently priced vinyl, so grabbed an import CD and I couldn’t be happier. No surprise the keyboard work is exquisite, but overall the songs are really well composed; there’s a lot of rock and grit in the guitars, and it’s one of those releases that as a prog fan is essential. Let’s dive in. Listening to opening track “La Bottega Del Rigattiere” it’s incredible to think the band, founded by keyboardist Maurizio Zarrillo and his cousins, were only teenagers at the time of recording this. Joined by 16-year old brother Michele Zarrillo who took over guitar and vocals, every track captures the thrill of young kids transmogrifying the music of their heroes into something fresh and thrilling. There are hints of Zappa, of King Crimson, but also of what their (slightly) older peers at home were expressing, like Banco del Mutuo Soccorso with the heavy keyboard component. Getting back to the opening track, it’s slightly fractured, a series of ideas that don’t quite congeal, like putting a shattered mirror back together but some of the pieces don’t quite line up. But oh, what pieces. Panned extreme left and right, the Zarillo brothers work their instruments like inspired demons, the solos that end “La Bottega Del Rigattiere” blast right into the heavy dual-lined riffing of “Luna Park.” Drummer Paolo Faenza, who would go on to be the sole member taking part in follow-up album La fine non esiste – a sophomore record that took 51 years to arrive – has a great feel, alternating between almost Bonham-esque power and more elegant, jazz-bordering-on-classical fills and flourishes. There’s a sense of that classical element at large on “Uno Zoo Di Vetro” and later on “Frazz” which has moments that feel like chamber music, albeit chamber music made baby a bunch of teenagers who can’t wait to speed back up again. I think that’s the real reason I enjoy Dedicato A Frazz so much. That sense of sprawling, fragmented arrangements that don’t cohere as tightly as the giants of the scene is a feature, not a bug when you contextualize it as the youthful exuberance: who didn’t want to be their heroes the first time they picked up an instrument? Who knows what a second album with the same members would have sounded like. I did listen to the new album (you can listen and grab a copy here thanks to Bandcamp) and it’s fine. Not only fine, but pretty damn good. But it sounds like a bunch of really seasoned players playing some really nice progressive rock. It doesn’t have that bite, that sense of going off the rails and not caring because it’s so fun. Everything is balanced and expertly produced, but give me that grunge and dirt bite of something like the rock and roll chaos that sprouts a minute into the closing track “Clown” and you’ll hear that thing that made this, the truly sole album by Semiramis, such a hit. Chris ..::TRACK-LIST::.. 1. La Bottega Del Rigattiere 6:01 2. Luna Park 4:29 3. Uno Zoo Di Vetro 5:57 4. Per Una Strada Affollata 5:01 5. Dietro Una Porta Di Carta 5:42 6. Frazz 5:09 7. Clown 4:34 ..::OBSADA::.. Organ [Eminent], Piano [Piano A Coda], Electric Piano, Harpsichord, Percussion [Sistro], Synthesizer - Maurizio Zarrillo Drums, Percussion, Vibraphone, Effects [Effetti Speciali] - Paolo Faenza Bass, Bells, Effects [Effetti Speciali] - Marcello Reddavide Classical Guitar [Classica Di Giorgio], Twelve-String Guitar [12 Corde Ovation], Synthesizer - Giampiero Artegiani Acoustic Guitar, Electric Guitar, Vocals - Michele Zarrillo https://www.youtube.com/watch?v=9DsYfbKdSPI SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-25 16:42:50
Rozmiar: 228.23 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
..::INFO::..
--------------------------------------------------------------------- Genesis - R-Kive - (3 CD) --------------------------------------------------------------------- Artist...............: Genesis Album................: R-Kive Genre................: Progressive Rock Source...............: CD Year.................: 2014 Ripper...............: EAC (Secure mode) & Lite-On iHAS124 Codec................: Free Lossless Audio Codec (FLAC) Version..............: reference libFLAC 1.5.0 20250211 Quality..............: Lossless, (avg. compression: 65-66 %) Channels.............: Stereo / 44100 HZ / 16 Bit Tags.................: VorbisComment Information..........: Virgin – RKIVE 1 Included.............: NFO, M3U, CUE Covers...............: Front Back CD --------------------------------------------------------------------- Tracklisting CD 1 --------------------------------------------------------------------- 1. Genesis - The Knife [08:54] 2. Genesis - The Musical Box [10:25] 3. Genesis - Supper's Ready [23:04] 4. Genesis - The Cinema Show [10:50] 5. Genesis - I Know What I Like (In Your Wardrobe) [04:09] 6. Genesis - The Lamb Lies Down On Broadway [04:54] 7. Genesis - Back In N.Y.C [05:39] 8. Genesis - Carpet Crawlers [05:15] 9. Genesis - Ace Of Wands (Steve Hackett) [05:24] Playing Time.........: 01:18:36 Total Size...........: 511,30 MB --------------------------------------------------------------------- Tracklisting CD 2 --------------------------------------------------------------------- 1. Genesis - Ripples [08:04] 2. Genesis - Afterglow [04:11] 3. Genesis - Solsbury Hill (Peter Gabriel) [04:23] 4. Genesis - Follow You Follow Me [04:00] 5. Genesis - For A While (Tony Banks) [03:39] 6. Genesis - Every Day (Steve Hackett) [06:11] 7. Genesis - Biko (Peter Gabriel) [07:28] 8. Genesis - Turn It On Again [03:51] 9. Genesis - In The Air Tonight (Phil Collins) [05:30] 10. Genesis - Abacab [07:01] 11. Genesis - Mama [06:48] 12. Genesis - That's All [04:25] 13. Genesis - Easy Lover (Phil Collins) [05:02] 14. Genesis - Silent Running (On Dangerous Ground) [Mike + The Mechanics][05:47] Playing Time.........: 01:16:26 Total Size...........: 502,27 MB --------------------------------------------------------------------- Tracklisting CD 3 --------------------------------------------------------------------- 1. Genesis - Invisible Touch [03:29] 2. Genesis - Land Of Confusion [04:46] 3. Genesis - Tonight Tonight Tonight [08:52] 4. Genesis - The Living Years (Mike + The Mechanics) [05:24] 5. Genesis - Red Day On Blue Street (Tony Banks) [05:49] 6. Genesis - I Can't Dance [04:01] 7. Genesis - No Son Of Mine [06:39] 8. Genesis - Hold On My Heart [04:36] 9. Genesis - Over My Shoulder (Mike + The Mechanics) [03:35] 10. Genesis - Calling All Stations [05:46] 11. Genesis - Signal To Noise (Peter Gabriel) [07:32] 12. Genesis - Wake Up Call (Phil Collins) [05:14] 13. Genesis - Nomads (Steve Hackett) [04:39] 14. Genesis - Siren (Tony Banks) [08:49] Playing Time.........: 01:19:17 Total Size...........: 515,02 MB ![]()
Seedów: 36
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-25 11:27:42
Rozmiar: 1.49 GB
Peerów: 33
Dodał: rajkad
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. To wspaniałe wydawnictwo przygotowano dla uczczenia 40. rocznicy powstania zespołu. Pięknie wydany zestaw zawiera 21 CD (zremasterowanych i opakowanych jak LP), 36-stronicową książeczkę z historią zespołu i szczegółowymi opisami każdego albumu oraz 32-stronicową książkę ze wspomnieniami Manfreda, anegdotami i plakatem przedstawiającym aktualny skład zespołu. Atrakcją jest bez wątpienia album 'Live In Ersingen' zarejestrowany 22 lipca 2011r. z nowym wokalistą Robertem Hartem oraz kompilacja 'Leftovers' zawierająca przebojowe single, nie publikowane wcześniej nagrania oraz rarytasy. Nakład zestawu jest limitowany! 1976 i 1977 rok to dwa bardzo przełomowe lata w historii Manfred Mann's Earth Band. Zespół zmienił kilku członków w połowie udanej serii pięciu albumów, jednocześnie budując niesamowitą popularność na całym świecie dzięki swojej unikalnej mieszance rocka progresywnego, jazzu i bluesa. Chociaż sam Manfred miał już za sobą sukcesy na listach przebojów, The Roaring Silence zapewnił Manfred Mann's Earth Band zupełnie nowy poziom sławy, gdyż album ten wspiął się na szczyty list przebojów w 1977 roku. Oczywiście Blinded By The Light Bruce'a Springsteena miało wszelkie zadatki na przebój, ale musiało zaskoczyć zarówno zespół, jak i Springsteena, gdyż była to pierwsza płyta numer jeden dla obu. Utwór ten został przyjęty z aplauzem przez cały nowy legion fanatyków Manna, ponieważ odświeżające połączenie głównego wokalu nowo dodanego Chrisa Thompsona i znajomej frazy Manna na klawiszach uczyniło ten utwór nowoczesnym standardem klasycznego rocka. ..::TRACK-LIST::.. CD 7 - The Roaring Silence (1976): 1. Blinded By The Light (Bruce Springsteen cover) 7:07 2. Singing The Dolphin Through 8:20 3. Waiter, There's A Yawn In My Ear 5:39 4. The Road To Babylon 6:52 5. This Side Of Paradise 4:47 6. Starbird 3:11 7. Questions 3:56 ..::OBSADA::.. Chris Hamlet Thompson - lead vocals, rhythm guitar Manfred Mann - keyboards, backing vocals, lead vocals on the final verse of 'Blinded By The Light' Dave Flett - lead guitar Colin Pattenden - bass Chris Slade - drums, backing vocals, percussion Additional musicians: Doreen Chanter - backing vocals Irene Chanter - backing vocals Susanne Lynch - backing vocals Mick Rogers - backing vocals Barbara Thompson - saxophone David Millman - string arrangements https://www.youtube.com/watch?v=dY7yDRU4xd4 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-23 17:26:16
Rozmiar: 92.70 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. To wspaniałe wydawnictwo przygotowano dla uczczenia 40. rocznicy powstania zespołu. Pięknie wydany zestaw zawiera 21 CD (zremasterowanych i opakowanych jak LP), 36-stronicową książeczkę z historią zespołu i szczegółowymi opisami każdego albumu oraz 32-stronicową książkę ze wspomnieniami Manfreda, anegdotami i plakatem przedstawiającym aktualny skład zespołu. Atrakcją jest bez wątpienia album 'Live In Ersingen' zarejestrowany 22 lipca 2011r. z nowym wokalistą Robertem Hartem oraz kompilacja 'Leftovers' zawierająca przebojowe single, nie publikowane wcześniej nagrania oraz rarytasy. Nakład zestawu jest limitowany! 1976 i 1977 rok to dwa bardzo przełomowe lata w historii Manfred Mann's Earth Band. Zespół zmienił kilku członków w połowie udanej serii pięciu albumów, jednocześnie budując niesamowitą popularność na całym świecie dzięki swojej unikalnej mieszance rocka progresywnego, jazzu i bluesa. Chociaż sam Manfred miał już za sobą sukcesy na listach przebojów, The Roaring Silence zapewnił Manfred Mann's Earth Band zupełnie nowy poziom sławy, gdyż album ten wspiął się na szczyty list przebojów w 1977 roku. Oczywiście Blinded By The Light Bruce'a Springsteena miało wszelkie zadatki na przebój, ale musiało zaskoczyć zarówno zespół, jak i Springsteena, gdyż była to pierwsza płyta numer jeden dla obu. Utwór ten został przyjęty z aplauzem przez cały nowy legion fanatyków Manna, ponieważ odświeżające połączenie głównego wokalu nowo dodanego Chrisa Thompsona i znajomej frazy Manna na klawiszach uczyniło ten utwór nowoczesnym standardem klasycznego rocka. ..::TRACK-LIST::.. CD 7 - The Roaring Silence (1976): 1. Blinded By The Light (Bruce Springsteen cover) 7:07 2. Singing The Dolphin Through 8:20 3. Waiter, There's A Yawn In My Ear 5:39 4. The Road To Babylon 6:52 5. This Side Of Paradise 4:47 6. Starbird 3:11 7. Questions 3:56 ..::OBSADA::.. Chris Hamlet Thompson - lead vocals, rhythm guitar Manfred Mann - keyboards, backing vocals, lead vocals on the final verse of 'Blinded By The Light' Dave Flett - lead guitar Colin Pattenden - bass Chris Slade - drums, backing vocals, percussion Additional musicians: Doreen Chanter - backing vocals Irene Chanter - backing vocals Susanne Lynch - backing vocals Mick Rogers - backing vocals Barbara Thompson - saxophone David Millman - string arrangements https://www.youtube.com/watch?v=dY7yDRU4xd4 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-23 17:22:27
Rozmiar: 261.32 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. To wspaniałe wydawnictwo przygotowano dla uczczenia 40. rocznicy powstania zespołu. Pięknie wydany zestaw zawiera 21 CD (zremasterowanych i opakowanych jak LP), 36-stronicową książeczkę z historią zespołu i szczegółowymi opisami każdego albumu oraz 32-stronicową książkę ze wspomnieniami Manfreda, anegdotami i plakatem przedstawiającym aktualny skład zespołu. Atrakcją jest bez wątpienia album 'Live In Ersingen' zarejestrowany 22 lipca 2011r. z nowym wokalistą Robertem Hartem oraz kompilacja 'Leftovers' zawierająca przebojowe single, nie publikowane wcześniej nagrania oraz rarytasy. Nakład zestawu jest limitowany! 'Nightingales and Bombers' był doskonałym krokiem w stronę krążka, który wielu uważa za najlepszy album zespołu, 'The roaring silence'. Pokazuje, jak Mann stawał się coraz bardziej skłonny do eksperymentowania z różnymi dźwiękami i strukturami, jednocześnie 'badając' kompozycje innych i przekształcając je w klasyki MMEB. FA ..::TRACK-LIST::.. CD 6 - Nightingales & Bombers (1975): 1. Spirits In The Night 6:28 2. Countdown 3:07 3. Time Is Right 6:35 4. Crossfade 3:41 5. Visionary Mountains 5:43 6. Nightingales And Bombers 4:56 7. Fat Nelly 3:22 8. As Above So Below 4:13 ..::OBSADA::.. Mick Rogers - guitar, vocals Manfred Mann - organ, synth, co-producer Colin Pattenden - bass Chris Slade - drums, percussion With: Martha Smith - backing vocals Doreen Chanter - backing vocals Ruby James - backing vocals Chris Warren-Green - violin David Millman - viola Graham Elliott - cello David Boswell-Brown - cello Nigel Warren-Green - cello https://www.youtube.com/watch?v=Nxqdq9Ag8Mc SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-23 16:53:15
Rozmiar: 88.35 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. To wspaniałe wydawnictwo przygotowano dla uczczenia 40. rocznicy powstania zespołu. Pięknie wydany zestaw zawiera 21 CD (zremasterowanych i opakowanych jak LP), 36-stronicową książeczkę z historią zespołu i szczegółowymi opisami każdego albumu oraz 32-stronicową książkę ze wspomnieniami Manfreda, anegdotami i plakatem przedstawiającym aktualny skład zespołu. Atrakcją jest bez wątpienia album 'Live In Ersingen' zarejestrowany 22 lipca 2011r. z nowym wokalistą Robertem Hartem oraz kompilacja 'Leftovers' zawierająca przebojowe single, nie publikowane wcześniej nagrania oraz rarytasy. Nakład zestawu jest limitowany! 'Nightingales and Bombers' był doskonałym krokiem w stronę krążka, który wielu uważa za najlepszy album zespołu, 'The roaring silence'. Pokazuje, jak Mann stawał się coraz bardziej skłonny do eksperymentowania z różnymi dźwiękami i strukturami, jednocześnie 'badając' kompozycje innych i przekształcając je w klasyki MMEB. FA ..::TRACK-LIST::.. CD 6 - Nightingales & Bombers (1975): 1. Spirits In The Night 6:28 2. Countdown 3:07 3. Time Is Right 6:35 4. Crossfade 3:41 5. Visionary Mountains 5:43 6. Nightingales And Bombers 4:56 7. Fat Nelly 3:22 8. As Above So Below 4:13 ..::OBSADA::.. Mick Rogers - guitar, vocals Manfred Mann - organ, synth, co-producer Colin Pattenden - bass Chris Slade - drums, percussion With: Martha Smith - backing vocals Doreen Chanter - backing vocals Ruby James - backing vocals Chris Warren-Green - violin David Millman - viola Graham Elliott - cello David Boswell-Brown - cello Nigel Warren-Green - cello https://www.youtube.com/watch?v=Nxqdq9Ag8Mc SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-23 16:48:18
Rozmiar: 232.22 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
..::INFO::..
--------------------------------------------------------------------- Emerson, Lake & Palmer - Emerson, Lake & Palmer Remastered 2008 SHM-CD --------------------------------------------------------------------- Artist...............: Emerson, Lake & Palmer Album................: Emerson, Lake & Palmer Genre................: Progressive Rock Source...............: CD Year.................: 1970 - 2008 Ripper...............: EAC (Secure mode) & Lite-On iHAS124 Codec................: Free Lossless Audio Codec (FLAC) Version..............: reference libFLAC 1.5.0 20250211 Quality..............: Lossless, (avg. compression: 69 %) Channels.............: Stereo / 44100 HZ / 16 Bit Tags.................: VorbisComment Information..........: Victor Japan Included.............: NFO, M3U, CUE Covers...............: Front Back CD --------------------------------------------------------------------- Tracklisting --------------------------------------------------------------------- 1. Emerson, Lake & Palmer - The Barbarian [04:34] 2. Emerson, Lake & Palmer - Take A Pebble [12:38] 3. Emerson, Lake & Palmer - Knife Edge [05:10] 4. Emerson, Lake & Palmer - The Three Fates [07:47] 5. Emerson, Lake & Palmer - Tank [06:53] 6. Emerson, Lake & Palmer - Lucky Man [04:40] Playing Time.........: 41:45 Total Size...........: 287,16 MB ![]()
Seedów: 64
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-23 15:11:52
Rozmiar: 295.62 MB
Peerów: 29
Dodał: rajkad
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Oczekiwana na CD od ponad 20 lat, limitowana, europejska reedycja jedynego, pochodzącego z 1976 roku albumu włoskiej hard-progresywnej formacji, grającej w stylistyce klasycznych Deep Purple, debiutu Jane i Satin Whale oraz wczesnej Beggars Opery. Płyta zawiera siedem nagrań zaśpiewanych po włosku (choć wokali jest niewiele), trwających od 5 do 11 minut i opartych na współbrzmieniu organów i sympatycznie przesterowanej gitary. Całość brzmi zdecydowanie bardziej jak rok 1974 niż 1976. Ten kompetentnie zaaranżowany i pełen chwytliwych kompozycji album zachwyci wszystkich fanów gatunku! Zespół tworzyło... czterech braci, zaś całość powstała w Niemczech, gdzie rodzina Sanseverino rezydowała. Ten pełen mocy album ukazał się jako prywatne tłoczenie w nakładzie 500 egzemplarzy i dzisiaj wart jest około 500 euro! JL ..::TRACK-LIST::.. 1. L'Uomo Ed Il Cane 5:02 2. Sporcandosi Di Sangue 4:59 3. Quando La Luna 10:59 4. Se Perdessi La Vita Cosi 5:34 5. Il Pagliaccio 6:46 6. Francesco Ti Ricordi 7:06 ..::OBSADA::.. Organ, Synthesizer - Sanseverino Leonardo Bass - Sanseverino Mario Drums - Sanseverino Matteo Guitar, Vocals - Sanseverino Mimmo https://www.youtube.com/watch?v=GLnxL91oz5Y SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-22 11:07:59
Rozmiar: 94.64 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Oczekiwana na CD od ponad 20 lat, limitowana, europejska reedycja jedynego, pochodzącego z 1976 roku albumu włoskiej hard-progresywnej formacji, grającej w stylistyce klasycznych Deep Purple, debiutu Jane i Satin Whale oraz wczesnej Beggars Opery. Płyta zawiera siedem nagrań zaśpiewanych po włosku (choć wokali jest niewiele), trwających od 5 do 11 minut i opartych na współbrzmieniu organów i sympatycznie przesterowanej gitary. Całość brzmi zdecydowanie bardziej jak rok 1974 niż 1976. Ten kompetentnie zaaranżowany i pełen chwytliwych kompozycji album zachwyci wszystkich fanów gatunku! Zespół tworzyło... czterech braci, zaś całość powstała w Niemczech, gdzie rodzina Sanseverino rezydowała. Ten pełen mocy album ukazał się jako prywatne tłoczenie w nakładzie 500 egzemplarzy i dzisiaj wart jest około 500 euro! JL ..::TRACK-LIST::.. 1. L'Uomo Ed Il Cane 5:02 2. Sporcandosi Di Sangue 4:59 3. Quando La Luna 10:59 4. Se Perdessi La Vita Cosi 5:34 5. Il Pagliaccio 6:46 6. Francesco Ti Ricordi 7:06 ..::OBSADA::.. Organ, Synthesizer - Sanseverino Leonardo Bass - Sanseverino Mario Drums - Sanseverino Matteo Guitar, Vocals - Sanseverino Mimmo https://www.youtube.com/watch?v=GLnxL91oz5Y SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-22 11:03:28
Rozmiar: 307.01 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Przez lata pracowali ze sobą w zgodzie i harmonii. Teraz nie są w stanie nawet ustalić, kto właściwie kogo był rzucił (skąd ja to znam…). Spółka kompozytorsko-tekściarska Robert Fripp – Peter Sinfield przetrwała rozsypanie się pierwszego składu King Crimson i w ciągu paru lat dostarczyła tak udane płyty, jak „Lizard” i „Islands” – po czym, panowie sobie podziękowali. Fripp zreorganizował King Crimson na nowo, przy współudziale m.in. Billa Bruforda, zaś Sinfield zebrał kilkunastu muzyków, w tym wielu znanych właśnie z karmazynowych płyt, i nagrał zestaw własnych kompozycji. Album „Still” ukazał się w roku 1973. Sinfield planował nadal pracować na własny rachunek, ale w międzyczasie zwerbowali go Emerson Lake & Palmer… Skończyło się na dwóch utworach. Całość dorobku Petera Sinfielda przypomniano na kompakcie „Stillusion”: repertuar „Still” (z pozmienianą kolejnością utworów) plus dwa późniejsze utwory („Can You Forgive A Fool” i „Hanging Fire”) pomieszane z pozostałymi nagraniami. Co zresztą nie jest taką złą decyzją, bo w oryginalnej traciliście najgorszy utwór na płycie następował zaraz po najlepszym. Z tą płytą są dwa problemy. Pierwszy jest taki, że Peter, oprócz grania na gitarze, tworzenia tekstów i współkomponowania, uparł się też stanąć za mikrofonem – a wokalista z niego, delikatnie mówiąc, średni. Co przy niektórych kompozycjach razi. Drugi problem to bardzo duży eklektyzm albumu: niektóre kompozycje mogą naprawdę zaszokować fanów King Crimson, do tego rozrzut jakościowy jest bardzo duży. „Will It Be You” to, na ten przykład, …country. I to w mocno pośrednim wydaniu. „Wholefood Boogie” to z kolei próbka zwykłego rockowego grania, wzbogaconego (trochę bez sensu) saksofonowymi popisami. Mówiąc wprost – słaba. Z drugiej strony, niektóre kompozycje naprawdę się Peterowi udały. Delikatna pieśń „Can You Forgive A Fool”, kunsztownie zinstrumentowana, choć w warstwie tekstowej o dziwo dość banalna. Mroczne, nastrojowe, jazzujące „The Night People” – z dużym udziałem instrumentów dętych, zdecydowanie kingcrimsonowe w nastroju. Ballady – „Hanging Fire” i „The Piper”, obie na gitarę i głos, w tej drugiej dodatkowo pojawia się również karmazynowo zabarwiony flet, „House Of Hopes And Dreams” (ładny fortepian, do tego w finale instrumenty dęte). Dość typowo rockowa „Envelopes Of Yesterday”, przez większość czasu spokojnie krocząca, w finale nabierająca mocy za sprawą gitar i dęciaków. Natchniona, podniosła pieśń, oparta na motywie z Vivaldiego – „The Song Of The Sea Goat”. Z tym bajkowym, ciepłym fletem i fortepianem. I wieńczący całość podniosły rockowy marsz – „Still”, w którym obok Sinfielda przy mikrofonie staje sam Greg Lake. Bardzo ładny, choć jakby zakończony trochę za wcześnie, nie rozwinięty do końca. Gwoździem płyty jest niewątpliwie „Under The Sky” – kompozycja pamiętająca jeszcze czasy zespołu Giles Giles And Fripp (z późnego okresu działalności, już z McDonaldem w składzie). Tutaj wykonano ją w uroczo psychodeliczny, natchniony sposób, bardzo przypominający kunsztowną „Formentera Lady”: charakterystyczny nastrój, flet, kontrabas, rożek angielski, rozmarzony śpiew… Co ciekawe, na CD „The Cheerful Insanity Of Giles Giles And Fripp” opisano ją jako kompozycję autorstwa Roberta Frippa. Fani King Crimson po tą płytę sięgną na pewno. A co do pozostałych – jak najbardziej można spróbować, choć eklektyzm tego albumu może być dość męczący. Piotr 'Strzyż' Strzyżowski Pete Sinfield is best known for his contribution as lyricist for KING CRIMSON and EMERSON, LAKE & PALMER. His solo album from 1973 was one of the earliest releases on ELP’s MANTICORE label and features contributions from GREG LAKE, IAN WALLACE, MEL COLLINS, JOHN WETTON, KEITH TIPPET and many more luminaries. ..::TRACK-LIST::.. CD 1 - The Album Mix [Remastered From The Original Analogue Master Tapes]: 1. The Song Of The Sea Goat 6:06 Bass Guitar - John Wetton Music By - Vivaldi, Sinfield, Jump Piano - Keith Tippet Snare - Ian Wallace 2. Under The Sky 4:19 Music By - McDonald 3. Will It Be You 2:42 Music By - Mennie, Sinfield, Jump, Brunton, Dolan 4. Wholefood Boogie 3:40 Backing Vocals - Greg Lake Music By - Mennie, Sinfield, Jump, Brunton, Dolan 5. Still 4:46 Lead Vocals [Joint] - Greg Lake Music By - Mennie, Sinfield, Jump, Brunton, Dolan 6. Envelopes Of Yesterday 6:19 Bass [Fuzz] - John Wetton Music By - Sinfield 7. The Piper 2:51 Music By - Sinfield 8. A House Of Hopes And Dreams 4:07 Electric Guitar - Greg Lake Music By - Sinfield 9. The Night People 7:55 Baritone Saxophone - Don Honeywill Bass Guitar - Boz Drums - Ian Wallace Electric Piano - Tim Hinkley Music By - Collins, Sinfield, Jump, Brunton CD 2 - Bonus Tracks: Recorded At Command Studios, London In January 1973 1. Hanging Fire 3:04 Early Mixes At Command Studios, London In January And February 1973 2. Still (First Mix) 4:47 3. The Song Of The Sea Goat 6:06 4. Under The Sky 4:26 5. Wholefood Boogie 3:37 6. Envelopes Of Yesterday 6:21 7. The Piper 2:52 8. A House Of Hopes And Dreams 3:57 9. The Night People 7:53 10. Still (Second Mix) 4:52 Recorded At Advision Studios, London In April 1975 11. Can You Forgive A Fool 4:20 ..::OBSADA::.. Peter Sinfield - vocals, twelve-string guitar, synthesizer, production, cover design Greg Lake - backing vocals (4), lead vocals (5), electric guitar (8), associate producer, mixing W.G. Snuffy Walden - electric guitar Keith Christmas - guitar Richard Brunton - guitar B.J. Cole - steel guitar Boz Burrell - bass guitar (9) John Wetton - bass guitar (1), fuzz bass (6) Steve Dolan - bass guitar Keith Tippett - piano on "The Song of the Sea Goat" Tim Hinkley - electric piano (9) Brian Flowers - synthesizer Phil Jump - glockenspiel, keyboards, Hammond organ, electric piano, piano, Woolworth's organ (2), freeman symhoniser Mel Collins - alto flute, bass flute (1), alto saxophone, tenor saxophone, baritone saxophone, celeste, arranger, associate producer, mixing Don Honeywell - baritone saxophone on "The Night People" Robin Miller - English horn Greg Bowen - trumpet Stan Roderick - trumpet Chris Pyne - trombone Ian Wallace - drums (9), snare drum (1) Alan "Min" Mennie - drums, percussion https://www.youtube.com/watch?v=X9EC51RwMf4 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-15 17:26:01
Rozmiar: 222.31 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Przez lata pracowali ze sobą w zgodzie i harmonii. Teraz nie są w stanie nawet ustalić, kto właściwie kogo był rzucił (skąd ja to znam…). Spółka kompozytorsko-tekściarska Robert Fripp – Peter Sinfield przetrwała rozsypanie się pierwszego składu King Crimson i w ciągu paru lat dostarczyła tak udane płyty, jak „Lizard” i „Islands” – po czym, panowie sobie podziękowali. Fripp zreorganizował King Crimson na nowo, przy współudziale m.in. Billa Bruforda, zaś Sinfield zebrał kilkunastu muzyków, w tym wielu znanych właśnie z karmazynowych płyt, i nagrał zestaw własnych kompozycji. Album „Still” ukazał się w roku 1973. Sinfield planował nadal pracować na własny rachunek, ale w międzyczasie zwerbowali go Emerson Lake & Palmer… Skończyło się na dwóch utworach. Całość dorobku Petera Sinfielda przypomniano na kompakcie „Stillusion”: repertuar „Still” (z pozmienianą kolejnością utworów) plus dwa późniejsze utwory („Can You Forgive A Fool” i „Hanging Fire”) pomieszane z pozostałymi nagraniami. Co zresztą nie jest taką złą decyzją, bo w oryginalnej traciliście najgorszy utwór na płycie następował zaraz po najlepszym. Z tą płytą są dwa problemy. Pierwszy jest taki, że Peter, oprócz grania na gitarze, tworzenia tekstów i współkomponowania, uparł się też stanąć za mikrofonem – a wokalista z niego, delikatnie mówiąc, średni. Co przy niektórych kompozycjach razi. Drugi problem to bardzo duży eklektyzm albumu: niektóre kompozycje mogą naprawdę zaszokować fanów King Crimson, do tego rozrzut jakościowy jest bardzo duży. „Will It Be You” to, na ten przykład, …country. I to w mocno pośrednim wydaniu. „Wholefood Boogie” to z kolei próbka zwykłego rockowego grania, wzbogaconego (trochę bez sensu) saksofonowymi popisami. Mówiąc wprost – słaba. Z drugiej strony, niektóre kompozycje naprawdę się Peterowi udały. Delikatna pieśń „Can You Forgive A Fool”, kunsztownie zinstrumentowana, choć w warstwie tekstowej o dziwo dość banalna. Mroczne, nastrojowe, jazzujące „The Night People” – z dużym udziałem instrumentów dętych, zdecydowanie kingcrimsonowe w nastroju. Ballady – „Hanging Fire” i „The Piper”, obie na gitarę i głos, w tej drugiej dodatkowo pojawia się również karmazynowo zabarwiony flet, „House Of Hopes And Dreams” (ładny fortepian, do tego w finale instrumenty dęte). Dość typowo rockowa „Envelopes Of Yesterday”, przez większość czasu spokojnie krocząca, w finale nabierająca mocy za sprawą gitar i dęciaków. Natchniona, podniosła pieśń, oparta na motywie z Vivaldiego – „The Song Of The Sea Goat”. Z tym bajkowym, ciepłym fletem i fortepianem. I wieńczący całość podniosły rockowy marsz – „Still”, w którym obok Sinfielda przy mikrofonie staje sam Greg Lake. Bardzo ładny, choć jakby zakończony trochę za wcześnie, nie rozwinięty do końca. Gwoździem płyty jest niewątpliwie „Under The Sky” – kompozycja pamiętająca jeszcze czasy zespołu Giles Giles And Fripp (z późnego okresu działalności, już z McDonaldem w składzie). Tutaj wykonano ją w uroczo psychodeliczny, natchniony sposób, bardzo przypominający kunsztowną „Formentera Lady”: charakterystyczny nastrój, flet, kontrabas, rożek angielski, rozmarzony śpiew… Co ciekawe, na CD „The Cheerful Insanity Of Giles Giles And Fripp” opisano ją jako kompozycję autorstwa Roberta Frippa. Fani King Crimson po tą płytę sięgną na pewno. A co do pozostałych – jak najbardziej można spróbować, choć eklektyzm tego albumu może być dość męczący. Piotr 'Strzyż' Strzyżowski Pete Sinfield is best known for his contribution as lyricist for KING CRIMSON and EMERSON, LAKE & PALMER. His solo album from 1973 was one of the earliest releases on ELP’s MANTICORE label and features contributions from GREG LAKE, IAN WALLACE, MEL COLLINS, JOHN WETTON, KEITH TIPPET and many more luminaries. ..::TRACK-LIST::.. CD 1 - The Album Mix [Remastered From The Original Analogue Master Tapes]: 1. The Song Of The Sea Goat 6:06 Bass Guitar - John Wetton Music By - Vivaldi, Sinfield, Jump Piano - Keith Tippet Snare - Ian Wallace 2. Under The Sky 4:19 Music By - McDonald 3. Will It Be You 2:42 Music By - Mennie, Sinfield, Jump, Brunton, Dolan 4. Wholefood Boogie 3:40 Backing Vocals - Greg Lake Music By - Mennie, Sinfield, Jump, Brunton, Dolan 5. Still 4:46 Lead Vocals [Joint] - Greg Lake Music By - Mennie, Sinfield, Jump, Brunton, Dolan 6. Envelopes Of Yesterday 6:19 Bass [Fuzz] - John Wetton Music By - Sinfield 7. The Piper 2:51 Music By - Sinfield 8. A House Of Hopes And Dreams 4:07 Electric Guitar - Greg Lake Music By - Sinfield 9. The Night People 7:55 Baritone Saxophone - Don Honeywill Bass Guitar - Boz Drums - Ian Wallace Electric Piano - Tim Hinkley Music By - Collins, Sinfield, Jump, Brunton CD 2 - Bonus Tracks: Recorded At Command Studios, London In January 1973 1. Hanging Fire 3:04 Early Mixes At Command Studios, London In January And February 1973 2. Still (First Mix) 4:47 3. The Song Of The Sea Goat 6:06 4. Under The Sky 4:26 5. Wholefood Boogie 3:37 6. Envelopes Of Yesterday 6:21 7. The Piper 2:52 8. A House Of Hopes And Dreams 3:57 9. The Night People 7:53 10. Still (Second Mix) 4:52 Recorded At Advision Studios, London In April 1975 11. Can You Forgive A Fool 4:20 ..::OBSADA::.. Peter Sinfield - vocals, twelve-string guitar, synthesizer, production, cover design Greg Lake - backing vocals (4), lead vocals (5), electric guitar (8), associate producer, mixing W.G. Snuffy Walden - electric guitar Keith Christmas - guitar Richard Brunton - guitar B.J. Cole - steel guitar Boz Burrell - bass guitar (9) John Wetton - bass guitar (1), fuzz bass (6) Steve Dolan - bass guitar Keith Tippett - piano on "The Song of the Sea Goat" Tim Hinkley - electric piano (9) Brian Flowers - synthesizer Phil Jump - glockenspiel, keyboards, Hammond organ, electric piano, piano, Woolworth's organ (2), freeman symhoniser Mel Collins - alto flute, bass flute (1), alto saxophone, tenor saxophone, baritone saxophone, celeste, arranger, associate producer, mixing Don Honeywell - baritone saxophone on "The Night People" Robin Miller - English horn Greg Bowen - trumpet Stan Roderick - trumpet Chris Pyne - trombone Ian Wallace - drums (9), snare drum (1) Alan "Min" Mennie - drums, percussion https://www.youtube.com/watch?v=X9EC51RwMf4 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-15 17:21:40
Rozmiar: 527.05 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
'Inflamed Rides' to podróż na ciemną stronę, która, choć z pewnością niepokojąca, jest również czymś w rodzaju przyjemnej przejażdżki. Oglądaj się przez ramię... FA ..::TRACK-LIST::.. 1. Jellyfish 3:52 2. Breakdown 4:28 3. Pyre 4:41 4. Funfair 4:18 5. Bed Of Stones 5:04 6. No Need 4:12 7. Vuoto 3:07 8. Dream Of Black Dust 5:22 9. Funny Games 4:29 10. Black Dust 3:34 Bonus Tracks: 11. Manipulation (Remix Unungordium) 3:03 12. The Insignificant (Remix Coldlight) 7:14 13. I'm Afraid Of Americans (English Version) 3:50 14. I'm Afraid Of Americans (Spanish Version) 3:50 ..::OBSADA::.. Vocals, Keyboards [Keys], Electronics - Lorenzo Esposito Fornasari Drums - Pat Mastelotto Bass, Fretless Bass - Colin Edwin Acoustic Guitar, Electric Guitar - Carmelo Pipitone Trumpet - Paolo Rainieri (tracks: 8, 10) https://www.youtube.com/watch?v=hIRwdD5c3Cc SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-11 19:26:57
Rozmiar: 147.57 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
'Inflamed Rides' to podróż na ciemną stronę, która, choć z pewnością niepokojąca, jest również czymś w rodzaju przyjemnej przejażdżki. Oglądaj się przez ramię... FA ..::TRACK-LIST::.. 1. Jellyfish 3:52 2. Breakdown 4:28 3. Pyre 4:41 4. Funfair 4:18 5. Bed Of Stones 5:04 6. No Need 4:12 7. Vuoto 3:07 8. Dream Of Black Dust 5:22 9. Funny Games 4:29 10. Black Dust 3:34 Bonus Tracks: 11. Manipulation (Remix Unungordium) 3:03 12. The Insignificant (Remix Coldlight) 7:14 13. I'm Afraid Of Americans (English Version) 3:50 14. I'm Afraid Of Americans (Spanish Version) 3:50 ..::OBSADA::.. Vocals, Keyboards [Keys], Electronics - Lorenzo Esposito Fornasari Drums - Pat Mastelotto Bass, Fretless Bass - Colin Edwin Acoustic Guitar, Electric Guitar - Carmelo Pipitone Trumpet - Paolo Rainieri (tracks: 8, 10) https://www.youtube.com/watch?v=hIRwdD5c3Cc SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-11 19:23:16
Rozmiar: 414.10 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Limitowany, trwający 78 minut europejski CD zawierający radiowe nagrania jednej z najlepszych brytyjskich grup z początku lat 70-tych, grających ciężkiego rocka. Przede wszystkim płytka zawiera pięć nagrań w doskonałej jakości, zarejestrowanych dla radia BBC w 1970-1971 roku (w tym dwa utwory w składzie z Carlem Palmerem i Johnem Cannem). Uwaga! Nagrania z BBC po raz pierwszy brzmią poprawnie, gdyż okazało się, że wcześniejsze wersje (wydane m.in. na CD "Devil's Answer" wytwórni Hux oraz nagrania dodatkowe na reedycjach pierwszych dwóch CD wytwórni Sanctuary) brzmiały zdecydowanie za wolno (kilka z nich można znaleźć na YouTube i porównać) - tak wolno, że nie dało się ich słuchać! Teraz wszystkie pięć pierwszych kompozycji brzmi doskonale! Poza tym CD zawiera sześć kawałków (w tym 13-minutowy "I Can't Take No More") również nagranych na żywo (1970-1971) w studio dla TV Bremen - również z perfekcyjnym dźwiękiem. Na koniec dodano trzy nagrania z koncertu dla radia BBC z 1970 roku (jeszcze z Carlem Palmerem), w nieco gorszej, ale akceptowalnej jakości. Od początku do końca jest to wspaniała płyta - równie dobra (jak nie lepsza) co klasyczny "Death Walks Behind You"! JL ..::TRACK-LIST::.. 1. Friday The 13th 4:12 2. Seven Lonely Streets 6:30 3. Death Walks Behind You 5:41 4. Before Tomorrow 5:40 5. Tomorrow Night 5:06 6. I Can't Take No More 12:44 7. Tomorrow Night 5:02 8. Friday The 13th 4:04 9. VUG 4:45 10. Sleeping For Years 4:23 11. Gershatzer 7:28 12. Winter 5:52 13. Before Tomorrow 6:22 1-2 recorded in London for 'Mike Harding' show on 26th May 1970. 3-4 recorded in London for 'Mike Harding' show on 22nd March 1971. 5 recorded live at Paris Theatre, London for 'Sunday Concert' show on 14th January 1971. 6-7 recorded live at Radio Bremen TV Studios, Bremen, Germany for Beat-Club TV show on 22nd February 1971. 8-10 recorded live at Radio Bremen TV Studios, Bremen, Germany for Beat-Club TV show on 4th August 1970. 11-13 recorded in London for BBC 'Sunday Concert' radio show on 2nd April 1970. ..::OBSADA::.. Vincent Crane - Hammond organ, piano John Cann - guitar, vocals Carl Palmer - drums, percussion (tracks: 1, 2, 11-13) Paul Hammond - drums, percussion (tracks: 3-7) Ric Parnell - drums, percusion (8-10) https://www.youtube.com/watch?v=edjIBVIJ_ZA SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-10 18:02:47
Rozmiar: 183.11 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Limitowany, trwający 78 minut europejski CD zawierający radiowe nagrania jednej z najlepszych brytyjskich grup z początku lat 70-tych, grających ciężkiego rocka. Przede wszystkim płytka zawiera pięć nagrań w doskonałej jakości, zarejestrowanych dla radia BBC w 1970-1971 roku (w tym dwa utwory w składzie z Carlem Palmerem i Johnem Cannem). Uwaga! Nagrania z BBC po raz pierwszy brzmią poprawnie, gdyż okazało się, że wcześniejsze wersje (wydane m.in. na CD "Devil's Answer" wytwórni Hux oraz nagrania dodatkowe na reedycjach pierwszych dwóch CD wytwórni Sanctuary) brzmiały zdecydowanie za wolno (kilka z nich można znaleźć na YouTube i porównać) - tak wolno, że nie dało się ich słuchać! Teraz wszystkie pięć pierwszych kompozycji brzmi doskonale! Poza tym CD zawiera sześć kawałków (w tym 13-minutowy "I Can't Take No More") również nagranych na żywo (1970-1971) w studio dla TV Bremen - również z perfekcyjnym dźwiękiem. Na koniec dodano trzy nagrania z koncertu dla radia BBC z 1970 roku (jeszcze z Carlem Palmerem), w nieco gorszej, ale akceptowalnej jakości. Od początku do końca jest to wspaniała płyta - równie dobra (jak nie lepsza) co klasyczny "Death Walks Behind You"! JL ..::TRACK-LIST::.. 1. Friday The 13th 4:12 2. Seven Lonely Streets 6:30 3. Death Walks Behind You 5:41 4. Before Tomorrow 5:40 5. Tomorrow Night 5:06 6. I Can't Take No More 12:44 7. Tomorrow Night 5:02 8. Friday The 13th 4:04 9. VUG 4:45 10. Sleeping For Years 4:23 11. Gershatzer 7:28 12. Winter 5:52 13. Before Tomorrow 6:22 1-2 recorded in London for 'Mike Harding' show on 26th May 1970. 3-4 recorded in London for 'Mike Harding' show on 22nd March 1971. 5 recorded live at Paris Theatre, London for 'Sunday Concert' show on 14th January 1971. 6-7 recorded live at Radio Bremen TV Studios, Bremen, Germany for Beat-Club TV show on 22nd February 1971. 8-10 recorded live at Radio Bremen TV Studios, Bremen, Germany for Beat-Club TV show on 4th August 1970. 11-13 recorded in London for BBC 'Sunday Concert' radio show on 2nd April 1970. ..::OBSADA::.. Vincent Crane - Hammond organ, piano John Cann - guitar, vocals Carl Palmer - drums, percussion (tracks: 1, 2, 11-13) Paul Hammond - drums, percussion (tracks: 3-7) Ric Parnell - drums, percusion (8-10) https://www.youtube.com/watch?v=edjIBVIJ_ZA SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-10 17:58:32
Rozmiar: 513.42 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nowa, limitowana, europejska edycja progresywnego klasyka! Janus to angielski zespół, który swoją jedyną płytę wydał tylko w Niemczech (dla EMI Harvest) w 1972 roku. To bardzo zróżnicowany album, gdzie obok ciężkich, dynamicznych gitarowych (nieco psychodelicznych) kompozycji pojawiła się również wypełniająca drugą stronę winylu 20-minutowa, tytułowa suita, utrzymana w sennym klimacie i urozmaicona urokliwymi partiami gitary klasycznej i delikatnym podkładem smyczków. Klasyczna pozycja! Dodatkowo zamieszczono dwa utwory singlowe oraz (używając oryginalnej taśmy-matki) dwa remiksy najdłuższych nagrań! JL ..::TRACK-LIST::.. 1. Red Sun 8:56 2. Bubbles 3:51 3. Watcha' Trying To Do? 3:51 4. I Wanna Scream 2:44 5. Gravedigger 20:50 Bonus Tracks: 6. I'm Moving On (Single A-side, 1972) 3:12 7. I Don't Believe You (Single B-side, 1972) 3:17 8. Red Sun (Remix) 8:55 9. Gravedigger (Remix) 20:53 ..::OBSADA::.. Bruno Lord - lead vocals Derek Hyatt - lead vocals Colin Orr - guitar, keyboards Roy Yates - classical guitar Mick Pederby - bass, backing vocals Keith Bonthrone - drums, percussion, backing vocals https://www.youtube.com/watch?v=qlSj1Pn1zxs SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-08 19:19:42
Rozmiar: 176.73 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nowa, limitowana, europejska edycja progresywnego klasyka! Janus to angielski zespół, który swoją jedyną płytę wydał tylko w Niemczech (dla EMI Harvest) w 1972 roku. To bardzo zróżnicowany album, gdzie obok ciężkich, dynamicznych gitarowych (nieco psychodelicznych) kompozycji pojawiła się również wypełniająca drugą stronę winylu 20-minutowa, tytułowa suita, utrzymana w sennym klimacie i urozmaicona urokliwymi partiami gitary klasycznej i delikatnym podkładem smyczków. Klasyczna pozycja! Dodatkowo zamieszczono dwa utwory singlowe oraz (używając oryginalnej taśmy-matki) dwa remiksy najdłuższych nagrań! JL ..::TRACK-LIST::.. 1. Red Sun 8:56 2. Bubbles 3:51 3. Watcha' Trying To Do? 3:51 4. I Wanna Scream 2:44 5. Gravedigger 20:50 Bonus Tracks: 6. I'm Moving On (Single A-side, 1972) 3:12 7. I Don't Believe You (Single B-side, 1972) 3:17 8. Red Sun (Remix) 8:55 9. Gravedigger (Remix) 20:53 ..::OBSADA::.. Bruno Lord - lead vocals Derek Hyatt - lead vocals Colin Orr - guitar, keyboards Roy Yates - classical guitar Mick Pederby - bass, backing vocals Keith Bonthrone - drums, percussion, backing vocals https://www.youtube.com/watch?v=qlSj1Pn1zxs SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-08 19:15:39
Rozmiar: 483.84 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nowa, limitowana, europejska edycja jedynego albumu brytyjskiego zespołu założonego przez byłego lidera i gitarzystę Blonde On Blonde (na debiutanckim LP "Contrasts"). Wydana w 1970 roku przez RCA Victor, autentycznie doskonała, nieco jazzująca, progresywna płyta przypominała najwcześniejsze nagrania East Of Eden, Colosseum, Blodwyn Pig, If oraz Quintessence. Kompleksowe aranżacje, dużo partii instrumentalnych (saksofony, flet, itd.), chwytliwe tematy melodyczne, no i wypełniająca drugą stronę winylu świetna, 25-minutowa suita. Bez wątpienia kanon brytyjskiego rocka progresywnego. Doskonały, czysty dźwięk! JL Oszczędność i przenikliwość biznesowa – to właśnie wyróżnia gitarzystę Ralpha Denyera spośród większości jego kolegów po fachu. Jeszcze pod koniec swojej muzycznej kariery udało mu się znaleźć pokrewną drogę, zostając dziennikarzem biuletynu „Sound International” zajmującego się przeglądem sprzętu audio. W tym samym czasie publikował książki o technice gry na gitarze. Jego „Podręcznik do gitary” z 1982 roku słowem wstępnym opatrzył Robert Fripp, co sugeruje wysoki poziom poradnika. Zanim jednak do tego doszło w późnych latach 60-tych był członkiem formacji Blonde On Blonde, z którą w 1969 roku wydał płytę „Contrasts”. Proponowane przez niego schematy ideologiczne niestety nie znajdowały uznania u kolegów, zaś psychodeliczne zapędy zespołu szybko znudziły bystrego gitarzystę. Kropla goryczy przelała się, gdy płyta (pod względem artystycznym znakomita) odniosła komercyjną porażkę. To był moment, w którym Denyer bez większego żalu pożegnał kolegów tym bardziej, że od jakiegoś czasu chodził mu po głowie inny projekt. Szybko opuścił Londyn i wrócił do rodzinnego Newport, by tam, z nowymi muzykami realizować swoje pomysły formując zespół AQUILA. Prace ruszyły pełną parą, a ułatwiały mu w tym kompozycje z osobistego archiwum plus profesjonalizm muzyków. których zebrał. A byli nimi: Phil Childs (bas, fortepian), George Lee (instrumenty dęte), Martin Woodward (organy) i James Smith (perkusja) – dwaj ostatni z grupy Tapestry. Początkowo mieli nazywać się Animal Farm (Folwark Zwierzęcy), ale to Aquila (Orzeł) spodobała im się bardziej. Ponoć nazwa pośrednio nawiązywała do Goldiego, wiekowego orła, dumy londyńskiego zoo. Był nawet pomysł, by uwiecznić jego krzyk w jednym z utworów. Ralph poszedł nawet któregoś dnia do Zoo i zapytał dozorcę, czy może przynieść sprzęt, żeby go nagrać. Opiekun powiedział: „Możesz spróbować, ale jestem tu od 30 lat i jeszcze nie słyszałem, żeby Goldie wydał z siebie jakikolwiek dźwięk!” Inne wersje głosiły, że nazwa odnosiła się do gwiazdozbioru Orła, konstelacji znanej astronomom w starożytnej Mezopotamii, lub była inspirowana mitologią rzymską gdzie orła uważano za świętego ptaka, który niósł piorun Jowisza. Która z nich jest najbardziej wiarygodna..? Już od pierwszych prób kwintet rozwijał inteligentną mieszankę różnorodnych wpływów w tym jazzu i prog rocka z elementami psychodelii głównie za sprawą organów Hammonda. Nawiasem mówiąc brzmią one niesamowicie. Od razu też wiadomo, że nowo wyznaczone granice stylistyczne nie pasowały do Blonde On Blonde, co było postrzegane jako gruby plus. Docenili to szefowie wytwórni RCA Victor (tej od Elvisa) błyskawicznie doprowadzając do podpisania kontraktu. Jeszcze tego samego roku, w nowej siedzibie Manfreda Manna przy Old Kent Road nagrali materiał na płytę. Denyer, autor całego materiału obowiązki producenta powierzył Patrickowi Campbell-Lyonsowi człowiekowi, który stał na czele brytyjskiej, pop rockowej psychodelicznej formacji Nirvana. Album ukazał się w sklepach jesienią 1970 roku z okładką zaprojektowaną przez przyjaciela zespołu, Keitha Beslorda. Znalazł się na niej rysunek orła – portret ukochanego przez londyńczyków Goldiego. I chyba nie ma już wątpliwości skąd nazwa zespołu. Na płycie znalazło się pięć kompozycji, z czego ostatnia, zajmująca całą drugą stronę oryginalnej płyty, to 26-minutowa suita składająca się z trzech części. Zaczyna się od „Change Your Ways” z niemal nieprzerwanie dominującymi partiami saksofonu George’a Lee. Kwiecistość jego pasaży podkreśla średnie tempo sekcji rytmicznej, głębokie, „duże” basy z akustyczną bitwą akordów i namiętny śpiew Ralpha Denyera. Jakiekolwiek porównania (nie tylko w tym przypadku) zawsze będą ryzykowne i trochę niesprawiedliwe, ale ten numer tak jakoś kojarzy mi się z wczesnym Chicago, If i Walrus… „How Many More Times” oparty na Hammondzie doskonale łączy dramaturgię narracji z poruszającą rytmiczno-bluesową podstawą i fletowymi estakadami. Siła melodii i namiętny wokal, wraz z długimi solówkami organowymi momentami przypominająca Steamhammer czynią z niego jeden z najważniejszych elementów albumu… Refleksyjny i nieco psychodeliczny „While You Were Sleeping” jest najbardziej zbliżonym utworem do poprzedniego zespołu Denyera. Co prawda saksofon sopranowy i wplecione orientalizmy kojarzą mi się z klimatami East Of Eden, ale słuchając tego nagrania n-ty raz skłonny jestem przyznać, że bliżej jej do piosenki „Love Like A Man” Ten Years After z albumu „Cricklewood Green” wydanego w tym samym roku. Strona pierwsza kończy się utworem „We Can Make It If We Try”, gdzie prowincjonalna niewinność łączy lekkie popowe zwrotki z grzmiącymi, pulsującymi paletą kolorów refrenami. Bardzo podoba mi się solo na saksofonie z towarzyszeniem organów Hammonda i świetna praca na basie Phila Childsa. To co najlepsze zostało zachowane na finał. Trzyczęściowa „Aquile Souite” (każda podzielona na podtytuły) uosabia wielkie autorskie ambicje Denyera. To prawdziwy barwny kalejdoskop dźwiękowy, w którym folklorystyczne pastorałki współistnieją z rozkołysanymi organowymi a la Rare Bird i perkusyjnymi solówkami, a artystyczna melancholia przeradza się w ostrego blues rocka. Pierwsza część, „Aquila (Introduction)” rozpoczyna się krótką interpretacją głównego tematu z pięknym fletem, po czym w blues rockowym rytmie zespół wchodzi we „Flight Of The Golden Bird”. Klimat nieco podobny do Jethro Thull ery „Thick As A Brick” podkreślony fletem i organami z sekcją rytmiczną, która napędzając rytm meandruje przez stylistycznie różne wstawki instrumentalne z ciekawym solem perkusyjnym. Część druga suity składa się z trzech etapów. „Cloud Circle” to krótkie, onomatopeiczne wprowadzenie z fletem i organami, po którym następuje „The Hunter”. Wolniejsza sekcja z bluesowym klimatem służy jedynie rozwinięciu koncepcji dla mocarnego „The Killer”. Tempo systematycznie wzrasta, atmosfera gęstnieje. Kiedy organy wsparte dramatyczną perkusją symulują nurkowanie drapieżnego ptaka w kamieniołomie, a saksofon dyktuje coraz wścieklejsze tempo wiemy już, że tam na górze rozgrywa się walka na śmierć i życie. Niestety bez happy endu. A potem wszystko się urywa… Ostatnia część z „Where Do I Belong” i „Aquila (Conclusion)” jest tym, na co zawsze czekam słuchając tej płyty. „Where Do I Belong” to podnosząca na duchu, emocjonalna ballada z wrażliwym tekstem porównującym byt drapieżnego ptaka do życia człowieka. Ściana dźwięku stworzona przez organy Hammonda i dęte jest zabójcza! Podczas gdy emocje rosną Denyer z akustyczną gitarą doprowadza sprawę do cudownego zakończenia („Aquila. Conclusion”). Krocząc po krawędzi progresywnego rocka ten triumwirat łamiący zasady złożonego, muzycznego maratonu wpisał się w kanon gatunku. Na zawsze. Zespół Aquila pozostaje niedocenianym reliktem starych, dobrych lat siedemdziesiątych znany jedynie najbardziej zagorzałym fanom art rocka. Jak wiele innych podobnych grup w tym czasie stworzył własny, na swój sposób oryginalny styl i pozostawił po sobie ten jeden album, po czym zniknął na dobre. Szkoda... Zibi W 1969 roku kompozytor i gitarzysta Ralph Denyer opuścił swój macierzysty zespół Blonde on Blonde i założył kolejny – Aquila. Historia jakich wiele… Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że fakt, że w chwilę potem ukazała się jedyna płyta tej grupy. Grupy tak tajemniczej, że nie mamy do dziś żadnych zdjęć zespołu, nie wiemy z jakiego powodu i kiedy grupa się rozpadła. Należy przypuszczać że nastąpiło to gdzieś na początku roku 1971. I tak dobrze, że znamy skład… Ralph Denyer - vocals, electric & acoustic guitars Phil Childs - bass, piano Martin Woodward - Hammond organ George Lee - flute, saxophones James Smith - drums, percussion Praktycznie bez żadnej reklamy, co było również mocno tajemnicze, (jako że wytwórnią była RCA Victor, a więc potężna Firma, która nie oszczędzała na reklamie), w lipcu 1970 roku, cichutko na półkach sklepowych pojawił się album zatytułowany tak jak zespół – AQUILA. I tu kolejna zagadka – w RCA pracował cały sztab fachowców – jak to możliwe żeby tacy ludzie nie zorientowali się jaki skarb mają w rękach??? Była to bowiem fantastyczna, miejscami wręcz rewelacyjna muzyka, w którą gdyby zainwestowano jakiekolwiek pieniądze – historia rocka potoczyć by się mogła inaczej… Mamy tu 5 utworów, (przy czym druga strona winyla to jedna suita), 48 minut muzyki. Muzyki będącej mieszanką wczesnego, surowego proga z elementami jazzu i psychodelii. Na pierwszy plan często wysuwają się świetne solówki saksofonu i fletu. Do tego połamana rytmika, piękne hammondy świetna sekcja, dobry wokal, no i oczywiście gitara Ralpha – poezja… Kompletnie zapomniana (lub przeoczona…) perła europejskiego (walijskiego) rocka. Polecam wszystkim amatorom wczesnego proga, wielbicielom Hammondów (są wszechobecne) i długich suit z czasów narodzin MUZYKI. Fani prog-metalu usną z nudów…. Oczywiście jak zwykle moim, cholernie subiektywnym zdaniem... Aleksander Król ..::TRACK-LIST::.. 1. Change Your Ways 5:15 2. How Many More Times 6:22 3. While You Were Sleeping 5:23 4. We Can Make It If We Try 4:33 5. The Aquila Suite: First Movement: Aquila (Introduction), Flight Of The Golden Bird 8:27 6. The Aquila Suite: Second Movement: Cloud Circle, The Hunter, The Kill 8:54 7. The Aquila Suite: Third Movement: Where Do I Belong, Aquila (Conclusion) 8:56 ..::OBSADA::.. Bass Guitar, Piano - Phil Childs Drums, Percussion - James Smith Flute, Alto Saxophone, Tenor Saxophone, Baritone Saxophone - George Lee Organ - Martin Woodward Vocals, Electric Guitar, Acoustic Guitar, Music By, Written By - Ralph Denyer https://www.youtube.com/watch?v=jhU_5yVZWck SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-08 13:53:31
Rozmiar: 110.53 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nowa, limitowana, europejska edycja jedynego albumu brytyjskiego zespołu założonego przez byłego lidera i gitarzystę Blonde On Blonde (na debiutanckim LP "Contrasts"). Wydana w 1970 roku przez RCA Victor, autentycznie doskonała, nieco jazzująca, progresywna płyta przypominała najwcześniejsze nagrania East Of Eden, Colosseum, Blodwyn Pig, If oraz Quintessence. Kompleksowe aranżacje, dużo partii instrumentalnych (saksofony, flet, itd.), chwytliwe tematy melodyczne, no i wypełniająca drugą stronę winylu świetna, 25-minutowa suita. Bez wątpienia kanon brytyjskiego rocka progresywnego. Doskonały, czysty dźwięk! JL Oszczędność i przenikliwość biznesowa – to właśnie wyróżnia gitarzystę Ralpha Denyera spośród większości jego kolegów po fachu. Jeszcze pod koniec swojej muzycznej kariery udało mu się znaleźć pokrewną drogę, zostając dziennikarzem biuletynu „Sound International” zajmującego się przeglądem sprzętu audio. W tym samym czasie publikował książki o technice gry na gitarze. Jego „Podręcznik do gitary” z 1982 roku słowem wstępnym opatrzył Robert Fripp, co sugeruje wysoki poziom poradnika. Zanim jednak do tego doszło w późnych latach 60-tych był członkiem formacji Blonde On Blonde, z którą w 1969 roku wydał płytę „Contrasts”. Proponowane przez niego schematy ideologiczne niestety nie znajdowały uznania u kolegów, zaś psychodeliczne zapędy zespołu szybko znudziły bystrego gitarzystę. Kropla goryczy przelała się, gdy płyta (pod względem artystycznym znakomita) odniosła komercyjną porażkę. To był moment, w którym Denyer bez większego żalu pożegnał kolegów tym bardziej, że od jakiegoś czasu chodził mu po głowie inny projekt. Szybko opuścił Londyn i wrócił do rodzinnego Newport, by tam, z nowymi muzykami realizować swoje pomysły formując zespół AQUILA. Prace ruszyły pełną parą, a ułatwiały mu w tym kompozycje z osobistego archiwum plus profesjonalizm muzyków. których zebrał. A byli nimi: Phil Childs (bas, fortepian), George Lee (instrumenty dęte), Martin Woodward (organy) i James Smith (perkusja) – dwaj ostatni z grupy Tapestry. Początkowo mieli nazywać się Animal Farm (Folwark Zwierzęcy), ale to Aquila (Orzeł) spodobała im się bardziej. Ponoć nazwa pośrednio nawiązywała do Goldiego, wiekowego orła, dumy londyńskiego zoo. Był nawet pomysł, by uwiecznić jego krzyk w jednym z utworów. Ralph poszedł nawet któregoś dnia do Zoo i zapytał dozorcę, czy może przynieść sprzęt, żeby go nagrać. Opiekun powiedział: „Możesz spróbować, ale jestem tu od 30 lat i jeszcze nie słyszałem, żeby Goldie wydał z siebie jakikolwiek dźwięk!” Inne wersje głosiły, że nazwa odnosiła się do gwiazdozbioru Orła, konstelacji znanej astronomom w starożytnej Mezopotamii, lub była inspirowana mitologią rzymską gdzie orła uważano za świętego ptaka, który niósł piorun Jowisza. Która z nich jest najbardziej wiarygodna..? Już od pierwszych prób kwintet rozwijał inteligentną mieszankę różnorodnych wpływów w tym jazzu i prog rocka z elementami psychodelii głównie za sprawą organów Hammonda. Nawiasem mówiąc brzmią one niesamowicie. Od razu też wiadomo, że nowo wyznaczone granice stylistyczne nie pasowały do Blonde On Blonde, co było postrzegane jako gruby plus. Docenili to szefowie wytwórni RCA Victor (tej od Elvisa) błyskawicznie doprowadzając do podpisania kontraktu. Jeszcze tego samego roku, w nowej siedzibie Manfreda Manna przy Old Kent Road nagrali materiał na płytę. Denyer, autor całego materiału obowiązki producenta powierzył Patrickowi Campbell-Lyonsowi człowiekowi, który stał na czele brytyjskiej, pop rockowej psychodelicznej formacji Nirvana. Album ukazał się w sklepach jesienią 1970 roku z okładką zaprojektowaną przez przyjaciela zespołu, Keitha Beslorda. Znalazł się na niej rysunek orła – portret ukochanego przez londyńczyków Goldiego. I chyba nie ma już wątpliwości skąd nazwa zespołu. Na płycie znalazło się pięć kompozycji, z czego ostatnia, zajmująca całą drugą stronę oryginalnej płyty, to 26-minutowa suita składająca się z trzech części. Zaczyna się od „Change Your Ways” z niemal nieprzerwanie dominującymi partiami saksofonu George’a Lee. Kwiecistość jego pasaży podkreśla średnie tempo sekcji rytmicznej, głębokie, „duże” basy z akustyczną bitwą akordów i namiętny śpiew Ralpha Denyera. Jakiekolwiek porównania (nie tylko w tym przypadku) zawsze będą ryzykowne i trochę niesprawiedliwe, ale ten numer tak jakoś kojarzy mi się z wczesnym Chicago, If i Walrus… „How Many More Times” oparty na Hammondzie doskonale łączy dramaturgię narracji z poruszającą rytmiczno-bluesową podstawą i fletowymi estakadami. Siła melodii i namiętny wokal, wraz z długimi solówkami organowymi momentami przypominająca Steamhammer czynią z niego jeden z najważniejszych elementów albumu… Refleksyjny i nieco psychodeliczny „While You Were Sleeping” jest najbardziej zbliżonym utworem do poprzedniego zespołu Denyera. Co prawda saksofon sopranowy i wplecione orientalizmy kojarzą mi się z klimatami East Of Eden, ale słuchając tego nagrania n-ty raz skłonny jestem przyznać, że bliżej jej do piosenki „Love Like A Man” Ten Years After z albumu „Cricklewood Green” wydanego w tym samym roku. Strona pierwsza kończy się utworem „We Can Make It If We Try”, gdzie prowincjonalna niewinność łączy lekkie popowe zwrotki z grzmiącymi, pulsującymi paletą kolorów refrenami. Bardzo podoba mi się solo na saksofonie z towarzyszeniem organów Hammonda i świetna praca na basie Phila Childsa. To co najlepsze zostało zachowane na finał. Trzyczęściowa „Aquile Souite” (każda podzielona na podtytuły) uosabia wielkie autorskie ambicje Denyera. To prawdziwy barwny kalejdoskop dźwiękowy, w którym folklorystyczne pastorałki współistnieją z rozkołysanymi organowymi a la Rare Bird i perkusyjnymi solówkami, a artystyczna melancholia przeradza się w ostrego blues rocka. Pierwsza część, „Aquila (Introduction)” rozpoczyna się krótką interpretacją głównego tematu z pięknym fletem, po czym w blues rockowym rytmie zespół wchodzi we „Flight Of The Golden Bird”. Klimat nieco podobny do Jethro Thull ery „Thick As A Brick” podkreślony fletem i organami z sekcją rytmiczną, która napędzając rytm meandruje przez stylistycznie różne wstawki instrumentalne z ciekawym solem perkusyjnym. Część druga suity składa się z trzech etapów. „Cloud Circle” to krótkie, onomatopeiczne wprowadzenie z fletem i organami, po którym następuje „The Hunter”. Wolniejsza sekcja z bluesowym klimatem służy jedynie rozwinięciu koncepcji dla mocarnego „The Killer”. Tempo systematycznie wzrasta, atmosfera gęstnieje. Kiedy organy wsparte dramatyczną perkusją symulują nurkowanie drapieżnego ptaka w kamieniołomie, a saksofon dyktuje coraz wścieklejsze tempo wiemy już, że tam na górze rozgrywa się walka na śmierć i życie. Niestety bez happy endu. A potem wszystko się urywa… Ostatnia część z „Where Do I Belong” i „Aquila (Conclusion)” jest tym, na co zawsze czekam słuchając tej płyty. „Where Do I Belong” to podnosząca na duchu, emocjonalna ballada z wrażliwym tekstem porównującym byt drapieżnego ptaka do życia człowieka. Ściana dźwięku stworzona przez organy Hammonda i dęte jest zabójcza! Podczas gdy emocje rosną Denyer z akustyczną gitarą doprowadza sprawę do cudownego zakończenia („Aquila. Conclusion”). Krocząc po krawędzi progresywnego rocka ten triumwirat łamiący zasady złożonego, muzycznego maratonu wpisał się w kanon gatunku. Na zawsze. Zespół Aquila pozostaje niedocenianym reliktem starych, dobrych lat siedemdziesiątych znany jedynie najbardziej zagorzałym fanom art rocka. Jak wiele innych podobnych grup w tym czasie stworzył własny, na swój sposób oryginalny styl i pozostawił po sobie ten jeden album, po czym zniknął na dobre. Szkoda... Zibi W 1969 roku kompozytor i gitarzysta Ralph Denyer opuścił swój macierzysty zespół Blonde on Blonde i założył kolejny – Aquila. Historia jakich wiele… Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że fakt, że w chwilę potem ukazała się jedyna płyta tej grupy. Grupy tak tajemniczej, że nie mamy do dziś żadnych zdjęć zespołu, nie wiemy z jakiego powodu i kiedy grupa się rozpadła. Należy przypuszczać że nastąpiło to gdzieś na początku roku 1971. I tak dobrze, że znamy skład… Ralph Denyer - vocals, electric & acoustic guitars Phil Childs - bass, piano Martin Woodward - Hammond organ George Lee - flute, saxophones James Smith - drums, percussion Praktycznie bez żadnej reklamy, co było również mocno tajemnicze, (jako że wytwórnią była RCA Victor, a więc potężna Firma, która nie oszczędzała na reklamie), w lipcu 1970 roku, cichutko na półkach sklepowych pojawił się album zatytułowany tak jak zespół – AQUILA. I tu kolejna zagadka – w RCA pracował cały sztab fachowców – jak to możliwe żeby tacy ludzie nie zorientowali się jaki skarb mają w rękach??? Była to bowiem fantastyczna, miejscami wręcz rewelacyjna muzyka, w którą gdyby zainwestowano jakiekolwiek pieniądze – historia rocka potoczyć by się mogła inaczej… Mamy tu 5 utworów, (przy czym druga strona winyla to jedna suita), 48 minut muzyki. Muzyki będącej mieszanką wczesnego, surowego proga z elementami jazzu i psychodelii. Na pierwszy plan często wysuwają się świetne solówki saksofonu i fletu. Do tego połamana rytmika, piękne hammondy świetna sekcja, dobry wokal, no i oczywiście gitara Ralpha – poezja… Kompletnie zapomniana (lub przeoczona…) perła europejskiego (walijskiego) rocka. Polecam wszystkim amatorom wczesnego proga, wielbicielom Hammondów (są wszechobecne) i długich suit z czasów narodzin MUZYKI. Fani prog-metalu usną z nudów…. Oczywiście jak zwykle moim, cholernie subiektywnym zdaniem... Aleksander Król ..::TRACK-LIST::.. 1. Change Your Ways 5:15 2. How Many More Times 6:22 3. While You Were Sleeping 5:23 4. We Can Make It If We Try 4:33 5. The Aquila Suite: First Movement: Aquila (Introduction), Flight Of The Golden Bird 8:27 6. The Aquila Suite: Second Movement: Cloud Circle, The Hunter, The Kill 8:54 7. The Aquila Suite: Third Movement: Where Do I Belong, Aquila (Conclusion) 8:56 ..::OBSADA::.. Bass Guitar, Piano - Phil Childs Drums, Percussion - James Smith Flute, Alto Saxophone, Tenor Saxophone, Baritone Saxophone - George Lee Organ - Martin Woodward Vocals, Electric Guitar, Acoustic Guitar, Music By, Written By - Ralph Denyer https://www.youtube.com/watch?v=jhU_5yVZWck SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-08 13:50:07
Rozmiar: 331.94 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Absolutna rewelacja! Kompaktowa premiera genialnego, debiutanckiego albumu (wydanego w marcu 1969 przez brytyjską EMI Columbię pod tytułem "Temples With Prophets", a we Francji w psychodelicznej okładce jako "Don Shinn Takes A Trip") organisty Dona Shinna, który wraz zespołem nagrał całkowicie instrumentalny majstersztyk, będący nieco bardziej dojrzałą wersją wczesnych The Nice oraz Brian Auger's Trinity, z więcej niż szczyptą twórczości Edwarda Griega i... Arzachela! Keith Emerson był wielkim fanem Shinna i właśnie pod jego wpływem zawiązał The Nice! To jest granie z najwyższej półki i prawdę mówiąc to przerażający jest fakt, że jeszcze jakiś czas temu (aż do wydania świetnego, kompilacyjnego CD "Maximum Prog", z otwierającym go utworem "A Minor Explosion") nie miałem pojęcia o istnieniu tego artysty! To jest rzecz absolutnie obligatoryjna dla wszystkich fanów psych-prog-jazz-rocka (czy jak to tam zwał...) z organami. Perfekcyjna jakość dźwięku. Dodatkowo fantastyczny, singlowy utwór z 1966 roku i zarazem odpowiedź, jaki zespół nagrał pierwszą progresywną (małą) płytę! Don Shinn is a much neglected figure in the early development of UK prog...This is a high-end gaming and frankly is frightening the fact that half a year ago I had no idea about the existence of this artist!... time it to change On the earlier 1966 Polydor single version of 'A-Minor Explosion', Shinn can be heard employing an overdriven organ sound, jazzy chord voicings, spooky 'freakout' atmospherics, and, most notably, crashing his reverb springs in precisely the same way that Keith Emerson, Jon Lord, and countless others would eventually do years later. This 1969 remake is not as wildly manic as the 1966 original but more cerebral, and foreshadows the overall playing style and organ tone that would be echoed by Dave Stewart on the first Egg album released the following year in 1970. Citing Shinn's influence, Keith Emerson recalls: "Don Shinn was a weird looking guy, really strange. He had a schoolboy's cap on, round spectacles... I just happened to be in the Marquee when he was playing... The audience were all in hysterics.... And I said, 'Who is this guy?' He'd been drinking whisky out of a teaspoon and all kinds of ridiculous things. He'd play an arrangement of the Grieg Concerto, the Brandenburg and all. So my ears perked up....Playing it really well, and he got a fantastic sound from the L-100. But halfway through it he sort of shook the L-100, and the back of it dropped off. Then he got out a screw driver and started making adjustments while he was playing. Everyone was roaring their heads off laughing. So I looked and said 'Hang on a minute! That guy has got something'. I guess seeing Don Shinn made me realize that I'd like to compile an act from what he did. He and Hendrix were controlling influences over the way I developed the stage act side of things". Coincidentally, Shinn had been playing in a trio with future Uriah Heep bassist Paul Newton and drummer Brian Davison who would eventually work alongside Keith Emerson in The Nice. Paul Newton recalls: "In the 60's I was playing with a guy from The Nice, Brian Davison, and another guy, a keyboard player, who was a real genius. It was a trio, and most of it was really jazzy. This keyboard player was a guy called Don Shinn who went on to play with Dada, which was the forerunner of Vinegar Joe....He used to teach me bass lines on his organ pedals...really technical jazz stuff." Before his groundbreaking journey into pre-progressive rock territory, Shinn played with a number of mid '60s British beat outfits including The Meddy Evils, The Echoes (backing Dusty Springfield), and The Soul Agents featuring Rod Stewart. After releasing 'Temples With Prophets' in 1969, Shinn showed up on the one and only release by Dada (1970), which also featured vocalist Elkie Brooks and former Jody Grind guitarist Ivan Zagni. Following Dada, Shinn worked with Keith Relf's Renaissance, playing electric piano on the track 'Past Orbits of Dust' from the 1971 album 'Illusion'. Absolute revelation, premiere on CD ,his debut album (released in March 1969 by the British Columbia EMI entitled 'Temples With Prophets' and in France in the psychedelic cover as 'Don Shinn Takes A Trip') organist Don Shinn and his team recorded a completely instrumental masterpiece the piano and Hammond organ brilliant thin Progressive is developing, it is enclosed in brilliant sound a psychedelic classic rock and jazz-rock color psychedelic guitar trenchant strongly, based on a stable, solid, trouble is playing with a sense of the band by the drum which a slightly more mature version of the Nice and early Brian Auger's Trinity with more than a hint of Edward Grieg i .. Arzachel! This is the absolutely mandatory for all fans of psych-prog-jazz-rock (or whatever it was called ...) with the authorities Hammond. Perfect sound quality. Additionally CD Record Label Flawed Gems contains A-Minor Explosion [3:09] 1966 single version released as Don Shinn & The Soul Agents)fantastic,and also answer ,which one the band recorded the first progressive single. Adamus67 ..::TRACK-LIST::.. This CD release is based on French LP (...) This album was released in the U.K. (in different cover) as 'Temples With Prophets' 1. Pits Of Darkness 17:59 2. Temples With Prophets (Including Monophonic Interlude For Pianoforte No. 1) 5:45 3. A Minor Explosion 4:07 4. Jolly Dance 3:35 5. Hearts Of Gladness (Including Monophonic Interlude For Pianoforte No. 2) 10:18 Bonus Track: 6. Don Shinn & The Soul Agents - A-Minor Explosion 3:09 Tracks 1 to 5 original album released March 1969 on Columbia Records Track 6 Single A-side, 1966 as Don Shinn & The Soul Agents ..::OBSADA::.. Bass - Eric Ford Drums - Peter Wolf Electric Guitar - Paul Hodgeson Organ, Piano - Don Shinn https://www.youtube.com/watch?v=sP1N6B3pxTg SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-29 17:57:12
Rozmiar: 106.33 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Absolutna rewelacja! Kompaktowa premiera genialnego, debiutanckiego albumu (wydanego w marcu 1969 przez brytyjską EMI Columbię pod tytułem "Temples With Prophets", a we Francji w psychodelicznej okładce jako "Don Shinn Takes A Trip") organisty Dona Shinna, który wraz zespołem nagrał całkowicie instrumentalny majstersztyk, będący nieco bardziej dojrzałą wersją wczesnych The Nice oraz Brian Auger's Trinity, z więcej niż szczyptą twórczości Edwarda Griega i... Arzachela! Keith Emerson był wielkim fanem Shinna i właśnie pod jego wpływem zawiązał The Nice! To jest granie z najwyższej półki i prawdę mówiąc to przerażający jest fakt, że jeszcze jakiś czas temu (aż do wydania świetnego, kompilacyjnego CD "Maximum Prog", z otwierającym go utworem "A Minor Explosion") nie miałem pojęcia o istnieniu tego artysty! To jest rzecz absolutnie obligatoryjna dla wszystkich fanów psych-prog-jazz-rocka (czy jak to tam zwał...) z organami. Perfekcyjna jakość dźwięku. Dodatkowo fantastyczny, singlowy utwór z 1966 roku i zarazem odpowiedź, jaki zespół nagrał pierwszą progresywną (małą) płytę! Don Shinn is a much neglected figure in the early development of UK prog...This is a high-end gaming and frankly is frightening the fact that half a year ago I had no idea about the existence of this artist!... time it to change On the earlier 1966 Polydor single version of 'A-Minor Explosion', Shinn can be heard employing an overdriven organ sound, jazzy chord voicings, spooky 'freakout' atmospherics, and, most notably, crashing his reverb springs in precisely the same way that Keith Emerson, Jon Lord, and countless others would eventually do years later. This 1969 remake is not as wildly manic as the 1966 original but more cerebral, and foreshadows the overall playing style and organ tone that would be echoed by Dave Stewart on the first Egg album released the following year in 1970. Citing Shinn's influence, Keith Emerson recalls: "Don Shinn was a weird looking guy, really strange. He had a schoolboy's cap on, round spectacles... I just happened to be in the Marquee when he was playing... The audience were all in hysterics.... And I said, 'Who is this guy?' He'd been drinking whisky out of a teaspoon and all kinds of ridiculous things. He'd play an arrangement of the Grieg Concerto, the Brandenburg and all. So my ears perked up....Playing it really well, and he got a fantastic sound from the L-100. But halfway through it he sort of shook the L-100, and the back of it dropped off. Then he got out a screw driver and started making adjustments while he was playing. Everyone was roaring their heads off laughing. So I looked and said 'Hang on a minute! That guy has got something'. I guess seeing Don Shinn made me realize that I'd like to compile an act from what he did. He and Hendrix were controlling influences over the way I developed the stage act side of things". Coincidentally, Shinn had been playing in a trio with future Uriah Heep bassist Paul Newton and drummer Brian Davison who would eventually work alongside Keith Emerson in The Nice. Paul Newton recalls: "In the 60's I was playing with a guy from The Nice, Brian Davison, and another guy, a keyboard player, who was a real genius. It was a trio, and most of it was really jazzy. This keyboard player was a guy called Don Shinn who went on to play with Dada, which was the forerunner of Vinegar Joe....He used to teach me bass lines on his organ pedals...really technical jazz stuff." Before his groundbreaking journey into pre-progressive rock territory, Shinn played with a number of mid '60s British beat outfits including The Meddy Evils, The Echoes (backing Dusty Springfield), and The Soul Agents featuring Rod Stewart. After releasing 'Temples With Prophets' in 1969, Shinn showed up on the one and only release by Dada (1970), which also featured vocalist Elkie Brooks and former Jody Grind guitarist Ivan Zagni. Following Dada, Shinn worked with Keith Relf's Renaissance, playing electric piano on the track 'Past Orbits of Dust' from the 1971 album 'Illusion'. Absolute revelation, premiere on CD ,his debut album (released in March 1969 by the British Columbia EMI entitled 'Temples With Prophets' and in France in the psychedelic cover as 'Don Shinn Takes A Trip') organist Don Shinn and his team recorded a completely instrumental masterpiece the piano and Hammond organ brilliant thin Progressive is developing, it is enclosed in brilliant sound a psychedelic classic rock and jazz-rock color psychedelic guitar trenchant strongly, based on a stable, solid, trouble is playing with a sense of the band by the drum which a slightly more mature version of the Nice and early Brian Auger's Trinity with more than a hint of Edward Grieg i .. Arzachel! This is the absolutely mandatory for all fans of psych-prog-jazz-rock (or whatever it was called ...) with the authorities Hammond. Perfect sound quality. Additionally CD Record Label Flawed Gems contains A-Minor Explosion [3:09] 1966 single version released as Don Shinn & The Soul Agents)fantastic,and also answer ,which one the band recorded the first progressive single. Adamus67 ..::TRACK-LIST::.. This CD release is based on French LP (...) This album was released in the U.K. (in different cover) as 'Temples With Prophets' 1. Pits Of Darkness 17:59 2. Temples With Prophets (Including Monophonic Interlude For Pianoforte No. 1) 5:45 3. A Minor Explosion 4:07 4. Jolly Dance 3:35 5. Hearts Of Gladness (Including Monophonic Interlude For Pianoforte No. 2) 10:18 Bonus Track: 6. Don Shinn & The Soul Agents - A-Minor Explosion 3:09 Tracks 1 to 5 original album released March 1969 on Columbia Records Track 6 Single A-side, 1966 as Don Shinn & The Soul Agents ..::OBSADA::.. Bass - Eric Ford Drums - Peter Wolf Electric Guitar - Paul Hodgeson Organ, Piano - Don Shinn https://www.youtube.com/watch?v=sP1N6B3pxTg SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-29 17:53:12
Rozmiar: 299.78 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nadzieja nie jest matką głupich, może umiera ostatnia, ale na pewno pcha życie naprzód dając mu niezbędne paliwo do ciągłej jazdy w zmieniających się po drodze warunkach. Gdy mielizny i marazm na zewnątrz nie pozwalają zapomnieć o tym, że zawsze może być lepiej; a jak szczęśliwie pojawi się wreszcie bujny krajobraz ciśnie na usta słowo dziękuję, a w sercu zagnieżdża się wdzięczność za to, że warto było czekać i nie poddawać się. Powyższe, na pozór banalne, prawdy objawione jak ulał dopasowują się swym kształtem do muzycznego świata muzyki niebanalnej, bo takiej (tak mi się przynajmniej wydaje) przywykłem słuchać. W dźwiękowych zawiłościach i zróżnicowanej palecie tego co obecnie oferuje nam współczesny przemysł muzyczny, w nieograniczonych w dzisiejszych czasach możliwościach dotarcia do niemal wszystkiego, a przy tym idącej z tym w parze potrzebie umiejętnego oddzielenia ziarna od plew, poszukuję przede wszystkim prawdziwych, naturalnych i nie trącających kiczem emocji. Wejścia w inny świat gdzie nikt i nic nie będzie w stanie przeszkodzić mi w odczuwaniu tego co płynie z głębi psyche podczas realnej kontemplacji bieżącej chwili, bycia tu i teraz. Do tego, poza odpowiednimi warunkami zewnętrznymi, potrzeba dialogu różnorakich artystycznych środków wyrazu, począwszy od zespołowego grania poszczególnych instrumentów, przez porywający nietuzinkową barwą i skalą głos, po piękne głębokie teksty traktujące o ważkich sprawach życia codziennego, na okładce albumu kończąc. Tak się akurat składa, że trzymam w ręku dzieło norweskich debiutantów, którzy stworzyli dla mnie coś, co w sposób naturalny wkomponowało się w zarysowane wyżej dosyć rygorystyczne wymagania. Nazwali się Himmellegeme, cokolwiek to znaczy w ich ojczystym języku. Pochodzą z Bergen i pewnie w któryś z nierzadkich w tych rejonach świata deszczowych dni, czy nawet słonecznych ale i tak dosyć ciemnych zimową porą, postanowili uraczyć wymagających odbiorców swoją muzyczną wizją. Od razu zaznaczam, że nie ma ona nic wspólnego z przełamywaniem barier czy wprowadzaniem do teatru dźwięków nowych rozwiązań. Dla wywoływania w słuchaczu dreszczy podniecenia i duchowej ekstazy nie trzeba silić się na przesadną oryginalność. Muzycy mają swoje inspiracje i czerpią z nich nader skwapliwie, ale robią to w sposób subtelny, nie nachalny a przede wszystkim bardzo dojrzały. Właśnie to słowo nabiera jeszcze większego znaczenia gdy zestawimy je z pojęciem debiutanta. Na całej, choć ewidentnie za krótkiej, bo trwającej niespełna trzydzieści osiem minut płycie, nie słychać niczego co mogłoby wskazywać, że Skandynawowie przygotowali w pocie czoła swój prapremierowy materiał; ciężko znaleźć w jakimkolwiek fragmencie debiutancką tremę, brak ogłady, nachalne poszukiwanie stylu, czy nadmiar pomysłów, które w chaosie prezentacji wydawałyby się rozmyte i zatracały się burząc spójność płyty. Nic z tych rzeczy, wszystko począwszy od otwierający wydawnictwo Natteravn po kończący je absolutnie wybitnie transowy Fallvind, wydaje się przemyślane i podążające z góry zaplanowaną ścieżką. Co zatem grają i jak? Klimatycznie, atmosferycznie, czasem psychodelicznie i artrockowo, a przede wszystkim niezwykle emocjonalnie, za to w krótkich formach i bez progowego nadęcia. Nie uświadczymy tu długich, wirtuozerskich popisów instrumentalnych, przesadnych wypuszczeń poza główną linię melodyczną, przekrzykiwania się, czy jałowych konkursów w stylu kto zagra dłużej i lepiej technicznie. Utwory w większości przypadków oscylują w granicach pięciu minut, co pozwala odczuć zaspokojenie apetytu, ale paradoksalnie jednocześnie niedosyt. I to jest piękne. Liczne ściany dźwięku, melodyjne ale nie do przesady partie gitar w obstawie wyraźnie rysującej się sekcji rytmicznej i głos wokalisty, który zasługuje na oddzielną uwagę, wszystko to obecne jest w tych wąskich ramach czasowych i wywołuje nastrój niesłychanie intensywny. To w gruncie rzeczy sztuka dla odważnych i mających żelazne nerwy słuchaczy. Mroczna i tajemnicza konsystencja tej muzycznej układanki łatwo może wywołać klimat grozy i pobudzić różne rejony ludzkiej psychiki. Ale jeśli chcemy iść na całość, a tylko z takim nastawieniem sugeruję wtopić się w zagadkowe odgłosy z kosmosu, to pora nocna, gdy nieprzebrana czerń zalewa naszą świadomość, jest najbardziej żyznym gruntem do pochłaniania tych dźwięków. Ciekawe, że odnajduję w tej muzyce inspiracje dosyć mocno zróżnicowane. Dostrzegalne są w poszczególnych utworach nawiązania do Sigur Ros, zwłaszcza w warstwie wokalnej, ale również do grup nieco z innej szuflady jak ponownie islandzki Solstafir, czy fiński Throes of Dawn; mają ci Skandynawowie cos wspólnego ze sobą. Ponadto w kształtowaniu klimatu w krótkich i zwartych formach przypominają mi także recenzowaną na łamach artrocka płytę post rockowej grupy Aoria – The constant, pochodzącej tym razem ze Szwecji. Kto tworzy zatem ten arcyciekawy i dobrze zapowiadający się zespół? To męski kwintet: na gitarze i przy mikrofonie bryluje Aleksander Vormestrand, gitara prowadząca i chórki Hein Aleksander Olson, na bębnach pogrywa Thord Nordli, na basie sekcję rytmiczną współtworzy Erik Alfredsen udzielający się też wokalnie i skład uzupełnia Lauritz Isaksen odpowiedzialny za instrumenty klawiszowe. Muzycy ci nie są bynajmniej kompletnymi nowicjuszami, wszak wokalista i gitarzysta (Aleksander i Hein) udzielali się już w metalowej grupie Symbiose i razem zaczęli tworzyć pierwsze riffy, które potem przerodziły się w nowy projekt pod nazwą Himmellegeme, do którego dołączali sukcesywnie pozostali muzycy już na początku 2015 roku. Już sama okładka wiele wyjaśnia z czym będziemy mieli do czynienia. Feeria barw i piękno wszechświata jest tak samo urzekające i niedefiniowalne, jak zawarta na tym srebrnym krążku muzyka. Majestatyczny obraz gwiezdnej porodówki, mgławicy planetarnej mieniącej się kolorami tęczy, z tajemniczym ciałem niebieskim będącym ni to planetą ni gasnącą tudzież zaćmioną gwiazdą , a może czarną dziurą zasysającą wszelaką materię, przyciągają wzrok. Zachęcają by zajrzeć do środka okładki, wyjąć wreszcie płytę i ułożyć ją z namaszczeniem w odtwarzaczu. Jeszcze dobrej jakości słuchawki na uszy i można wyruszać na eksplorację nieznanego. Otwierający zestaw Natteravn jest idealną wizytówką całego albumu. Od pierwszych chwil muzycy kreują zapadający w pamięć i niepowtarzalny, specyficzny wręcz nastrój, który towarzyszyć nam będzie już do końca z króciutką przerwą o czym za chwilę. Długo nie trzeba czekać, aby uwagę przykuł charakterystyczny wokal charyzmatycznego frontmena grupy. Jest ekspresyjny, ekspansywny i naturalną siłą swojej jakości ma decydujący wpływ na ukształtowanie melodycznej transowości, która może stać się znakiem rozpoznawczym Norwegów; w końcowych fragmentach naprawdę wciągają niskie rejestry, a dodatkowo w odbiorze pomaga pasujący do muzycznej konwencji język norweski, w którym wyśpiewywane są poszczególne linijki tekstu. Podobnie jest w kolejnym utworze Hjertedød, w którym wokalistę opuszczają już chyba wszelkie bariery i na fali świadomości swoich walorów głosowych buduje z każdą mijającą sekundą melancholijne napięcie. To jeden z tych przykładów, gdzie dobrze i skwapliwie wykorzystana jakość tego daru niebios wprowadza dodatkowy element do instrumentalnego zestawu środków wyrazu. Nie trzeba być wybitnym technikiem ani muzycznym erudytą by dosłyszeć, iż wraz z dobraną przez zespół muzyczną wizją komponuje się idealnie. Wrażenie to potęguje w szczególności dialog wyśpiewywanych z przejęciem strof z podkładem gitary prowadzącej, gdzie raz za razem przez jednego albo drugiego aktora budowana jest naprzemiennie linia melodyczna. W kompozycji tytułowej z kolei, zaskakuje początkowe lecz chwilowe tylko lekkie wyciszenie; Vormerstrand śpiewa tu bardziej subtelnie, miękko, niemal aksamitnie, by niedługo potem znów połączyć swe siły z łkającą gitarą w akompaniamencie ciekawych perkusyjnych przygrywek. Końcówka tej dźwiękowej orgii to już istne królestwo rozkoszy, gitarowa masturbacja, która prowadzi wrażliwca tylko w jednym kierunku, w otwarte wrota rajskiego spełnienia. Najdobitniej mistrzostwo świata w kreowaniu zapadających w pamięć melodii, podszytych krystaliczną melancholią, muzycy osiągnęli w kompozycji Breath in the air like fire. Nastrój w początkowej fazie wytwarza delikatny klawiszowy wstęp, któremu nieśpiesznie wchodzi w drogę perkusja, a za nią nieodłączny atrybut piękna tej płyty, czyli wokal. Mieni się on jeszcze głębszym pokładem emocji, przeszywa do szpiku kości jego tęskna barwa, a na skórze przebiegają liczne dreszcze wywołane zawodzeniem, krzykiem rozpaczy przepełnionym wyraźnie odczuwalnym smutkiem. I teraz nadchodzi mały przerywnik, o którym wcześniej wspominałem, gdyż najmniej w całym zestawie przekonuje właśnie utwór numer pięć – Kyss mine blodige hender. Jest zbyt podobny do Hjerdtedød, momentami stanowi niemal jego kopię w zapędach wokalisty i jest po prostu bez wyrazu; młodzi Norwegowie gdzieś tu na ułamek sekundy zgubili tak pieczołowicie i misternie utkaną atmosferę. Pewnie sam w pojedynkę, bez otoczenia w postaci poprzedzających go perełek i zamykających album dwóch ostatnich numerów, kawałek ten obroniłby się bez szwanku. Warto odnotować pozycję numer sześć, Fish, zaśpiewaną po angielsku, która nieco odstaje od pozostałej zawartości wydawnictwa, ale nie poziomem bynajmniej, co gatunkowymi konotacjami. Pełno tu, przynajmniej dla mnie, starego, dobrego hardrocka i bluesa zarazem, ale w niewielkiej symbolicznej niemalże dawce, głównie z uwagi na czas trwania utworu. Niewątpliwie jednak wstawki instrumentalne przenoszą nas trochę wstecz choć nie tempo i energia są tu najważniejsze, a wciąż nieodmienna i nie gubiąca się nigdzie atmosfera. Mistrzostwo ekstazy i uniesienia, melodycznej subtelności wokalnej i nieco większej dominacji dla czysto instrumentalnego ukształtowania kosmicznej przestrzeni w harmonii z okładką albumu osiągnęli Norwegowie w zamykającym album, stanowiącym jego magnum opus, utworze Fallvind. Po spokojnej pierwszej części zdominowanej jeszcze przez aksamitny głos Aleksandra Vormestranda, w szóstej minucie nadchodzi najbardziej rozbudowany, popisowy koncert instrumentalistów, choć jak wspomniałem na wstępie, bardziej chodzi w nim o utrzymanie hipnotycznego nastroju niż forsowanie tempa i epatowanie wirtuozerskim rozmachem. Najpierw eter rozrywają miarowe rytmy wygrywane na bębnach z pląsającą się gdzieś w zakamarkach nieśmiało gitarą, ale już po chwili robi się odważniej, wchodzi pełna sekcja rytmiczna i malownicza wysunięta na pierwszy plan melodyjna partia gitarowa. Muzyka piękna, okładka imponująca, o czym zatem traktują poszczególne tematy w warstwie lirycznej? Nie było łatwo zgłębić ich sensu, po pierwsze dlatego, że w czterech utworach z siedmiu jakie znalazły się na tym krążku wokalista operuje swoim językiem ojczystym, a po drugie próżno szukać we wkładce do albumu tekstów. Szkoda, gdyż tak charakterystyczne walory dźwiękowe i graficzne wyzwalają nieposkromioną ciekawość, by zgłębić poetycką stronę płyty. Niemniej jednak bezpośredni kontakt z członkiem zespołu Heinem Alexandrem Olsonem umożliwił mi szersze zapoznanie się z przesłaniem dzieła. Nie ma ono charakteru koncepcyjnego ani pod względem lirycznym ani muzycznym jednakże, co ciekawe, wszystkie utwory koncertują się wokół tego samego tematu. Warstwa tekstowa zainspirowana została przez autora doświadczeniami nabytymi przez członków zespołu podczas dorastania i wychowywania się w miejscu urodzenia – wyspy Karmøy na zachodzie Norwegii. Mała społeczność żyjąca na niewielkiej przestrzeni w mało sprzyjających warunkach wytworzyła pewien hermetyczny, zamknięty krąg przynależności społecznej, w której jest się albo chrześcijaninem albo jest się kimś innym, gdzie odstępstwo od przyjętych norm i uwarunkowań nie musi być mile widziane i nie jest z pewnością łatwe. Dlatego też teksty poszczególnych utworów koncertują się wokół kwestii związanych z uwiezieniem ludzi w ukształtowanych przez latach zwyczajach i rutynie bez szans na wyzwolenie się z tych ograniczeń za społecznym przyzwoleniem. O tym traktuje choćby utwór Kyss mine blodige hender; podobnie Hjerdtedød, w którym głównym tematem jest brak zdolności w poradzeniu sobie jednostki z oczekiwaniami jakie w stosunku do niej mają ludzie z najbliższego otoczenia, co w rezultacie prowadzi nierzadko do uzależnień i stoczenia się na manowce bez wizji, zgodnie z którą życie może dalej podążać. Rozwinięciem tematu zdaje się być kończący album Fallvind, poświęcony rutynie w jaką wpada się wraz z dorastaniem, obowiązkową edukacją, pracą, zdobyciem życiowego partnera, dziećmi, domem, kolejnym samochodem itp., co nakręca spiralę i ścieżkę którą właściwie każdy musi podążać. Nie ma przy tym szans na to, by wyrwać się z tego kieratu uzależnień i poczuć umykającą szybko radość życia. Inne pozycje, jak choćby Breath in the air like fire, poświęcone są pamięci, jaka towarzyszy nam przez kolejne lata, z okresu dojrzewania, który nas ukształtował i odcisnął piętno na tym kim się staliśmy i co robimy. Jedynie utwór tytułowy jest kompletnie fikcyjny a przy tym najbliżej związany z okładką albumu, gdyż zaczerpnięty został z mitologii nordyckiej i opisuje sposób powstania planety, zrodzonej z nieba, ziemi i wody. Piękna płyta, wystarczająco krótka by wciąż chcieć słuchać jej od nowa i nie za długa by się nią znudzić i nie móc ogarnąć w całości. Trudno się od niej uwolnić, a łatwo w niej zatracić; gorąco polecam. Dominik Kaszyński Dziś przed nami kolejny debiut z Krainy Wikingów. Z ciemnych i psychodelicznych otchłani miasta Bergen, niczym zwiastun zbliżającej się nocy polarnej, wyłania się zespół o nazwie Himmellegeme, który przedstawia swój wyjątkowy, słodko-gorzki, debiutancki album "Myth of Earth". Muzyka Himmellegeme jest druzgocąco wyrazista. Jest mroczna, tajemnicza i atmosferyczna. Psychodeliczna w jak najlepszym rozumieniu tego słowa. Bywa też chwilami mocno dołująca. Poprzez niezwykły klimat, w jakim jest utrzymana, potrafi wpływać na psychikę odbiorcy. Myślę, że dzięki temu znajdzie sobie tyle samo zwolenników, co przeciwników. Jest czarno – biała. Z tym, że ciemnych kolorów jest zdecydowanie więcej. Trudno wobec niej przejść obojętnie. Intryguje, nęci i odpycha. Wszystko po to, by za chwilę znów przyciągnąć do siebie niewidzialną magnetyczną siłą. Tego co dzieje się w utworach „Fallvind”, „Natteravn” czy w tytułowym „Myth Of Earth” nie sposób opisać słowami. Tego trzeba posłuchać. To trzeba poczuć. Doświadczyć. I przeżyć… Grupa Himmellegeme jest mistrzem w tworzeniu nieziemskiego klimatu, który buduje przy pomocy dźwięków pochodzących jakby nie z tej ziemi. Wraz ze swoimi ciężkimi riffami, mocnymi melodiami i melancholijnymi tekstami napisanymi zarówno w języku norweskim, jak i angielskim, Himmellegeme opowiada muzyczne historie, które pobudzają wyobraźnię. By pracowała ona na najwyższych obrotach nie trzeba wcale znajomości języka norweskiego. Wystarczy mentalny reset i poddanie się magii tych dźwięków. Polecam wgłębienie się w ich sens tym wszystkim, którzy cenią sobie twórczość grup Sigur Rós, Seigmen, Radiohead, Queens Of The Stone Age czy pieśni Jeffa Buckleya. Grupę Himmellegeme tworzą: Aleksander Vormestrand (gitara i wokal), Hein Alexander Olson (gitara), Lauritz Isaksen (instrumenty klawiszowe), Erik Alfredsen (bas) i Thord Nordli (perkusja). Młodzi ludzie, a potrafią tak wiele… Album „Myth Of Earth” został nagrany w jednym z najbardziej renomowanych studiów w Bergen, Broen Studios, i został wyprodukowany przez Andersa Bjellanda (m.in. Electric Eye, Hypertext). „Myth Of Earth” to bardzo przekonywujący album. Niezbyt długi (niespełna 38 minut), ale pełen autentycznie porywających momentów. Niesamowicie mocny jak na debiut i dający sporą nadzieję na przyszłość. Myślę, że z pewnością warto będzie śledzić dalsze losy tej norweskiej formacji. Na koniec sparafrazuję słowa klasyka: "Leprusy i Motorsajki chwalicie, a świetnego (Himmellegeme!) nie znacie"... Pora to zmienić! Artur Chachlowski Here is a band that is new to me--from Norway--whose mundane blues-rock sound is uplifted throughout by nuanced performances of all instrumentalists, great sound engineering, and, most of all, by the tremendous talent and instincts of lead vocalist Aleksander Vormstrand. Definitely in the running for newcomers of the year, Aleksander may be deserving of vocalist of the year! 1. "Natteravn" (4:55) grungy, dirty, dark, dank, and haunting in a Post Rock/ULVER kind of way. The singer here sings not unlike Ulver's Kristoffer "Garm" Rygg. Powerful but could use more development and nuance (like the vocal screams in the final minute). (7.5/10) 2. "Hjertedød" (3:55) Wow! What a voice! Reminds me of the late Robby Wilson (AUTUMN CHORUS). To go from a haunting, almost folk/religious sound and feel into the stoner rock that it ends up in is remarkable. (8.5/10) 3. "Myth Of Earth" (5:21) lots of spacey background sounds droning away in support of the organ and slowly played drums in the opening 45 seconds leads to a spacious foundation over which that amazing voice of Alexsander Vormestrand sings (and then sits back whilc Hein Alexander Olson takes over and wails away his bluesy lead guitar tones.) Vocal and music here sounds a bit like countrymates SEVEN IMPALE or Finnish wunderkind Petri Walli, from KINGSTON WALL, slowed down by heroin. Simple enough song construction raised up by some great individual contributions! One of my favorite three songs on the album. (9/10) 4. "Breathe In The Air Like It's Fire" (5:26) simple, basic opening which builds into a pretty chord progression over which Aleksander issues forth another magical vocal performance. Both the verses and the chorus have some absolutely beautiful technical and melodic conveyances. A top three song for me. (9.5/10) 5. "Kyss Mine Blodige Hender" (3:53) with a bit of grungy, distorted edge to it, this song could fit well onto an album by DUNGEN or MOTORPSYCHO. Different vocal approach by Aleksander here, as he sings in a lower octave than previously and warbles his long notes in a way that is kind of reminiscent of early ELIZABETH FRASER (Cocteau Twins). Nice song. (8/10) 6. "Fish" (3:42) all blues, this one, with piano and echo-percussions and classic blues guitar sounds before Aleksander enters. Then, after his first verse, the band bursts out into a kind of ERIC CLAPTON/YARDBIRDS/LED ZEPPELIN chorus section. Organ joins in as Aleksander raises the bar of force and emotion ten notches. Aleksander definitely the power of a great blues rock singer like ERIC BURDON. (8.5/10) 7. "Fallvind" (10:15) in spite of its proggy length, this song happens to be the proggiest song on the album. Post Rock guitar, folk keyboard flute sounds, John Wayne sample at the opening, and folkie ROBBIE WILSON-like vocal, the song develops into a great prog epic--one of my favorites of the year! My final top three song. (9/10) Four stars; a wonderful addition to any prog rocker's album collection -and a band (and individual) to keep your eyes and ears on. What potential! BrufordFreak ..::TRACK-LIST::.. 1. Natteravn 04:55 2. Hjertedød 03:55 3. Myth of Earth 05:21 4. Breathe in the air like it's fire 05:26 5. Kyss mine blodige hender 03:53 6. Fish 03:42 7. Fallvind 10:15 ..::OBSADA::.. Aleksander Vormestrand - vocals, guitar Hein Alexander Olson - lead guitar Lauritz Isaksen - keyboards Erik Alfredsen - bass Thord Nordli - drums https://www.youtube.com/watch?v=f9FbjbPNaVw SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-26 19:01:17
Rozmiar: 87.38 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nadzieja nie jest matką głupich, może umiera ostatnia, ale na pewno pcha życie naprzód dając mu niezbędne paliwo do ciągłej jazdy w zmieniających się po drodze warunkach. Gdy mielizny i marazm na zewnątrz nie pozwalają zapomnieć o tym, że zawsze może być lepiej; a jak szczęśliwie pojawi się wreszcie bujny krajobraz ciśnie na usta słowo dziękuję, a w sercu zagnieżdża się wdzięczność za to, że warto było czekać i nie poddawać się. Powyższe, na pozór banalne, prawdy objawione jak ulał dopasowują się swym kształtem do muzycznego świata muzyki niebanalnej, bo takiej (tak mi się przynajmniej wydaje) przywykłem słuchać. W dźwiękowych zawiłościach i zróżnicowanej palecie tego co obecnie oferuje nam współczesny przemysł muzyczny, w nieograniczonych w dzisiejszych czasach możliwościach dotarcia do niemal wszystkiego, a przy tym idącej z tym w parze potrzebie umiejętnego oddzielenia ziarna od plew, poszukuję przede wszystkim prawdziwych, naturalnych i nie trącających kiczem emocji. Wejścia w inny świat gdzie nikt i nic nie będzie w stanie przeszkodzić mi w odczuwaniu tego co płynie z głębi psyche podczas realnej kontemplacji bieżącej chwili, bycia tu i teraz. Do tego, poza odpowiednimi warunkami zewnętrznymi, potrzeba dialogu różnorakich artystycznych środków wyrazu, począwszy od zespołowego grania poszczególnych instrumentów, przez porywający nietuzinkową barwą i skalą głos, po piękne głębokie teksty traktujące o ważkich sprawach życia codziennego, na okładce albumu kończąc. Tak się akurat składa, że trzymam w ręku dzieło norweskich debiutantów, którzy stworzyli dla mnie coś, co w sposób naturalny wkomponowało się w zarysowane wyżej dosyć rygorystyczne wymagania. Nazwali się Himmellegeme, cokolwiek to znaczy w ich ojczystym języku. Pochodzą z Bergen i pewnie w któryś z nierzadkich w tych rejonach świata deszczowych dni, czy nawet słonecznych ale i tak dosyć ciemnych zimową porą, postanowili uraczyć wymagających odbiorców swoją muzyczną wizją. Od razu zaznaczam, że nie ma ona nic wspólnego z przełamywaniem barier czy wprowadzaniem do teatru dźwięków nowych rozwiązań. Dla wywoływania w słuchaczu dreszczy podniecenia i duchowej ekstazy nie trzeba silić się na przesadną oryginalność. Muzycy mają swoje inspiracje i czerpią z nich nader skwapliwie, ale robią to w sposób subtelny, nie nachalny a przede wszystkim bardzo dojrzały. Właśnie to słowo nabiera jeszcze większego znaczenia gdy zestawimy je z pojęciem debiutanta. Na całej, choć ewidentnie za krótkiej, bo trwającej niespełna trzydzieści osiem minut płycie, nie słychać niczego co mogłoby wskazywać, że Skandynawowie przygotowali w pocie czoła swój prapremierowy materiał; ciężko znaleźć w jakimkolwiek fragmencie debiutancką tremę, brak ogłady, nachalne poszukiwanie stylu, czy nadmiar pomysłów, które w chaosie prezentacji wydawałyby się rozmyte i zatracały się burząc spójność płyty. Nic z tych rzeczy, wszystko począwszy od otwierający wydawnictwo Natteravn po kończący je absolutnie wybitnie transowy Fallvind, wydaje się przemyślane i podążające z góry zaplanowaną ścieżką. Co zatem grają i jak? Klimatycznie, atmosferycznie, czasem psychodelicznie i artrockowo, a przede wszystkim niezwykle emocjonalnie, za to w krótkich formach i bez progowego nadęcia. Nie uświadczymy tu długich, wirtuozerskich popisów instrumentalnych, przesadnych wypuszczeń poza główną linię melodyczną, przekrzykiwania się, czy jałowych konkursów w stylu kto zagra dłużej i lepiej technicznie. Utwory w większości przypadków oscylują w granicach pięciu minut, co pozwala odczuć zaspokojenie apetytu, ale paradoksalnie jednocześnie niedosyt. I to jest piękne. Liczne ściany dźwięku, melodyjne ale nie do przesady partie gitar w obstawie wyraźnie rysującej się sekcji rytmicznej i głos wokalisty, który zasługuje na oddzielną uwagę, wszystko to obecne jest w tych wąskich ramach czasowych i wywołuje nastrój niesłychanie intensywny. To w gruncie rzeczy sztuka dla odważnych i mających żelazne nerwy słuchaczy. Mroczna i tajemnicza konsystencja tej muzycznej układanki łatwo może wywołać klimat grozy i pobudzić różne rejony ludzkiej psychiki. Ale jeśli chcemy iść na całość, a tylko z takim nastawieniem sugeruję wtopić się w zagadkowe odgłosy z kosmosu, to pora nocna, gdy nieprzebrana czerń zalewa naszą świadomość, jest najbardziej żyznym gruntem do pochłaniania tych dźwięków. Ciekawe, że odnajduję w tej muzyce inspiracje dosyć mocno zróżnicowane. Dostrzegalne są w poszczególnych utworach nawiązania do Sigur Ros, zwłaszcza w warstwie wokalnej, ale również do grup nieco z innej szuflady jak ponownie islandzki Solstafir, czy fiński Throes of Dawn; mają ci Skandynawowie cos wspólnego ze sobą. Ponadto w kształtowaniu klimatu w krótkich i zwartych formach przypominają mi także recenzowaną na łamach artrocka płytę post rockowej grupy Aoria – The constant, pochodzącej tym razem ze Szwecji. Kto tworzy zatem ten arcyciekawy i dobrze zapowiadający się zespół? To męski kwintet: na gitarze i przy mikrofonie bryluje Aleksander Vormestrand, gitara prowadząca i chórki Hein Aleksander Olson, na bębnach pogrywa Thord Nordli, na basie sekcję rytmiczną współtworzy Erik Alfredsen udzielający się też wokalnie i skład uzupełnia Lauritz Isaksen odpowiedzialny za instrumenty klawiszowe. Muzycy ci nie są bynajmniej kompletnymi nowicjuszami, wszak wokalista i gitarzysta (Aleksander i Hein) udzielali się już w metalowej grupie Symbiose i razem zaczęli tworzyć pierwsze riffy, które potem przerodziły się w nowy projekt pod nazwą Himmellegeme, do którego dołączali sukcesywnie pozostali muzycy już na początku 2015 roku. Już sama okładka wiele wyjaśnia z czym będziemy mieli do czynienia. Feeria barw i piękno wszechświata jest tak samo urzekające i niedefiniowalne, jak zawarta na tym srebrnym krążku muzyka. Majestatyczny obraz gwiezdnej porodówki, mgławicy planetarnej mieniącej się kolorami tęczy, z tajemniczym ciałem niebieskim będącym ni to planetą ni gasnącą tudzież zaćmioną gwiazdą , a może czarną dziurą zasysającą wszelaką materię, przyciągają wzrok. Zachęcają by zajrzeć do środka okładki, wyjąć wreszcie płytę i ułożyć ją z namaszczeniem w odtwarzaczu. Jeszcze dobrej jakości słuchawki na uszy i można wyruszać na eksplorację nieznanego. Otwierający zestaw Natteravn jest idealną wizytówką całego albumu. Od pierwszych chwil muzycy kreują zapadający w pamięć i niepowtarzalny, specyficzny wręcz nastrój, który towarzyszyć nam będzie już do końca z króciutką przerwą o czym za chwilę. Długo nie trzeba czekać, aby uwagę przykuł charakterystyczny wokal charyzmatycznego frontmena grupy. Jest ekspresyjny, ekspansywny i naturalną siłą swojej jakości ma decydujący wpływ na ukształtowanie melodycznej transowości, która może stać się znakiem rozpoznawczym Norwegów; w końcowych fragmentach naprawdę wciągają niskie rejestry, a dodatkowo w odbiorze pomaga pasujący do muzycznej konwencji język norweski, w którym wyśpiewywane są poszczególne linijki tekstu. Podobnie jest w kolejnym utworze Hjertedød, w którym wokalistę opuszczają już chyba wszelkie bariery i na fali świadomości swoich walorów głosowych buduje z każdą mijającą sekundą melancholijne napięcie. To jeden z tych przykładów, gdzie dobrze i skwapliwie wykorzystana jakość tego daru niebios wprowadza dodatkowy element do instrumentalnego zestawu środków wyrazu. Nie trzeba być wybitnym technikiem ani muzycznym erudytą by dosłyszeć, iż wraz z dobraną przez zespół muzyczną wizją komponuje się idealnie. Wrażenie to potęguje w szczególności dialog wyśpiewywanych z przejęciem strof z podkładem gitary prowadzącej, gdzie raz za razem przez jednego albo drugiego aktora budowana jest naprzemiennie linia melodyczna. W kompozycji tytułowej z kolei, zaskakuje początkowe lecz chwilowe tylko lekkie wyciszenie; Vormerstrand śpiewa tu bardziej subtelnie, miękko, niemal aksamitnie, by niedługo potem znów połączyć swe siły z łkającą gitarą w akompaniamencie ciekawych perkusyjnych przygrywek. Końcówka tej dźwiękowej orgii to już istne królestwo rozkoszy, gitarowa masturbacja, która prowadzi wrażliwca tylko w jednym kierunku, w otwarte wrota rajskiego spełnienia. Najdobitniej mistrzostwo świata w kreowaniu zapadających w pamięć melodii, podszytych krystaliczną melancholią, muzycy osiągnęli w kompozycji Breath in the air like fire. Nastrój w początkowej fazie wytwarza delikatny klawiszowy wstęp, któremu nieśpiesznie wchodzi w drogę perkusja, a za nią nieodłączny atrybut piękna tej płyty, czyli wokal. Mieni się on jeszcze głębszym pokładem emocji, przeszywa do szpiku kości jego tęskna barwa, a na skórze przebiegają liczne dreszcze wywołane zawodzeniem, krzykiem rozpaczy przepełnionym wyraźnie odczuwalnym smutkiem. I teraz nadchodzi mały przerywnik, o którym wcześniej wspominałem, gdyż najmniej w całym zestawie przekonuje właśnie utwór numer pięć – Kyss mine blodige hender. Jest zbyt podobny do Hjerdtedød, momentami stanowi niemal jego kopię w zapędach wokalisty i jest po prostu bez wyrazu; młodzi Norwegowie gdzieś tu na ułamek sekundy zgubili tak pieczołowicie i misternie utkaną atmosferę. Pewnie sam w pojedynkę, bez otoczenia w postaci poprzedzających go perełek i zamykających album dwóch ostatnich numerów, kawałek ten obroniłby się bez szwanku. Warto odnotować pozycję numer sześć, Fish, zaśpiewaną po angielsku, która nieco odstaje od pozostałej zawartości wydawnictwa, ale nie poziomem bynajmniej, co gatunkowymi konotacjami. Pełno tu, przynajmniej dla mnie, starego, dobrego hardrocka i bluesa zarazem, ale w niewielkiej symbolicznej niemalże dawce, głównie z uwagi na czas trwania utworu. Niewątpliwie jednak wstawki instrumentalne przenoszą nas trochę wstecz choć nie tempo i energia są tu najważniejsze, a wciąż nieodmienna i nie gubiąca się nigdzie atmosfera. Mistrzostwo ekstazy i uniesienia, melodycznej subtelności wokalnej i nieco większej dominacji dla czysto instrumentalnego ukształtowania kosmicznej przestrzeni w harmonii z okładką albumu osiągnęli Norwegowie w zamykającym album, stanowiącym jego magnum opus, utworze Fallvind. Po spokojnej pierwszej części zdominowanej jeszcze przez aksamitny głos Aleksandra Vormestranda, w szóstej minucie nadchodzi najbardziej rozbudowany, popisowy koncert instrumentalistów, choć jak wspomniałem na wstępie, bardziej chodzi w nim o utrzymanie hipnotycznego nastroju niż forsowanie tempa i epatowanie wirtuozerskim rozmachem. Najpierw eter rozrywają miarowe rytmy wygrywane na bębnach z pląsającą się gdzieś w zakamarkach nieśmiało gitarą, ale już po chwili robi się odważniej, wchodzi pełna sekcja rytmiczna i malownicza wysunięta na pierwszy plan melodyjna partia gitarowa. Muzyka piękna, okładka imponująca, o czym zatem traktują poszczególne tematy w warstwie lirycznej? Nie było łatwo zgłębić ich sensu, po pierwsze dlatego, że w czterech utworach z siedmiu jakie znalazły się na tym krążku wokalista operuje swoim językiem ojczystym, a po drugie próżno szukać we wkładce do albumu tekstów. Szkoda, gdyż tak charakterystyczne walory dźwiękowe i graficzne wyzwalają nieposkromioną ciekawość, by zgłębić poetycką stronę płyty. Niemniej jednak bezpośredni kontakt z członkiem zespołu Heinem Alexandrem Olsonem umożliwił mi szersze zapoznanie się z przesłaniem dzieła. Nie ma ono charakteru koncepcyjnego ani pod względem lirycznym ani muzycznym jednakże, co ciekawe, wszystkie utwory koncertują się wokół tego samego tematu. Warstwa tekstowa zainspirowana została przez autora doświadczeniami nabytymi przez członków zespołu podczas dorastania i wychowywania się w miejscu urodzenia – wyspy Karmøy na zachodzie Norwegii. Mała społeczność żyjąca na niewielkiej przestrzeni w mało sprzyjających warunkach wytworzyła pewien hermetyczny, zamknięty krąg przynależności społecznej, w której jest się albo chrześcijaninem albo jest się kimś innym, gdzie odstępstwo od przyjętych norm i uwarunkowań nie musi być mile widziane i nie jest z pewnością łatwe. Dlatego też teksty poszczególnych utworów koncertują się wokół kwestii związanych z uwiezieniem ludzi w ukształtowanych przez latach zwyczajach i rutynie bez szans na wyzwolenie się z tych ograniczeń za społecznym przyzwoleniem. O tym traktuje choćby utwór Kyss mine blodige hender; podobnie Hjerdtedød, w którym głównym tematem jest brak zdolności w poradzeniu sobie jednostki z oczekiwaniami jakie w stosunku do niej mają ludzie z najbliższego otoczenia, co w rezultacie prowadzi nierzadko do uzależnień i stoczenia się na manowce bez wizji, zgodnie z którą życie może dalej podążać. Rozwinięciem tematu zdaje się być kończący album Fallvind, poświęcony rutynie w jaką wpada się wraz z dorastaniem, obowiązkową edukacją, pracą, zdobyciem życiowego partnera, dziećmi, domem, kolejnym samochodem itp., co nakręca spiralę i ścieżkę którą właściwie każdy musi podążać. Nie ma przy tym szans na to, by wyrwać się z tego kieratu uzależnień i poczuć umykającą szybko radość życia. Inne pozycje, jak choćby Breath in the air like fire, poświęcone są pamięci, jaka towarzyszy nam przez kolejne lata, z okresu dojrzewania, który nas ukształtował i odcisnął piętno na tym kim się staliśmy i co robimy. Jedynie utwór tytułowy jest kompletnie fikcyjny a przy tym najbliżej związany z okładką albumu, gdyż zaczerpnięty został z mitologii nordyckiej i opisuje sposób powstania planety, zrodzonej z nieba, ziemi i wody. Piękna płyta, wystarczająco krótka by wciąż chcieć słuchać jej od nowa i nie za długa by się nią znudzić i nie móc ogarnąć w całości. Trudno się od niej uwolnić, a łatwo w niej zatracić; gorąco polecam. Dominik Kaszyński Dziś przed nami kolejny debiut z Krainy Wikingów. Z ciemnych i psychodelicznych otchłani miasta Bergen, niczym zwiastun zbliżającej się nocy polarnej, wyłania się zespół o nazwie Himmellegeme, który przedstawia swój wyjątkowy, słodko-gorzki, debiutancki album "Myth of Earth". Muzyka Himmellegeme jest druzgocąco wyrazista. Jest mroczna, tajemnicza i atmosferyczna. Psychodeliczna w jak najlepszym rozumieniu tego słowa. Bywa też chwilami mocno dołująca. Poprzez niezwykły klimat, w jakim jest utrzymana, potrafi wpływać na psychikę odbiorcy. Myślę, że dzięki temu znajdzie sobie tyle samo zwolenników, co przeciwników. Jest czarno – biała. Z tym, że ciemnych kolorów jest zdecydowanie więcej. Trudno wobec niej przejść obojętnie. Intryguje, nęci i odpycha. Wszystko po to, by za chwilę znów przyciągnąć do siebie niewidzialną magnetyczną siłą. Tego co dzieje się w utworach „Fallvind”, „Natteravn” czy w tytułowym „Myth Of Earth” nie sposób opisać słowami. Tego trzeba posłuchać. To trzeba poczuć. Doświadczyć. I przeżyć… Grupa Himmellegeme jest mistrzem w tworzeniu nieziemskiego klimatu, który buduje przy pomocy dźwięków pochodzących jakby nie z tej ziemi. Wraz ze swoimi ciężkimi riffami, mocnymi melodiami i melancholijnymi tekstami napisanymi zarówno w języku norweskim, jak i angielskim, Himmellegeme opowiada muzyczne historie, które pobudzają wyobraźnię. By pracowała ona na najwyższych obrotach nie trzeba wcale znajomości języka norweskiego. Wystarczy mentalny reset i poddanie się magii tych dźwięków. Polecam wgłębienie się w ich sens tym wszystkim, którzy cenią sobie twórczość grup Sigur Rós, Seigmen, Radiohead, Queens Of The Stone Age czy pieśni Jeffa Buckleya. Grupę Himmellegeme tworzą: Aleksander Vormestrand (gitara i wokal), Hein Alexander Olson (gitara), Lauritz Isaksen (instrumenty klawiszowe), Erik Alfredsen (bas) i Thord Nordli (perkusja). Młodzi ludzie, a potrafią tak wiele… Album „Myth Of Earth” został nagrany w jednym z najbardziej renomowanych studiów w Bergen, Broen Studios, i został wyprodukowany przez Andersa Bjellanda (m.in. Electric Eye, Hypertext). „Myth Of Earth” to bardzo przekonywujący album. Niezbyt długi (niespełna 38 minut), ale pełen autentycznie porywających momentów. Niesamowicie mocny jak na debiut i dający sporą nadzieję na przyszłość. Myślę, że z pewnością warto będzie śledzić dalsze losy tej norweskiej formacji. Na koniec sparafrazuję słowa klasyka: "Leprusy i Motorsajki chwalicie, a świetnego (Himmellegeme!) nie znacie"... Pora to zmienić! Artur Chachlowski Here is a band that is new to me--from Norway--whose mundane blues-rock sound is uplifted throughout by nuanced performances of all instrumentalists, great sound engineering, and, most of all, by the tremendous talent and instincts of lead vocalist Aleksander Vormstrand. Definitely in the running for newcomers of the year, Aleksander may be deserving of vocalist of the year! 1. "Natteravn" (4:55) grungy, dirty, dark, dank, and haunting in a Post Rock/ULVER kind of way. The singer here sings not unlike Ulver's Kristoffer "Garm" Rygg. Powerful but could use more development and nuance (like the vocal screams in the final minute). (7.5/10) 2. "Hjertedød" (3:55) Wow! What a voice! Reminds me of the late Robby Wilson (AUTUMN CHORUS). To go from a haunting, almost folk/religious sound and feel into the stoner rock that it ends up in is remarkable. (8.5/10) 3. "Myth Of Earth" (5:21) lots of spacey background sounds droning away in support of the organ and slowly played drums in the opening 45 seconds leads to a spacious foundation over which that amazing voice of Alexsander Vormestrand sings (and then sits back whilc Hein Alexander Olson takes over and wails away his bluesy lead guitar tones.) Vocal and music here sounds a bit like countrymates SEVEN IMPALE or Finnish wunderkind Petri Walli, from KINGSTON WALL, slowed down by heroin. Simple enough song construction raised up by some great individual contributions! One of my favorite three songs on the album. (9/10) 4. "Breathe In The Air Like It's Fire" (5:26) simple, basic opening which builds into a pretty chord progression over which Aleksander issues forth another magical vocal performance. Both the verses and the chorus have some absolutely beautiful technical and melodic conveyances. A top three song for me. (9.5/10) 5. "Kyss Mine Blodige Hender" (3:53) with a bit of grungy, distorted edge to it, this song could fit well onto an album by DUNGEN or MOTORPSYCHO. Different vocal approach by Aleksander here, as he sings in a lower octave than previously and warbles his long notes in a way that is kind of reminiscent of early ELIZABETH FRASER (Cocteau Twins). Nice song. (8/10) 6. "Fish" (3:42) all blues, this one, with piano and echo-percussions and classic blues guitar sounds before Aleksander enters. Then, after his first verse, the band bursts out into a kind of ERIC CLAPTON/YARDBIRDS/LED ZEPPELIN chorus section. Organ joins in as Aleksander raises the bar of force and emotion ten notches. Aleksander definitely the power of a great blues rock singer like ERIC BURDON. (8.5/10) 7. "Fallvind" (10:15) in spite of its proggy length, this song happens to be the proggiest song on the album. Post Rock guitar, folk keyboard flute sounds, John Wayne sample at the opening, and folkie ROBBIE WILSON-like vocal, the song develops into a great prog epic--one of my favorites of the year! My final top three song. (9/10) Four stars; a wonderful addition to any prog rocker's album collection -and a band (and individual) to keep your eyes and ears on. What potential! BrufordFreak ..::TRACK-LIST::.. 1. Natteravn 04:55 2. Hjertedød 03:55 3. Myth of Earth 05:21 4. Breathe in the air like it's fire 05:26 5. Kyss mine blodige hender 03:53 6. Fish 03:42 7. Fallvind 10:15 ..::OBSADA::.. Aleksander Vormestrand - vocals, guitar Hein Alexander Olson - lead guitar Lauritz Isaksen - keyboards Erik Alfredsen - bass Thord Nordli - drums https://www.youtube.com/watch?v=f9FbjbPNaVw SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-26 18:57:26
Rozmiar: 228.83 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
..::INFO::..
--------------------------------------------------------------------- Katarzyna Gärtner - Czerwono-Czarni – Pan Przyjacielem Moim (Msza Beatowa) --------------------------------------------------------------------- Artist...............: Czerwono Czarni Album................: Msza Beatowa - Pan Przyjacielem Moim Genre................: Progressive Rock Source...............: CD Year.................: 1968 - 1995 Ripper...............: EAC (Secure mode) & Lite-On iHAS124 Codec................: Free Lossless Audio Codec (FLAC) Version..............: reference libFLAC 1.5.0 20250211 Quality..............: Lossless, (avg. compression: 54 %) Channels.............: Stereo / 44100 HZ / 16 Bit Tags.................: VorbisComment Information..........: Polskie Nagrania Muza Included.............: NFO, M3U, CUE Covers...............: Front Back CD --------------------------------------------------------------------- Tracklisting --------------------------------------------------------------------- 1. Czerwono Czarni - Introitus - Pieśń Na Wejście [11:28] 2. Czerwono Czarni - Kyrie - Panie Zmiłuj Się Nad Nami [02:21] 3. Czerwono Czarni - Gloria - Chwała Na Wysokości [03:31] 4. Czerwono Czarni - Graduale - Pieśń Rozważania [03:12] 5. Czerwono Czarni - Credo - Wierzę W Boga Ojca [03:13] 6. Czerwono Czarni - Sanctus - Święty [00:48] 7. Czerwono Czarni - Agnus Dei - Baranku Boży [01:09] 8. Czerwono Czarni - Communio - Pieśń Na Komunię [02:57] 9. Czerwono Czarni - Kolęda - Płonie Gwiazda [02:17] Pastorałki: 10. Czerwono Czarni - Chwalcie Imię Pana [03:06] 11. Czerwono Czarni - Przyjaciele Moi [02:06] 12. Czerwono Czarni - Historia O Bożym Narodzeniu [04:25] Playing Time.........: 40:40 Total Size...........: 220,82 MB ![]()
Seedów: 12
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-24 18:40:11
Rozmiar: 222.07 MB
Peerów: 2
Dodał: rajkad
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nowa, limitowana, europejska edycja wydanego w 1972 roku jedynego albumu zapomnianej amerykańskiej formacji, grającej progresywnego, jazzującego rocka (wciąż z psychodelicznymi naleciałościami) przypominającego o dziwo bardziej nagrania brytyjskich 'trąbionych' formacji, jak If, Galliard i Walrus, niż amerykańskie Chicago, Blood Sweat & Tears czy też Chase. Otwierający całość 11-minutowy "The Monster's Bride" to absolutnie genialny rockowy klasyk, pełen zmiennych nastrojów i jednocześnie ozdobiony cudownymi liniami melodycznymi. Pozostałe trzy kawałki (a zwłaszcza 3. i 4.) niemal w niczym mu nie ustępują. JL Od dawna męczyło mnie, by przedstawić grupę McLUHAN, ale ilekroć do tego się zabierałem w ostatniej chwili zmieniałem plan. W końcu przyszedł ten moment, by napisać co nieco o zespole, który został utworzony w kampusie przez studentów University Of Illinois w Chicago pod koniec lat 60-tych. Biorąc pod uwagę, że nazwa zespołu została zainspirowana postacią kanadyjskiego filozofa Marshalla McLuhana, który w latach 60-tych zyskał rozgłos swoimi pracami na temat mediów i komunikacji przepowiadając, że elektroniczne media, zwłaszcza telewizja, stworzą wkrótce „globalną wioskę”, w kontekście późniejszych, medialnych występów zespołu miało to sens. Ma to też sens kiedy słucha się ich jedynego albumu „Anomaly” z 1972 roku. To nie jest płyta, którą chowa się przed znajomymi. Wręcz przeciwnie. I tylko zastanawia mnie jedno – dlaczego jej wydawca, wytwórnia Brunswick Records, nie zrobiła nic, by ją w epoce wypromować! Twórca całego pomysłu, wokalista, trębacz, autor większości muzyki i tekstów David Wright projektem swym zaraził najbliższego przyjaciela, multiinstrumentalistę (flet, klarnet, saksofon tenorowy) Paula Cohna, z którym grywał na tanecznych wieczorkach w szkolnym zespole Seven Seas. Wizja Wrighta spodobała się i innym studentom z roku, którzy chętnie dołączyli do tej dwójki. Po kilku personalnych roszadach w zespole znaleźli się: klawiszowiec Tom Laney, grający na basie Neal Rosner, gitarzysta Dennis Stoney Philips i perkusista John Mahoney. Na czym polegał pomysł Wrighta? Koncepcja opierała się na dodaniu do granej na żywo muzyki różnych elementów takich jak fragmenty starych, czarno-białych filmów wyświetlanych za plecami muzyków, naturalnych efektów dźwiękowych (płacz dziecka, ruch uliczny), egzotycznie brzmiących instrumentów, taśmy puszczane od tyłu… Według Wrighta medium miało być jedynie przekazem, a nie treścią. Najważniejsza w tym wszystkim i tak była muzyka. Multimedialna etykieta miała jedynie ją uatrakcyjnić. A jak odbierała to publiczność? Gromadząca się co poniedziałek młodzież w „The Wise-Fools Pub” na Lincoln Avenue w Chicago, gdzie zespół został zatrudniony, muzyka jednych wprawiała w zakłopotanie, innych frustrowała. Ale dla początkowo małej, lecz z każdym kolejnym występem coraz większej rzeszy ciekawskich i odważnych słuchaczy było to ujmujące doświadczenie. Grupa, jak żadna inna do tej pory, zmutowała progresywny rock bez reguł i granic nie oglądając się na żadne trendy i style, a country folk z elementami klezmerskimi oczarował zmęczoną komercyjnym popem, muzyką Burta Bucharacha i orkiestrami marszowymi intelektualną młodzież. Twierdzić, że grali prog to jak powiedzieć o Zappie, że grał rocka. Regularne i naprawdę ostre występy w „The Wise” doprowadziły do podpisania kontraktu z Brunswick, a co za tym idzie do nagrania dużej płyty. Producentem albumu był Bruce Swedien, człowiek, który stał się bogiem wśród inżynierów nagrań. Pięciokrotny laureat Grammy i trzynastokrotny zdobywca nagród Emmy przez dwie dekady był przyjacielem i głównym inżynierem nagrań studyjnych Michaela Jacksona, włączając w to album „Thriller”. On i mózg zespołu, Dave Wright, tworzyli w studio świetnie rozumiejący się team. Niebywałe, że w ciągu dwudniowej sesji, trwającej łącznie osiem godzin nagrali płytę, która okazała się muzyczną perełką. Krążek „Anomaly” z intrygującą okładką zaprojektowaną przez Ala D’Agostino trafił do sklepów w czerwcu 1972 roku. Dla przeciętnego słuchacza „Anomaly” wydawać się może trudny do skategoryzowania. Co prawda czuć tu brytyjską atmosferę (słychać, że polubili łagodną stronę King Crimson z czasów „Lizard” i „Island”), ale na tym kończy się ta paralela. Ich muzyka, zarówno meandrująca jak i urzekająca, ale z mocno progresywnym ostrzem podążała bardziej w stronę amerykańskiego brass rocka i jazzowych albumów Franka Zappy („Waka Jawaka”, „The Grand Wazoo”). W porównaniu do bardziej popularnych Blood Sweet And Tears, czy wczesnych Chicago, brzmieli bardziej zdyscyplinowanie. Nie odrzucając przy tym struktur bluesowych wyraźnie wzbogacili swój kontekst. To podejście do muzyki obejmujące wszystko (łącznie z kuchennym zlewem) zostało doskonale uchwycone we wspaniałym nagraniu „The Monster Bride” zawierającym złowieszcze, organowym intro. Dziesięć minut to w zasadzie instrumenty, które mieszają w głowie i sercu, gdzie miękkie dźwięki szybko wpadają w szał oddając swoje uczucia i życie muzyce. To tutaj możesz zobaczyć jak zbudowany jest zespół. Mnóstwo tu niesamowitych pasaży waltorni, które rozwalają w pył Chicago, jazzowy hardcore i progresywne wtręty często o złowieszczym charakterze. Jest cytat fanfarowej czołówki wytwórni filmowej 20th Century Fox, horn rock w stylu Blood Sweet And Tears , ścieżka dźwiękowa do filmów porno z przerwami na narrację horroru klasy „B”. Jest też fajny pasaż fletu i trochę niepokojącego dialogu mówionego… Nie wszystko na albumie było tak trudne. Napisany przez oryginalnego klawiszowca grupy, Marvina Krouta „Spiders (In Neals Basement)” był funkowym numerem pokazującym jednocześnie jak amerykański horn rock i brytyjski prog mogą iść w parze. Nawiasem mówiąc dziwny tytuł nawiązywał do piwnicy domu sąsiada, w której odbywali próby. Zagadkowy tekst w rodzaju „Biznesmeni, jak pająki w klatkach na ranczo są bezmyślnymi więźniami rutyny, a gnijący alkoholem umysł przytępiał im zmysły” pewnie spowodował uśmiech u Steely Dan. Wypowiadany monolog, częściowo oparty na zderzeniach powieści Josepha Conrada „Jądro ciemności” paradoksalnie łączy ducha broadwayowskich musicali z latynoską rytmiką. Za sprawą wokali i rogów dźwięk porywa nas od samego początku, ale to nie koniec fajnych rzeczy, a to za sprawą sekcji instrumentalnej z kapitalnym basem, gitarowym solem, organami i dętymi. Gdy w miarę wszystko się uspokaja na koniec wkracza amerykański dixeland ze swym uroczym klimatem. Czasem zastanawiam się, jak brzmiałoby The Assosation, gdyby choć raz spróbowali nagrać progresywny utwór. Może „Witches Theme And Dance” byłby dla nich inspiracją..? Chwytliwy tekst poświęcony jest obaleniu polityki senatora McCarthy’ego, zaś melodyjne momenty przywodzą na myśl włoski New Trolls z ich „Concerto Grosso”. Główny materiał fusion jest wyjątkowy i trudno poddający się analizie. Jestem za to mile zaskoczony słodkimi harmoniami zespołu, które w połączeniu z kilkoma smakowitymi kawałkami syntezatorowymi Toma Laneya i porywającą gitarową solówką Dennisa Stoneya Philipsa to zadatek na najmocniejszy punkt albumu. Płytę zamyka 10-minutowy, tajemniczy kwadryptyk „A Brief Message From Your Local Media”, który zaczyna się romantyczną opowieścią, przechodzi w polifoniczną burleską z solidną funkową dawką i kończy się urywanym mechanicznym graniem kultowego utworu „America” Leonarda Bernsteina. W „The Assambly Line” jest monolog o Henrym Fordzie i o tym, jak jego linia montażowa pomogła w produkcji masowo produkowanych samochodów i udostępnianiu ich szerokiej masie społeczeństwa. Jest tu kilka świetnych progresywnych fragmentów, a „Electric Man” ma w sobie coś z Beatlesów. Ten album po prostu mnie powalił. To najlepsze, co mogło się przydarzyć w amerykańskim rocku progresywnym na początku lat 70-tych. W stosunku do McLuhan i jego płyty słowo progresywny odnosi się bardziej do brass rocka, którego pionierami byli Chicago i Blood, Sweat & Tears, oraz brytyjskie odpowiedniki takie jak IF, The Greatest Show On Earth, Brainchild, Galliard, Heaven… Jakkolwiek nie definiować, jedno jest pewne – oto kolejny fajny album z lat 70-tych, o którym słyszało niewielu. Dla kogoś, kto myślał, że ma dobrą znajomość muzyki tamtych lat jego nieznajomość może być bolesna, a nawet upokarzająca, ale patrząc na to z drugiej strony jakże ekscytująca! Zibi McLuhan was more than your basic run-of-the-mill band playing experimental rock music. Perhaps the best way of describing them is to call them a multi media art group that just so happened to play music. The idea behind came swooping through head honcho David Wright's head one particularly inspired day, and it was to interweave the music performance with movie segments, weird noises like a toddler crying, frenetic whistles, a spoken anecdote about Henry Ford, machinery tinkering and all kinds of experimental sounds that must come from somewhere, but where that exactly is, is beyond this already rather loopy listener. This McLuhan vision of Wright's, while somewhat sketchy and let's face it: seen before, still managed to crystallize at the University of Illinois Chicago, where friend and fellow student Paul Cohn (sax, flute, clarinet) and his former band mates joined the group. Focusing strictly on the music and you get this warm seductive jazz rock that flirts around with a distinct early European psychedelic sound - either that or that of the more swampy and immeasurable acts from the late 60s San Franciscan scene. Anyway, the music is anything but what you'd call "jazzy" - the jazz note comes strictly from the reeds and the, at times, ch-chii-ch drumming. There's so much more to the music, and what you find in stead of a typical fusion album, is a wild concoction of wobbly frenzied psych-drenched jams, soulful yearning blues moments of burning guitar and bleeding vocals and something akin to kosmische musik brought straight over from the German heartland. Then you get to the ever oscillating beauty of the organs and piano - oh my word and what about the mystic touches of timpani and chimes that give to the pieces that little bit of the delirious and dreamy. Something that blurs your view in gelatinous mass and treats your surroundings and the music you listen to with a glistening sheen. Makes it shine. The final touches to an otherwise extremely tasty dish, are the brass booms - the Chicago whiff - the thing that makes you go "SLIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIDE ON BABY!!" while you rhythmically jive on down the street walk with a cat like bounce in your step. This is the shizzle right here! Just remember to include a little xylophone in your shake and everything'll be right as rain...OH they did did they? Why sure, of course you get a little xylophone in the mix. Why wouldn't you? Fact of the matter is, that you don't need all the fancy trickery surrounding this release. It stands proudly on it's own. The feel and warmth of the jam is just so damn intense and contagious, that you forget everything about it needing some cinematic backdrop. The cinematic backdrop IS there though - that's how good these guys are! Get this baby for it's seductive charm - get it while it's hot - get it because you love music and you love to dance like you did back when you snuck in at The Doors gigs and had a weird belt in your hair - get it while you can - get it because I said so, and most importantly: because it makes a certain time and place real, if only for a short while. This is the real McCoy. Guldbamsen ..::TRACK-LIST::.. 1. The Monster Bride 10:36 2. Spiders (In Neals Basement) 5:57 3. Witches Theme And Dance 9:46 4. Brief Message From Your Local Media a) The Garden 4:34 b) The Assembly Line 3:33 c) Electric Man 1:19 d) Question 0:39 ..::OBSADA::.. Dennis Stoney Philips - guitar, vocals Tom Laney - organ, piano David Wright - trumpet, vocals Paul Cohn - flute, clarinet, tenor sax Neal Rosner - bass, vocals John Mahoney - drums, vocals With: Bobby Christian - timpani (1), xylophone (1,3), chimes (3) Michael Linn - drums (3) https://www.youtube.com/watch?v=7AJ0A_VKgig SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-18 19:03:20
Rozmiar: 84.91 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nowa, limitowana, europejska edycja wydanego w 1972 roku jedynego albumu zapomnianej amerykańskiej formacji, grającej progresywnego, jazzującego rocka (wciąż z psychodelicznymi naleciałościami) przypominającego o dziwo bardziej nagrania brytyjskich 'trąbionych' formacji, jak If, Galliard i Walrus, niż amerykańskie Chicago, Blood Sweat & Tears czy też Chase. Otwierający całość 11-minutowy "The Monster's Bride" to absolutnie genialny rockowy klasyk, pełen zmiennych nastrojów i jednocześnie ozdobiony cudownymi liniami melodycznymi. Pozostałe trzy kawałki (a zwłaszcza 3. i 4.) niemal w niczym mu nie ustępują. JL Od dawna męczyło mnie, by przedstawić grupę McLUHAN, ale ilekroć do tego się zabierałem w ostatniej chwili zmieniałem plan. W końcu przyszedł ten moment, by napisać co nieco o zespole, który został utworzony w kampusie przez studentów University Of Illinois w Chicago pod koniec lat 60-tych. Biorąc pod uwagę, że nazwa zespołu została zainspirowana postacią kanadyjskiego filozofa Marshalla McLuhana, który w latach 60-tych zyskał rozgłos swoimi pracami na temat mediów i komunikacji przepowiadając, że elektroniczne media, zwłaszcza telewizja, stworzą wkrótce „globalną wioskę”, w kontekście późniejszych, medialnych występów zespołu miało to sens. Ma to też sens kiedy słucha się ich jedynego albumu „Anomaly” z 1972 roku. To nie jest płyta, którą chowa się przed znajomymi. Wręcz przeciwnie. I tylko zastanawia mnie jedno – dlaczego jej wydawca, wytwórnia Brunswick Records, nie zrobiła nic, by ją w epoce wypromować! Twórca całego pomysłu, wokalista, trębacz, autor większości muzyki i tekstów David Wright projektem swym zaraził najbliższego przyjaciela, multiinstrumentalistę (flet, klarnet, saksofon tenorowy) Paula Cohna, z którym grywał na tanecznych wieczorkach w szkolnym zespole Seven Seas. Wizja Wrighta spodobała się i innym studentom z roku, którzy chętnie dołączyli do tej dwójki. Po kilku personalnych roszadach w zespole znaleźli się: klawiszowiec Tom Laney, grający na basie Neal Rosner, gitarzysta Dennis Stoney Philips i perkusista John Mahoney. Na czym polegał pomysł Wrighta? Koncepcja opierała się na dodaniu do granej na żywo muzyki różnych elementów takich jak fragmenty starych, czarno-białych filmów wyświetlanych za plecami muzyków, naturalnych efektów dźwiękowych (płacz dziecka, ruch uliczny), egzotycznie brzmiących instrumentów, taśmy puszczane od tyłu… Według Wrighta medium miało być jedynie przekazem, a nie treścią. Najważniejsza w tym wszystkim i tak była muzyka. Multimedialna etykieta miała jedynie ją uatrakcyjnić. A jak odbierała to publiczność? Gromadząca się co poniedziałek młodzież w „The Wise-Fools Pub” na Lincoln Avenue w Chicago, gdzie zespół został zatrudniony, muzyka jednych wprawiała w zakłopotanie, innych frustrowała. Ale dla początkowo małej, lecz z każdym kolejnym występem coraz większej rzeszy ciekawskich i odważnych słuchaczy było to ujmujące doświadczenie. Grupa, jak żadna inna do tej pory, zmutowała progresywny rock bez reguł i granic nie oglądając się na żadne trendy i style, a country folk z elementami klezmerskimi oczarował zmęczoną komercyjnym popem, muzyką Burta Bucharacha i orkiestrami marszowymi intelektualną młodzież. Twierdzić, że grali prog to jak powiedzieć o Zappie, że grał rocka. Regularne i naprawdę ostre występy w „The Wise” doprowadziły do podpisania kontraktu z Brunswick, a co za tym idzie do nagrania dużej płyty. Producentem albumu był Bruce Swedien, człowiek, który stał się bogiem wśród inżynierów nagrań. Pięciokrotny laureat Grammy i trzynastokrotny zdobywca nagród Emmy przez dwie dekady był przyjacielem i głównym inżynierem nagrań studyjnych Michaela Jacksona, włączając w to album „Thriller”. On i mózg zespołu, Dave Wright, tworzyli w studio świetnie rozumiejący się team. Niebywałe, że w ciągu dwudniowej sesji, trwającej łącznie osiem godzin nagrali płytę, która okazała się muzyczną perełką. Krążek „Anomaly” z intrygującą okładką zaprojektowaną przez Ala D’Agostino trafił do sklepów w czerwcu 1972 roku. Dla przeciętnego słuchacza „Anomaly” wydawać się może trudny do skategoryzowania. Co prawda czuć tu brytyjską atmosferę (słychać, że polubili łagodną stronę King Crimson z czasów „Lizard” i „Island”), ale na tym kończy się ta paralela. Ich muzyka, zarówno meandrująca jak i urzekająca, ale z mocno progresywnym ostrzem podążała bardziej w stronę amerykańskiego brass rocka i jazzowych albumów Franka Zappy („Waka Jawaka”, „The Grand Wazoo”). W porównaniu do bardziej popularnych Blood Sweet And Tears, czy wczesnych Chicago, brzmieli bardziej zdyscyplinowanie. Nie odrzucając przy tym struktur bluesowych wyraźnie wzbogacili swój kontekst. To podejście do muzyki obejmujące wszystko (łącznie z kuchennym zlewem) zostało doskonale uchwycone we wspaniałym nagraniu „The Monster Bride” zawierającym złowieszcze, organowym intro. Dziesięć minut to w zasadzie instrumenty, które mieszają w głowie i sercu, gdzie miękkie dźwięki szybko wpadają w szał oddając swoje uczucia i życie muzyce. To tutaj możesz zobaczyć jak zbudowany jest zespół. Mnóstwo tu niesamowitych pasaży waltorni, które rozwalają w pył Chicago, jazzowy hardcore i progresywne wtręty często o złowieszczym charakterze. Jest cytat fanfarowej czołówki wytwórni filmowej 20th Century Fox, horn rock w stylu Blood Sweet And Tears , ścieżka dźwiękowa do filmów porno z przerwami na narrację horroru klasy „B”. Jest też fajny pasaż fletu i trochę niepokojącego dialogu mówionego… Nie wszystko na albumie było tak trudne. Napisany przez oryginalnego klawiszowca grupy, Marvina Krouta „Spiders (In Neals Basement)” był funkowym numerem pokazującym jednocześnie jak amerykański horn rock i brytyjski prog mogą iść w parze. Nawiasem mówiąc dziwny tytuł nawiązywał do piwnicy domu sąsiada, w której odbywali próby. Zagadkowy tekst w rodzaju „Biznesmeni, jak pająki w klatkach na ranczo są bezmyślnymi więźniami rutyny, a gnijący alkoholem umysł przytępiał im zmysły” pewnie spowodował uśmiech u Steely Dan. Wypowiadany monolog, częściowo oparty na zderzeniach powieści Josepha Conrada „Jądro ciemności” paradoksalnie łączy ducha broadwayowskich musicali z latynoską rytmiką. Za sprawą wokali i rogów dźwięk porywa nas od samego początku, ale to nie koniec fajnych rzeczy, a to za sprawą sekcji instrumentalnej z kapitalnym basem, gitarowym solem, organami i dętymi. Gdy w miarę wszystko się uspokaja na koniec wkracza amerykański dixeland ze swym uroczym klimatem. Czasem zastanawiam się, jak brzmiałoby The Assosation, gdyby choć raz spróbowali nagrać progresywny utwór. Może „Witches Theme And Dance” byłby dla nich inspiracją..? Chwytliwy tekst poświęcony jest obaleniu polityki senatora McCarthy’ego, zaś melodyjne momenty przywodzą na myśl włoski New Trolls z ich „Concerto Grosso”. Główny materiał fusion jest wyjątkowy i trudno poddający się analizie. Jestem za to mile zaskoczony słodkimi harmoniami zespołu, które w połączeniu z kilkoma smakowitymi kawałkami syntezatorowymi Toma Laneya i porywającą gitarową solówką Dennisa Stoneya Philipsa to zadatek na najmocniejszy punkt albumu. Płytę zamyka 10-minutowy, tajemniczy kwadryptyk „A Brief Message From Your Local Media”, który zaczyna się romantyczną opowieścią, przechodzi w polifoniczną burleską z solidną funkową dawką i kończy się urywanym mechanicznym graniem kultowego utworu „America” Leonarda Bernsteina. W „The Assambly Line” jest monolog o Henrym Fordzie i o tym, jak jego linia montażowa pomogła w produkcji masowo produkowanych samochodów i udostępnianiu ich szerokiej masie społeczeństwa. Jest tu kilka świetnych progresywnych fragmentów, a „Electric Man” ma w sobie coś z Beatlesów. Ten album po prostu mnie powalił. To najlepsze, co mogło się przydarzyć w amerykańskim rocku progresywnym na początku lat 70-tych. W stosunku do McLuhan i jego płyty słowo progresywny odnosi się bardziej do brass rocka, którego pionierami byli Chicago i Blood, Sweat & Tears, oraz brytyjskie odpowiedniki takie jak IF, The Greatest Show On Earth, Brainchild, Galliard, Heaven… Jakkolwiek nie definiować, jedno jest pewne – oto kolejny fajny album z lat 70-tych, o którym słyszało niewielu. Dla kogoś, kto myślał, że ma dobrą znajomość muzyki tamtych lat jego nieznajomość może być bolesna, a nawet upokarzająca, ale patrząc na to z drugiej strony jakże ekscytująca! Zibi McLuhan was more than your basic run-of-the-mill band playing experimental rock music. Perhaps the best way of describing them is to call them a multi media art group that just so happened to play music. The idea behind came swooping through head honcho David Wright's head one particularly inspired day, and it was to interweave the music performance with movie segments, weird noises like a toddler crying, frenetic whistles, a spoken anecdote about Henry Ford, machinery tinkering and all kinds of experimental sounds that must come from somewhere, but where that exactly is, is beyond this already rather loopy listener. This McLuhan vision of Wright's, while somewhat sketchy and let's face it: seen before, still managed to crystallize at the University of Illinois Chicago, where friend and fellow student Paul Cohn (sax, flute, clarinet) and his former band mates joined the group. Focusing strictly on the music and you get this warm seductive jazz rock that flirts around with a distinct early European psychedelic sound - either that or that of the more swampy and immeasurable acts from the late 60s San Franciscan scene. Anyway, the music is anything but what you'd call "jazzy" - the jazz note comes strictly from the reeds and the, at times, ch-chii-ch drumming. There's so much more to the music, and what you find in stead of a typical fusion album, is a wild concoction of wobbly frenzied psych-drenched jams, soulful yearning blues moments of burning guitar and bleeding vocals and something akin to kosmische musik brought straight over from the German heartland. Then you get to the ever oscillating beauty of the organs and piano - oh my word and what about the mystic touches of timpani and chimes that give to the pieces that little bit of the delirious and dreamy. Something that blurs your view in gelatinous mass and treats your surroundings and the music you listen to with a glistening sheen. Makes it shine. The final touches to an otherwise extremely tasty dish, are the brass booms - the Chicago whiff - the thing that makes you go "SLIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIDE ON BABY!!" while you rhythmically jive on down the street walk with a cat like bounce in your step. This is the shizzle right here! Just remember to include a little xylophone in your shake and everything'll be right as rain...OH they did did they? Why sure, of course you get a little xylophone in the mix. Why wouldn't you? Fact of the matter is, that you don't need all the fancy trickery surrounding this release. It stands proudly on it's own. The feel and warmth of the jam is just so damn intense and contagious, that you forget everything about it needing some cinematic backdrop. The cinematic backdrop IS there though - that's how good these guys are! Get this baby for it's seductive charm - get it while it's hot - get it because you love music and you love to dance like you did back when you snuck in at The Doors gigs and had a weird belt in your hair - get it while you can - get it because I said so, and most importantly: because it makes a certain time and place real, if only for a short while. This is the real McCoy. Guldbamsen ..::TRACK-LIST::.. 1. The Monster Bride 10:36 2. Spiders (In Neals Basement) 5:57 3. Witches Theme And Dance 9:46 4. Brief Message From Your Local Media a) The Garden 4:34 b) The Assembly Line 3:33 c) Electric Man 1:19 d) Question 0:39 ..::OBSADA::.. Dennis Stoney Philips - guitar, vocals Tom Laney - organ, piano David Wright - trumpet, vocals Paul Cohn - flute, clarinet, tenor sax Neal Rosner - bass, vocals John Mahoney - drums, vocals With: Bobby Christian - timpani (1), xylophone (1,3), chimes (3) Michael Linn - drums (3) https://www.youtube.com/watch?v=7AJ0A_VKgig SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-18 18:59:22
Rozmiar: 240.36 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Progresywna energia z akustyczną psychodelią i intensywną ambientową elektroniką sprawiają, że album staje się nad wyraz intrygujący. FA Nie ukrywam, że na ślad istnienia grupy O.R.k. wpadłem dopiero podczas promocji „Ramagehead”. A będąc jeszcze bardziej szczerym, przyznam, że do zapoznania się z tą muzyką skłonił mnie gościnny występ w utworze „Black Blooms” jednego z moich ulubionych wokalistów - Serja Tankiana (kultowa grupa System Of A Down). A potem zorientowałem się, że w stałym składzie O.R.k. są jeszcze inne znaczące nazwiska. Warto tu wspomnieć Colina Edwina (basista Porcupine Tree) i Pata Mastelotto (perkusista King Crimson). Poza nimi zespół tworzą wokalista Lorenzo Esposito Fornasari (założyciel zespołu) i gitarzysta Carmelo Pipitone. Co również ciekawe, szatę graficzną zaprojektował Adam Jones, muzyk i grafik Toola. Gdyby ktoś mi kazał przypisać „Ramagehead” do konkretnego gatunku, miałbym spory problem. Kryje się w tej płycie jakieś szaleństwo i oryginalność, które przykuwają uwagę poszukiwacza nieoczywistych brzmień. Sporo tu można znaleźć - rockowy hałas, delikatne skrzypce, tu i ówdzie elektronika, industrialne wkręty i parę innych rozwiązań. Muzyka jest rozdarta między spokojem i wariactwem. Wyraźnie ten konflikt zarysowuje się w imponującym sposobie śpiewania Fornasariego, który przechodzi od wibrującego zawodzenia w wysokich rejestrach do hardrockowego krzyku. „Ramagehead” stanowi pozycję ciekawą, z którą naprawdę warto się zapoznać. Nie rzuca na kolana i nie przeczuwam, że będę do niej wracał, ale wciąga na więcej niż jedno przesłuchanie i zmusza do większej dawki uwagi. Piotr Czestkowski THE INFLUENTIAL BAND OF CREATORS JOIN FORCES FOR THEIR FIRST ALBUM ON KSCOPE - FEATURING KING CRIMSON'S PAT MASTELOTTO, PORCUPINE TREE'S COLIN EDWIN AND SYSTEM OF A DOWN'S SERJ TANKIAN "A band this strong should be on every prog fan's radar." PROG A band comprising some of contemporary music's most revered creators, O.R.k. have combined forces once again for a new studio album and first for the ground-breaking UK label Kscope. The band are: accomplished singer and composer LEF (lead vocals), King Crimson's Pat Mastelotto (drums), Porcupine Tree's Colin Edwin (bass), Marta Sui Tubi's Carmelo Pipitone (guitars) and extra special guest Grammy Award-winner Serj Tankian of System of a Down (vocals), who is undoubtedly one of metal's greatest and most renowned vocalists. Ramagehead is a product of the band’s collective vision, unique influences and a multi-layered reflection of their powerful and engaging live experience. The recordings, and inclusion of Serj Tankian, announces the band's serious intent to use their individual musical chemistry in exploring the hard-edged possibilities within rock. O.R.k. are also teaming up with new label-mates The Pineapple Thief as support for their European and UK tour, as well as heading on additional headline dates in February and March 2019. The new album was written following their headline European tour in support of second studio album Soul of an Octopus and is a distillation of their live performances. The result contains all the ingredients of a fiery O.R.k. performance with dark and heavy riffing, mesmeric atmospheres and lyrics that reveal the band's bewilderment brought about by our modern world: a world of information overload, of uncertainty and post-truth messages. The track "Black Blooms" features a special collaboration and unmistakable vocals from Serj Tankian. The mixing for Ramagehead was handled by Adrian Benavides and three-time Grammy-winning engineer Marc Urselli (U2, Foo Fighters, Nick Cave), the mastering by Michael Fossenkemper, engineering by Benavides and Bill Munyon (King Crimson), cover art by Adam Jones (TOOL) and design by Denis Rodier (Superman, Batman, Wonder Woman). ..::TRACK-LIST::.. 1. Kneel To Nothing 04:38 2. Signals Erased 04:29 3. Beyond Sight 04:48 4. Black Blooms (feat. Serj Tankian) 04:11 5. Time Corroded 04:30 6. Down The Road 04:40 7. Some Other Rainbow (Part 1) 01:33 8. Strangled Words 04:13 9. Some Other Rainbow (Part 2) 05:34 ..::OBSADA::.. Vocals, Keyboards, Electronics - Lorenzo Esposito Fornasari [aka Lef] Bass, Fretless Bass - Colin Edwin Acoustic Guitar, Electric Guitar - Carmelo Pipitone Acoustic Drums, Electronic Drums, Percussion - Pat Mastelotto With: Vocals - Serj Tankian (tracks: 4) Cello - Eleuteria Arena (tracks: 5, 9) https://www.youtube.com/watch?v=rMfs1ph1ZGU SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-18 14:59:35
Rozmiar: 90.53 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Progresywna energia z akustyczną psychodelią i intensywną ambientową elektroniką sprawiają, że album staje się nad wyraz intrygujący. FA Nie ukrywam, że na ślad istnienia grupy O.R.k. wpadłem dopiero podczas promocji „Ramagehead”. A będąc jeszcze bardziej szczerym, przyznam, że do zapoznania się z tą muzyką skłonił mnie gościnny występ w utworze „Black Blooms” jednego z moich ulubionych wokalistów - Serja Tankiana (kultowa grupa System Of A Down). A potem zorientowałem się, że w stałym składzie O.R.k. są jeszcze inne znaczące nazwiska. Warto tu wspomnieć Colina Edwina (basista Porcupine Tree) i Pata Mastelotto (perkusista King Crimson). Poza nimi zespół tworzą wokalista Lorenzo Esposito Fornasari (założyciel zespołu) i gitarzysta Carmelo Pipitone. Co również ciekawe, szatę graficzną zaprojektował Adam Jones, muzyk i grafik Toola. Gdyby ktoś mi kazał przypisać „Ramagehead” do konkretnego gatunku, miałbym spory problem. Kryje się w tej płycie jakieś szaleństwo i oryginalność, które przykuwają uwagę poszukiwacza nieoczywistych brzmień. Sporo tu można znaleźć - rockowy hałas, delikatne skrzypce, tu i ówdzie elektronika, industrialne wkręty i parę innych rozwiązań. Muzyka jest rozdarta między spokojem i wariactwem. Wyraźnie ten konflikt zarysowuje się w imponującym sposobie śpiewania Fornasariego, który przechodzi od wibrującego zawodzenia w wysokich rejestrach do hardrockowego krzyku. „Ramagehead” stanowi pozycję ciekawą, z którą naprawdę warto się zapoznać. Nie rzuca na kolana i nie przeczuwam, że będę do niej wracał, ale wciąga na więcej niż jedno przesłuchanie i zmusza do większej dawki uwagi. Piotr Czestkowski THE INFLUENTIAL BAND OF CREATORS JOIN FORCES FOR THEIR FIRST ALBUM ON KSCOPE - FEATURING KING CRIMSON'S PAT MASTELOTTO, PORCUPINE TREE'S COLIN EDWIN AND SYSTEM OF A DOWN'S SERJ TANKIAN "A band this strong should be on every prog fan's radar." PROG A band comprising some of contemporary music's most revered creators, O.R.k. have combined forces once again for a new studio album and first for the ground-breaking UK label Kscope. The band are: accomplished singer and composer LEF (lead vocals), King Crimson's Pat Mastelotto (drums), Porcupine Tree's Colin Edwin (bass), Marta Sui Tubi's Carmelo Pipitone (guitars) and extra special guest Grammy Award-winner Serj Tankian of System of a Down (vocals), who is undoubtedly one of metal's greatest and most renowned vocalists. Ramagehead is a product of the band’s collective vision, unique influences and a multi-layered reflection of their powerful and engaging live experience. The recordings, and inclusion of Serj Tankian, announces the band's serious intent to use their individual musical chemistry in exploring the hard-edged possibilities within rock. O.R.k. are also teaming up with new label-mates The Pineapple Thief as support for their European and UK tour, as well as heading on additional headline dates in February and March 2019. The new album was written following their headline European tour in support of second studio album Soul of an Octopus and is a distillation of their live performances. The result contains all the ingredients of a fiery O.R.k. performance with dark and heavy riffing, mesmeric atmospheres and lyrics that reveal the band's bewilderment brought about by our modern world: a world of information overload, of uncertainty and post-truth messages. The track "Black Blooms" features a special collaboration and unmistakable vocals from Serj Tankian. The mixing for Ramagehead was handled by Adrian Benavides and three-time Grammy-winning engineer Marc Urselli (U2, Foo Fighters, Nick Cave), the mastering by Michael Fossenkemper, engineering by Benavides and Bill Munyon (King Crimson), cover art by Adam Jones (TOOL) and design by Denis Rodier (Superman, Batman, Wonder Woman). ..::TRACK-LIST::.. 1. Kneel To Nothing 04:38 2. Signals Erased 04:29 3. Beyond Sight 04:48 4. Black Blooms (feat. Serj Tankian) 04:11 5. Time Corroded 04:30 6. Down The Road 04:40 7. Some Other Rainbow (Part 1) 01:33 8. Strangled Words 04:13 9. Some Other Rainbow (Part 2) 05:34 ..::OBSADA::.. Vocals, Keyboards, Electronics - Lorenzo Esposito Fornasari [aka Lef] Bass, Fretless Bass - Colin Edwin Acoustic Guitar, Electric Guitar - Carmelo Pipitone Acoustic Drums, Electronic Drums, Percussion - Pat Mastelotto With: Vocals - Serj Tankian (tracks: 4) Cello - Eleuteria Arena (tracks: 5, 9) https://www.youtube.com/watch?v=rMfs1ph1ZGU SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-18 14:55:12
Rozmiar: 275.00 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Wydany przez Sonet w 1972 roku, doskonały, klasyczny album duńskiej progresywnej formacji o pełnym brzmieniu opartym na organach Hammonda i soczystych dźwiękach gitar. Dośc długie, 6-8 minutowe utwory o inteligentnych aranżacjach przypominających stylistykę niemieckiego prog-rocka spod znaku wczesnych Jane, Satin Whale i Grobschnitt. Oryginalny winyl w idealnym stanie sprzedaje się po 1000 euro! Dodatkowo dołączono siedem stylistycznie bardzo podobnych do zawartości LP nagrań, dokonanych w latach 1972-1974. ..::TRACK-LIST::.. 1. Living Dead 7:47 Acoustic Guitar - Benny Stanley Lead Vocals, Percussion - Ole Wedel Vocals - Knud Lindhard 2. Princess 6:00 Acoustic Guitar - Benny Stanley Lead Vocals - Knud Lindhard Vocals - Ole Wedel Vocals, Piano - Tommy Hansen 3. Jingoism 6:50 Lead Vocals, Percussion - Ole Wedel Piano - Tommy Hansen Vocals - Knud Lindhard 4. Prelude 1:12 Organ - Tommy Hansen 5. The Monk Song, Part 1 5:50 Acoustic Guitar - Benny Stanley Flute - Poul Åge Hersland Lead Vocals, Percussion - Ole Wedel Vocals - Knud Lindhard 6. The Monk Song, Part 2 3:37 Lead Vocals - Ole Wedel Vocals - Knud Lindhard, Tommy Hansen 7. Going Blind 10:28 Acoustic Guitar, Guitar [Leslie Guitar] - Benny Stanley Flute - Poul Åge Hersland Lead Vocals - Knud Lindhard Vocals, Percussion - Ole Wedel Vocals, Piano - Tommy Hansen Bonus Tracks 1972-1974: 8. Circulation 9. Sadness 10. Lady Nasty 11. Through Your Hair 12. Down By The Sea 13. Old Man Fishing 14. Roll The Dice ..::OBSADA::.. Bass - Knud Lindhard Drums - John Lundvig Guitar - Benny Stanley Organ - Tommy Hansen https://www.youtube.com/watch?v=WAETRv2K-2E SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 23
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-18 12:20:24
Rozmiar: 180.71 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
|