![]() |
|
|||||||||||||
Ostatnie 10 torrentów
Ostatnie 10 komentarzy
Discord
Wygląd torrentów:
Kategoria:
Muzyka
Gatunek:
Progressive Rock
Ilość torrentów:
72
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. To wspaniałe wydawnictwo przygotowano dla uczczenia 40. rocznicy powstania zespołu. Pięknie wydany zestaw zawiera 21 CD (zremasterowanych i opakowanych jak LP), 36-stronicową książeczkę z historią zespołu i szczegółowymi opisami każdego albumu oraz 32-stronicową książkę ze wspomnieniami Manfreda, anegdotami i plakatem przedstawiającym aktualny skład zespołu. Atrakcją jest bez wątpienia album 'Live In Ersingen' zarejestrowany 22 lipca 2011r. z nowym wokalistą Robertem Hartem oraz kompilacja 'Leftovers' zawierająca przebojowe single, nie publikowane wcześniej nagrania oraz rarytasy. Nakład zestawu jest limitowany! 'Nightingales and Bombers' był doskonałym krokiem w stronę krążka, który wielu uważa za najlepszy album zespołu, 'The roaring silence'. Pokazuje, jak Mann stawał się coraz bardziej skłonny do eksperymentowania z różnymi dźwiękami i strukturami, jednocześnie 'badając' kompozycje innych i przekształcając je w klasyki MMEB. FA ..::TRACK-LIST::.. CD 6 - Nightingales & Bombers (1975): 1. Spirits In The Night 6:28 2. Countdown 3:07 3. Time Is Right 6:35 4. Crossfade 3:41 5. Visionary Mountains 5:43 6. Nightingales And Bombers 4:56 7. Fat Nelly 3:22 8. As Above So Below 4:13 ..::OBSADA::.. Mick Rogers - guitar, vocals Manfred Mann - organ, synth, co-producer Colin Pattenden - bass Chris Slade - drums, percussion With: Martha Smith - backing vocals Doreen Chanter - backing vocals Ruby James - backing vocals Chris Warren-Green - violin David Millman - viola Graham Elliott - cello David Boswell-Brown - cello Nigel Warren-Green - cello https://www.youtube.com/watch?v=Nxqdq9Ag8Mc SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-23 16:48:18
Rozmiar: 232.22 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
..::INFO::..
--------------------------------------------------------------------- Emerson, Lake & Palmer - Emerson, Lake & Palmer Remastered 2008 SHM-CD --------------------------------------------------------------------- Artist...............: Emerson, Lake & Palmer Album................: Emerson, Lake & Palmer Genre................: Progressive Rock Source...............: CD Year.................: 1970 - 2008 Ripper...............: EAC (Secure mode) & Lite-On iHAS124 Codec................: Free Lossless Audio Codec (FLAC) Version..............: reference libFLAC 1.5.0 20250211 Quality..............: Lossless, (avg. compression: 69 %) Channels.............: Stereo / 44100 HZ / 16 Bit Tags.................: VorbisComment Information..........: Victor Japan Included.............: NFO, M3U, CUE Covers...............: Front Back CD --------------------------------------------------------------------- Tracklisting --------------------------------------------------------------------- 1. Emerson, Lake & Palmer - The Barbarian [04:34] 2. Emerson, Lake & Palmer - Take A Pebble [12:38] 3. Emerson, Lake & Palmer - Knife Edge [05:10] 4. Emerson, Lake & Palmer - The Three Fates [07:47] 5. Emerson, Lake & Palmer - Tank [06:53] 6. Emerson, Lake & Palmer - Lucky Man [04:40] Playing Time.........: 41:45 Total Size...........: 287,16 MB ![]()
Seedów: 64
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-23 15:11:52
Rozmiar: 295.62 MB
Peerów: 29
Dodał: rajkad
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Oczekiwana na CD od ponad 20 lat, limitowana, europejska reedycja jedynego, pochodzącego z 1976 roku albumu włoskiej hard-progresywnej formacji, grającej w stylistyce klasycznych Deep Purple, debiutu Jane i Satin Whale oraz wczesnej Beggars Opery. Płyta zawiera siedem nagrań zaśpiewanych po włosku (choć wokali jest niewiele), trwających od 5 do 11 minut i opartych na współbrzmieniu organów i sympatycznie przesterowanej gitary. Całość brzmi zdecydowanie bardziej jak rok 1974 niż 1976. Ten kompetentnie zaaranżowany i pełen chwytliwych kompozycji album zachwyci wszystkich fanów gatunku! Zespół tworzyło... czterech braci, zaś całość powstała w Niemczech, gdzie rodzina Sanseverino rezydowała. Ten pełen mocy album ukazał się jako prywatne tłoczenie w nakładzie 500 egzemplarzy i dzisiaj wart jest około 500 euro! JL ..::TRACK-LIST::.. 1. L'Uomo Ed Il Cane 5:02 2. Sporcandosi Di Sangue 4:59 3. Quando La Luna 10:59 4. Se Perdessi La Vita Cosi 5:34 5. Il Pagliaccio 6:46 6. Francesco Ti Ricordi 7:06 ..::OBSADA::.. Organ, Synthesizer - Sanseverino Leonardo Bass - Sanseverino Mario Drums - Sanseverino Matteo Guitar, Vocals - Sanseverino Mimmo https://www.youtube.com/watch?v=GLnxL91oz5Y SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-22 11:07:59
Rozmiar: 94.64 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Oczekiwana na CD od ponad 20 lat, limitowana, europejska reedycja jedynego, pochodzącego z 1976 roku albumu włoskiej hard-progresywnej formacji, grającej w stylistyce klasycznych Deep Purple, debiutu Jane i Satin Whale oraz wczesnej Beggars Opery. Płyta zawiera siedem nagrań zaśpiewanych po włosku (choć wokali jest niewiele), trwających od 5 do 11 minut i opartych na współbrzmieniu organów i sympatycznie przesterowanej gitary. Całość brzmi zdecydowanie bardziej jak rok 1974 niż 1976. Ten kompetentnie zaaranżowany i pełen chwytliwych kompozycji album zachwyci wszystkich fanów gatunku! Zespół tworzyło... czterech braci, zaś całość powstała w Niemczech, gdzie rodzina Sanseverino rezydowała. Ten pełen mocy album ukazał się jako prywatne tłoczenie w nakładzie 500 egzemplarzy i dzisiaj wart jest około 500 euro! JL ..::TRACK-LIST::.. 1. L'Uomo Ed Il Cane 5:02 2. Sporcandosi Di Sangue 4:59 3. Quando La Luna 10:59 4. Se Perdessi La Vita Cosi 5:34 5. Il Pagliaccio 6:46 6. Francesco Ti Ricordi 7:06 ..::OBSADA::.. Organ, Synthesizer - Sanseverino Leonardo Bass - Sanseverino Mario Drums - Sanseverino Matteo Guitar, Vocals - Sanseverino Mimmo https://www.youtube.com/watch?v=GLnxL91oz5Y SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-22 11:03:28
Rozmiar: 307.01 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Przez lata pracowali ze sobą w zgodzie i harmonii. Teraz nie są w stanie nawet ustalić, kto właściwie kogo był rzucił (skąd ja to znam…). Spółka kompozytorsko-tekściarska Robert Fripp – Peter Sinfield przetrwała rozsypanie się pierwszego składu King Crimson i w ciągu paru lat dostarczyła tak udane płyty, jak „Lizard” i „Islands” – po czym, panowie sobie podziękowali. Fripp zreorganizował King Crimson na nowo, przy współudziale m.in. Billa Bruforda, zaś Sinfield zebrał kilkunastu muzyków, w tym wielu znanych właśnie z karmazynowych płyt, i nagrał zestaw własnych kompozycji. Album „Still” ukazał się w roku 1973. Sinfield planował nadal pracować na własny rachunek, ale w międzyczasie zwerbowali go Emerson Lake & Palmer… Skończyło się na dwóch utworach. Całość dorobku Petera Sinfielda przypomniano na kompakcie „Stillusion”: repertuar „Still” (z pozmienianą kolejnością utworów) plus dwa późniejsze utwory („Can You Forgive A Fool” i „Hanging Fire”) pomieszane z pozostałymi nagraniami. Co zresztą nie jest taką złą decyzją, bo w oryginalnej traciliście najgorszy utwór na płycie następował zaraz po najlepszym. Z tą płytą są dwa problemy. Pierwszy jest taki, że Peter, oprócz grania na gitarze, tworzenia tekstów i współkomponowania, uparł się też stanąć za mikrofonem – a wokalista z niego, delikatnie mówiąc, średni. Co przy niektórych kompozycjach razi. Drugi problem to bardzo duży eklektyzm albumu: niektóre kompozycje mogą naprawdę zaszokować fanów King Crimson, do tego rozrzut jakościowy jest bardzo duży. „Will It Be You” to, na ten przykład, …country. I to w mocno pośrednim wydaniu. „Wholefood Boogie” to z kolei próbka zwykłego rockowego grania, wzbogaconego (trochę bez sensu) saksofonowymi popisami. Mówiąc wprost – słaba. Z drugiej strony, niektóre kompozycje naprawdę się Peterowi udały. Delikatna pieśń „Can You Forgive A Fool”, kunsztownie zinstrumentowana, choć w warstwie tekstowej o dziwo dość banalna. Mroczne, nastrojowe, jazzujące „The Night People” – z dużym udziałem instrumentów dętych, zdecydowanie kingcrimsonowe w nastroju. Ballady – „Hanging Fire” i „The Piper”, obie na gitarę i głos, w tej drugiej dodatkowo pojawia się również karmazynowo zabarwiony flet, „House Of Hopes And Dreams” (ładny fortepian, do tego w finale instrumenty dęte). Dość typowo rockowa „Envelopes Of Yesterday”, przez większość czasu spokojnie krocząca, w finale nabierająca mocy za sprawą gitar i dęciaków. Natchniona, podniosła pieśń, oparta na motywie z Vivaldiego – „The Song Of The Sea Goat”. Z tym bajkowym, ciepłym fletem i fortepianem. I wieńczący całość podniosły rockowy marsz – „Still”, w którym obok Sinfielda przy mikrofonie staje sam Greg Lake. Bardzo ładny, choć jakby zakończony trochę za wcześnie, nie rozwinięty do końca. Gwoździem płyty jest niewątpliwie „Under The Sky” – kompozycja pamiętająca jeszcze czasy zespołu Giles Giles And Fripp (z późnego okresu działalności, już z McDonaldem w składzie). Tutaj wykonano ją w uroczo psychodeliczny, natchniony sposób, bardzo przypominający kunsztowną „Formentera Lady”: charakterystyczny nastrój, flet, kontrabas, rożek angielski, rozmarzony śpiew… Co ciekawe, na CD „The Cheerful Insanity Of Giles Giles And Fripp” opisano ją jako kompozycję autorstwa Roberta Frippa. Fani King Crimson po tą płytę sięgną na pewno. A co do pozostałych – jak najbardziej można spróbować, choć eklektyzm tego albumu może być dość męczący. Piotr 'Strzyż' Strzyżowski Pete Sinfield is best known for his contribution as lyricist for KING CRIMSON and EMERSON, LAKE & PALMER. His solo album from 1973 was one of the earliest releases on ELP’s MANTICORE label and features contributions from GREG LAKE, IAN WALLACE, MEL COLLINS, JOHN WETTON, KEITH TIPPET and many more luminaries. ..::TRACK-LIST::.. CD 1 - The Album Mix [Remastered From The Original Analogue Master Tapes]: 1. The Song Of The Sea Goat 6:06 Bass Guitar - John Wetton Music By - Vivaldi, Sinfield, Jump Piano - Keith Tippet Snare - Ian Wallace 2. Under The Sky 4:19 Music By - McDonald 3. Will It Be You 2:42 Music By - Mennie, Sinfield, Jump, Brunton, Dolan 4. Wholefood Boogie 3:40 Backing Vocals - Greg Lake Music By - Mennie, Sinfield, Jump, Brunton, Dolan 5. Still 4:46 Lead Vocals [Joint] - Greg Lake Music By - Mennie, Sinfield, Jump, Brunton, Dolan 6. Envelopes Of Yesterday 6:19 Bass [Fuzz] - John Wetton Music By - Sinfield 7. The Piper 2:51 Music By - Sinfield 8. A House Of Hopes And Dreams 4:07 Electric Guitar - Greg Lake Music By - Sinfield 9. The Night People 7:55 Baritone Saxophone - Don Honeywill Bass Guitar - Boz Drums - Ian Wallace Electric Piano - Tim Hinkley Music By - Collins, Sinfield, Jump, Brunton CD 2 - Bonus Tracks: Recorded At Command Studios, London In January 1973 1. Hanging Fire 3:04 Early Mixes At Command Studios, London In January And February 1973 2. Still (First Mix) 4:47 3. The Song Of The Sea Goat 6:06 4. Under The Sky 4:26 5. Wholefood Boogie 3:37 6. Envelopes Of Yesterday 6:21 7. The Piper 2:52 8. A House Of Hopes And Dreams 3:57 9. The Night People 7:53 10. Still (Second Mix) 4:52 Recorded At Advision Studios, London In April 1975 11. Can You Forgive A Fool 4:20 ..::OBSADA::.. Peter Sinfield - vocals, twelve-string guitar, synthesizer, production, cover design Greg Lake - backing vocals (4), lead vocals (5), electric guitar (8), associate producer, mixing W.G. Snuffy Walden - electric guitar Keith Christmas - guitar Richard Brunton - guitar B.J. Cole - steel guitar Boz Burrell - bass guitar (9) John Wetton - bass guitar (1), fuzz bass (6) Steve Dolan - bass guitar Keith Tippett - piano on "The Song of the Sea Goat" Tim Hinkley - electric piano (9) Brian Flowers - synthesizer Phil Jump - glockenspiel, keyboards, Hammond organ, electric piano, piano, Woolworth's organ (2), freeman symhoniser Mel Collins - alto flute, bass flute (1), alto saxophone, tenor saxophone, baritone saxophone, celeste, arranger, associate producer, mixing Don Honeywell - baritone saxophone on "The Night People" Robin Miller - English horn Greg Bowen - trumpet Stan Roderick - trumpet Chris Pyne - trombone Ian Wallace - drums (9), snare drum (1) Alan "Min" Mennie - drums, percussion https://www.youtube.com/watch?v=X9EC51RwMf4 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-15 17:26:01
Rozmiar: 222.31 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Przez lata pracowali ze sobą w zgodzie i harmonii. Teraz nie są w stanie nawet ustalić, kto właściwie kogo był rzucił (skąd ja to znam…). Spółka kompozytorsko-tekściarska Robert Fripp – Peter Sinfield przetrwała rozsypanie się pierwszego składu King Crimson i w ciągu paru lat dostarczyła tak udane płyty, jak „Lizard” i „Islands” – po czym, panowie sobie podziękowali. Fripp zreorganizował King Crimson na nowo, przy współudziale m.in. Billa Bruforda, zaś Sinfield zebrał kilkunastu muzyków, w tym wielu znanych właśnie z karmazynowych płyt, i nagrał zestaw własnych kompozycji. Album „Still” ukazał się w roku 1973. Sinfield planował nadal pracować na własny rachunek, ale w międzyczasie zwerbowali go Emerson Lake & Palmer… Skończyło się na dwóch utworach. Całość dorobku Petera Sinfielda przypomniano na kompakcie „Stillusion”: repertuar „Still” (z pozmienianą kolejnością utworów) plus dwa późniejsze utwory („Can You Forgive A Fool” i „Hanging Fire”) pomieszane z pozostałymi nagraniami. Co zresztą nie jest taką złą decyzją, bo w oryginalnej traciliście najgorszy utwór na płycie następował zaraz po najlepszym. Z tą płytą są dwa problemy. Pierwszy jest taki, że Peter, oprócz grania na gitarze, tworzenia tekstów i współkomponowania, uparł się też stanąć za mikrofonem – a wokalista z niego, delikatnie mówiąc, średni. Co przy niektórych kompozycjach razi. Drugi problem to bardzo duży eklektyzm albumu: niektóre kompozycje mogą naprawdę zaszokować fanów King Crimson, do tego rozrzut jakościowy jest bardzo duży. „Will It Be You” to, na ten przykład, …country. I to w mocno pośrednim wydaniu. „Wholefood Boogie” to z kolei próbka zwykłego rockowego grania, wzbogaconego (trochę bez sensu) saksofonowymi popisami. Mówiąc wprost – słaba. Z drugiej strony, niektóre kompozycje naprawdę się Peterowi udały. Delikatna pieśń „Can You Forgive A Fool”, kunsztownie zinstrumentowana, choć w warstwie tekstowej o dziwo dość banalna. Mroczne, nastrojowe, jazzujące „The Night People” – z dużym udziałem instrumentów dętych, zdecydowanie kingcrimsonowe w nastroju. Ballady – „Hanging Fire” i „The Piper”, obie na gitarę i głos, w tej drugiej dodatkowo pojawia się również karmazynowo zabarwiony flet, „House Of Hopes And Dreams” (ładny fortepian, do tego w finale instrumenty dęte). Dość typowo rockowa „Envelopes Of Yesterday”, przez większość czasu spokojnie krocząca, w finale nabierająca mocy za sprawą gitar i dęciaków. Natchniona, podniosła pieśń, oparta na motywie z Vivaldiego – „The Song Of The Sea Goat”. Z tym bajkowym, ciepłym fletem i fortepianem. I wieńczący całość podniosły rockowy marsz – „Still”, w którym obok Sinfielda przy mikrofonie staje sam Greg Lake. Bardzo ładny, choć jakby zakończony trochę za wcześnie, nie rozwinięty do końca. Gwoździem płyty jest niewątpliwie „Under The Sky” – kompozycja pamiętająca jeszcze czasy zespołu Giles Giles And Fripp (z późnego okresu działalności, już z McDonaldem w składzie). Tutaj wykonano ją w uroczo psychodeliczny, natchniony sposób, bardzo przypominający kunsztowną „Formentera Lady”: charakterystyczny nastrój, flet, kontrabas, rożek angielski, rozmarzony śpiew… Co ciekawe, na CD „The Cheerful Insanity Of Giles Giles And Fripp” opisano ją jako kompozycję autorstwa Roberta Frippa. Fani King Crimson po tą płytę sięgną na pewno. A co do pozostałych – jak najbardziej można spróbować, choć eklektyzm tego albumu może być dość męczący. Piotr 'Strzyż' Strzyżowski Pete Sinfield is best known for his contribution as lyricist for KING CRIMSON and EMERSON, LAKE & PALMER. His solo album from 1973 was one of the earliest releases on ELP’s MANTICORE label and features contributions from GREG LAKE, IAN WALLACE, MEL COLLINS, JOHN WETTON, KEITH TIPPET and many more luminaries. ..::TRACK-LIST::.. CD 1 - The Album Mix [Remastered From The Original Analogue Master Tapes]: 1. The Song Of The Sea Goat 6:06 Bass Guitar - John Wetton Music By - Vivaldi, Sinfield, Jump Piano - Keith Tippet Snare - Ian Wallace 2. Under The Sky 4:19 Music By - McDonald 3. Will It Be You 2:42 Music By - Mennie, Sinfield, Jump, Brunton, Dolan 4. Wholefood Boogie 3:40 Backing Vocals - Greg Lake Music By - Mennie, Sinfield, Jump, Brunton, Dolan 5. Still 4:46 Lead Vocals [Joint] - Greg Lake Music By - Mennie, Sinfield, Jump, Brunton, Dolan 6. Envelopes Of Yesterday 6:19 Bass [Fuzz] - John Wetton Music By - Sinfield 7. The Piper 2:51 Music By - Sinfield 8. A House Of Hopes And Dreams 4:07 Electric Guitar - Greg Lake Music By - Sinfield 9. The Night People 7:55 Baritone Saxophone - Don Honeywill Bass Guitar - Boz Drums - Ian Wallace Electric Piano - Tim Hinkley Music By - Collins, Sinfield, Jump, Brunton CD 2 - Bonus Tracks: Recorded At Command Studios, London In January 1973 1. Hanging Fire 3:04 Early Mixes At Command Studios, London In January And February 1973 2. Still (First Mix) 4:47 3. The Song Of The Sea Goat 6:06 4. Under The Sky 4:26 5. Wholefood Boogie 3:37 6. Envelopes Of Yesterday 6:21 7. The Piper 2:52 8. A House Of Hopes And Dreams 3:57 9. The Night People 7:53 10. Still (Second Mix) 4:52 Recorded At Advision Studios, London In April 1975 11. Can You Forgive A Fool 4:20 ..::OBSADA::.. Peter Sinfield - vocals, twelve-string guitar, synthesizer, production, cover design Greg Lake - backing vocals (4), lead vocals (5), electric guitar (8), associate producer, mixing W.G. Snuffy Walden - electric guitar Keith Christmas - guitar Richard Brunton - guitar B.J. Cole - steel guitar Boz Burrell - bass guitar (9) John Wetton - bass guitar (1), fuzz bass (6) Steve Dolan - bass guitar Keith Tippett - piano on "The Song of the Sea Goat" Tim Hinkley - electric piano (9) Brian Flowers - synthesizer Phil Jump - glockenspiel, keyboards, Hammond organ, electric piano, piano, Woolworth's organ (2), freeman symhoniser Mel Collins - alto flute, bass flute (1), alto saxophone, tenor saxophone, baritone saxophone, celeste, arranger, associate producer, mixing Don Honeywell - baritone saxophone on "The Night People" Robin Miller - English horn Greg Bowen - trumpet Stan Roderick - trumpet Chris Pyne - trombone Ian Wallace - drums (9), snare drum (1) Alan "Min" Mennie - drums, percussion https://www.youtube.com/watch?v=X9EC51RwMf4 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-15 17:21:40
Rozmiar: 527.05 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
'Inflamed Rides' to podróż na ciemną stronę, która, choć z pewnością niepokojąca, jest również czymś w rodzaju przyjemnej przejażdżki. Oglądaj się przez ramię... FA ..::TRACK-LIST::.. 1. Jellyfish 3:52 2. Breakdown 4:28 3. Pyre 4:41 4. Funfair 4:18 5. Bed Of Stones 5:04 6. No Need 4:12 7. Vuoto 3:07 8. Dream Of Black Dust 5:22 9. Funny Games 4:29 10. Black Dust 3:34 Bonus Tracks: 11. Manipulation (Remix Unungordium) 3:03 12. The Insignificant (Remix Coldlight) 7:14 13. I'm Afraid Of Americans (English Version) 3:50 14. I'm Afraid Of Americans (Spanish Version) 3:50 ..::OBSADA::.. Vocals, Keyboards [Keys], Electronics - Lorenzo Esposito Fornasari Drums - Pat Mastelotto Bass, Fretless Bass - Colin Edwin Acoustic Guitar, Electric Guitar - Carmelo Pipitone Trumpet - Paolo Rainieri (tracks: 8, 10) https://www.youtube.com/watch?v=hIRwdD5c3Cc SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-11 19:26:57
Rozmiar: 147.57 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
'Inflamed Rides' to podróż na ciemną stronę, która, choć z pewnością niepokojąca, jest również czymś w rodzaju przyjemnej przejażdżki. Oglądaj się przez ramię... FA ..::TRACK-LIST::.. 1. Jellyfish 3:52 2. Breakdown 4:28 3. Pyre 4:41 4. Funfair 4:18 5. Bed Of Stones 5:04 6. No Need 4:12 7. Vuoto 3:07 8. Dream Of Black Dust 5:22 9. Funny Games 4:29 10. Black Dust 3:34 Bonus Tracks: 11. Manipulation (Remix Unungordium) 3:03 12. The Insignificant (Remix Coldlight) 7:14 13. I'm Afraid Of Americans (English Version) 3:50 14. I'm Afraid Of Americans (Spanish Version) 3:50 ..::OBSADA::.. Vocals, Keyboards [Keys], Electronics - Lorenzo Esposito Fornasari Drums - Pat Mastelotto Bass, Fretless Bass - Colin Edwin Acoustic Guitar, Electric Guitar - Carmelo Pipitone Trumpet - Paolo Rainieri (tracks: 8, 10) https://www.youtube.com/watch?v=hIRwdD5c3Cc SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-11 19:23:16
Rozmiar: 414.10 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Limitowany, trwający 78 minut europejski CD zawierający radiowe nagrania jednej z najlepszych brytyjskich grup z początku lat 70-tych, grających ciężkiego rocka. Przede wszystkim płytka zawiera pięć nagrań w doskonałej jakości, zarejestrowanych dla radia BBC w 1970-1971 roku (w tym dwa utwory w składzie z Carlem Palmerem i Johnem Cannem). Uwaga! Nagrania z BBC po raz pierwszy brzmią poprawnie, gdyż okazało się, że wcześniejsze wersje (wydane m.in. na CD "Devil's Answer" wytwórni Hux oraz nagrania dodatkowe na reedycjach pierwszych dwóch CD wytwórni Sanctuary) brzmiały zdecydowanie za wolno (kilka z nich można znaleźć na YouTube i porównać) - tak wolno, że nie dało się ich słuchać! Teraz wszystkie pięć pierwszych kompozycji brzmi doskonale! Poza tym CD zawiera sześć kawałków (w tym 13-minutowy "I Can't Take No More") również nagranych na żywo (1970-1971) w studio dla TV Bremen - również z perfekcyjnym dźwiękiem. Na koniec dodano trzy nagrania z koncertu dla radia BBC z 1970 roku (jeszcze z Carlem Palmerem), w nieco gorszej, ale akceptowalnej jakości. Od początku do końca jest to wspaniała płyta - równie dobra (jak nie lepsza) co klasyczny "Death Walks Behind You"! JL ..::TRACK-LIST::.. 1. Friday The 13th 4:12 2. Seven Lonely Streets 6:30 3. Death Walks Behind You 5:41 4. Before Tomorrow 5:40 5. Tomorrow Night 5:06 6. I Can't Take No More 12:44 7. Tomorrow Night 5:02 8. Friday The 13th 4:04 9. VUG 4:45 10. Sleeping For Years 4:23 11. Gershatzer 7:28 12. Winter 5:52 13. Before Tomorrow 6:22 1-2 recorded in London for 'Mike Harding' show on 26th May 1970. 3-4 recorded in London for 'Mike Harding' show on 22nd March 1971. 5 recorded live at Paris Theatre, London for 'Sunday Concert' show on 14th January 1971. 6-7 recorded live at Radio Bremen TV Studios, Bremen, Germany for Beat-Club TV show on 22nd February 1971. 8-10 recorded live at Radio Bremen TV Studios, Bremen, Germany for Beat-Club TV show on 4th August 1970. 11-13 recorded in London for BBC 'Sunday Concert' radio show on 2nd April 1970. ..::OBSADA::.. Vincent Crane - Hammond organ, piano John Cann - guitar, vocals Carl Palmer - drums, percussion (tracks: 1, 2, 11-13) Paul Hammond - drums, percussion (tracks: 3-7) Ric Parnell - drums, percusion (8-10) https://www.youtube.com/watch?v=edjIBVIJ_ZA SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-10 18:02:47
Rozmiar: 183.11 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Limitowany, trwający 78 minut europejski CD zawierający radiowe nagrania jednej z najlepszych brytyjskich grup z początku lat 70-tych, grających ciężkiego rocka. Przede wszystkim płytka zawiera pięć nagrań w doskonałej jakości, zarejestrowanych dla radia BBC w 1970-1971 roku (w tym dwa utwory w składzie z Carlem Palmerem i Johnem Cannem). Uwaga! Nagrania z BBC po raz pierwszy brzmią poprawnie, gdyż okazało się, że wcześniejsze wersje (wydane m.in. na CD "Devil's Answer" wytwórni Hux oraz nagrania dodatkowe na reedycjach pierwszych dwóch CD wytwórni Sanctuary) brzmiały zdecydowanie za wolno (kilka z nich można znaleźć na YouTube i porównać) - tak wolno, że nie dało się ich słuchać! Teraz wszystkie pięć pierwszych kompozycji brzmi doskonale! Poza tym CD zawiera sześć kawałków (w tym 13-minutowy "I Can't Take No More") również nagranych na żywo (1970-1971) w studio dla TV Bremen - również z perfekcyjnym dźwiękiem. Na koniec dodano trzy nagrania z koncertu dla radia BBC z 1970 roku (jeszcze z Carlem Palmerem), w nieco gorszej, ale akceptowalnej jakości. Od początku do końca jest to wspaniała płyta - równie dobra (jak nie lepsza) co klasyczny "Death Walks Behind You"! JL ..::TRACK-LIST::.. 1. Friday The 13th 4:12 2. Seven Lonely Streets 6:30 3. Death Walks Behind You 5:41 4. Before Tomorrow 5:40 5. Tomorrow Night 5:06 6. I Can't Take No More 12:44 7. Tomorrow Night 5:02 8. Friday The 13th 4:04 9. VUG 4:45 10. Sleeping For Years 4:23 11. Gershatzer 7:28 12. Winter 5:52 13. Before Tomorrow 6:22 1-2 recorded in London for 'Mike Harding' show on 26th May 1970. 3-4 recorded in London for 'Mike Harding' show on 22nd March 1971. 5 recorded live at Paris Theatre, London for 'Sunday Concert' show on 14th January 1971. 6-7 recorded live at Radio Bremen TV Studios, Bremen, Germany for Beat-Club TV show on 22nd February 1971. 8-10 recorded live at Radio Bremen TV Studios, Bremen, Germany for Beat-Club TV show on 4th August 1970. 11-13 recorded in London for BBC 'Sunday Concert' radio show on 2nd April 1970. ..::OBSADA::.. Vincent Crane - Hammond organ, piano John Cann - guitar, vocals Carl Palmer - drums, percussion (tracks: 1, 2, 11-13) Paul Hammond - drums, percussion (tracks: 3-7) Ric Parnell - drums, percusion (8-10) https://www.youtube.com/watch?v=edjIBVIJ_ZA SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-10 17:58:32
Rozmiar: 513.42 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nowa, limitowana, europejska edycja progresywnego klasyka! Janus to angielski zespół, który swoją jedyną płytę wydał tylko w Niemczech (dla EMI Harvest) w 1972 roku. To bardzo zróżnicowany album, gdzie obok ciężkich, dynamicznych gitarowych (nieco psychodelicznych) kompozycji pojawiła się również wypełniająca drugą stronę winylu 20-minutowa, tytułowa suita, utrzymana w sennym klimacie i urozmaicona urokliwymi partiami gitary klasycznej i delikatnym podkładem smyczków. Klasyczna pozycja! Dodatkowo zamieszczono dwa utwory singlowe oraz (używając oryginalnej taśmy-matki) dwa remiksy najdłuższych nagrań! JL ..::TRACK-LIST::.. 1. Red Sun 8:56 2. Bubbles 3:51 3. Watcha' Trying To Do? 3:51 4. I Wanna Scream 2:44 5. Gravedigger 20:50 Bonus Tracks: 6. I'm Moving On (Single A-side, 1972) 3:12 7. I Don't Believe You (Single B-side, 1972) 3:17 8. Red Sun (Remix) 8:55 9. Gravedigger (Remix) 20:53 ..::OBSADA::.. Bruno Lord - lead vocals Derek Hyatt - lead vocals Colin Orr - guitar, keyboards Roy Yates - classical guitar Mick Pederby - bass, backing vocals Keith Bonthrone - drums, percussion, backing vocals https://www.youtube.com/watch?v=qlSj1Pn1zxs SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-08 19:19:42
Rozmiar: 176.73 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nowa, limitowana, europejska edycja progresywnego klasyka! Janus to angielski zespół, który swoją jedyną płytę wydał tylko w Niemczech (dla EMI Harvest) w 1972 roku. To bardzo zróżnicowany album, gdzie obok ciężkich, dynamicznych gitarowych (nieco psychodelicznych) kompozycji pojawiła się również wypełniająca drugą stronę winylu 20-minutowa, tytułowa suita, utrzymana w sennym klimacie i urozmaicona urokliwymi partiami gitary klasycznej i delikatnym podkładem smyczków. Klasyczna pozycja! Dodatkowo zamieszczono dwa utwory singlowe oraz (używając oryginalnej taśmy-matki) dwa remiksy najdłuższych nagrań! JL ..::TRACK-LIST::.. 1. Red Sun 8:56 2. Bubbles 3:51 3. Watcha' Trying To Do? 3:51 4. I Wanna Scream 2:44 5. Gravedigger 20:50 Bonus Tracks: 6. I'm Moving On (Single A-side, 1972) 3:12 7. I Don't Believe You (Single B-side, 1972) 3:17 8. Red Sun (Remix) 8:55 9. Gravedigger (Remix) 20:53 ..::OBSADA::.. Bruno Lord - lead vocals Derek Hyatt - lead vocals Colin Orr - guitar, keyboards Roy Yates - classical guitar Mick Pederby - bass, backing vocals Keith Bonthrone - drums, percussion, backing vocals https://www.youtube.com/watch?v=qlSj1Pn1zxs SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-08 19:15:39
Rozmiar: 483.84 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nowa, limitowana, europejska edycja jedynego albumu brytyjskiego zespołu założonego przez byłego lidera i gitarzystę Blonde On Blonde (na debiutanckim LP "Contrasts"). Wydana w 1970 roku przez RCA Victor, autentycznie doskonała, nieco jazzująca, progresywna płyta przypominała najwcześniejsze nagrania East Of Eden, Colosseum, Blodwyn Pig, If oraz Quintessence. Kompleksowe aranżacje, dużo partii instrumentalnych (saksofony, flet, itd.), chwytliwe tematy melodyczne, no i wypełniająca drugą stronę winylu świetna, 25-minutowa suita. Bez wątpienia kanon brytyjskiego rocka progresywnego. Doskonały, czysty dźwięk! JL Oszczędność i przenikliwość biznesowa – to właśnie wyróżnia gitarzystę Ralpha Denyera spośród większości jego kolegów po fachu. Jeszcze pod koniec swojej muzycznej kariery udało mu się znaleźć pokrewną drogę, zostając dziennikarzem biuletynu „Sound International” zajmującego się przeglądem sprzętu audio. W tym samym czasie publikował książki o technice gry na gitarze. Jego „Podręcznik do gitary” z 1982 roku słowem wstępnym opatrzył Robert Fripp, co sugeruje wysoki poziom poradnika. Zanim jednak do tego doszło w późnych latach 60-tych był członkiem formacji Blonde On Blonde, z którą w 1969 roku wydał płytę „Contrasts”. Proponowane przez niego schematy ideologiczne niestety nie znajdowały uznania u kolegów, zaś psychodeliczne zapędy zespołu szybko znudziły bystrego gitarzystę. Kropla goryczy przelała się, gdy płyta (pod względem artystycznym znakomita) odniosła komercyjną porażkę. To był moment, w którym Denyer bez większego żalu pożegnał kolegów tym bardziej, że od jakiegoś czasu chodził mu po głowie inny projekt. Szybko opuścił Londyn i wrócił do rodzinnego Newport, by tam, z nowymi muzykami realizować swoje pomysły formując zespół AQUILA. Prace ruszyły pełną parą, a ułatwiały mu w tym kompozycje z osobistego archiwum plus profesjonalizm muzyków. których zebrał. A byli nimi: Phil Childs (bas, fortepian), George Lee (instrumenty dęte), Martin Woodward (organy) i James Smith (perkusja) – dwaj ostatni z grupy Tapestry. Początkowo mieli nazywać się Animal Farm (Folwark Zwierzęcy), ale to Aquila (Orzeł) spodobała im się bardziej. Ponoć nazwa pośrednio nawiązywała do Goldiego, wiekowego orła, dumy londyńskiego zoo. Był nawet pomysł, by uwiecznić jego krzyk w jednym z utworów. Ralph poszedł nawet któregoś dnia do Zoo i zapytał dozorcę, czy może przynieść sprzęt, żeby go nagrać. Opiekun powiedział: „Możesz spróbować, ale jestem tu od 30 lat i jeszcze nie słyszałem, żeby Goldie wydał z siebie jakikolwiek dźwięk!” Inne wersje głosiły, że nazwa odnosiła się do gwiazdozbioru Orła, konstelacji znanej astronomom w starożytnej Mezopotamii, lub była inspirowana mitologią rzymską gdzie orła uważano za świętego ptaka, który niósł piorun Jowisza. Która z nich jest najbardziej wiarygodna..? Już od pierwszych prób kwintet rozwijał inteligentną mieszankę różnorodnych wpływów w tym jazzu i prog rocka z elementami psychodelii głównie za sprawą organów Hammonda. Nawiasem mówiąc brzmią one niesamowicie. Od razu też wiadomo, że nowo wyznaczone granice stylistyczne nie pasowały do Blonde On Blonde, co było postrzegane jako gruby plus. Docenili to szefowie wytwórni RCA Victor (tej od Elvisa) błyskawicznie doprowadzając do podpisania kontraktu. Jeszcze tego samego roku, w nowej siedzibie Manfreda Manna przy Old Kent Road nagrali materiał na płytę. Denyer, autor całego materiału obowiązki producenta powierzył Patrickowi Campbell-Lyonsowi człowiekowi, który stał na czele brytyjskiej, pop rockowej psychodelicznej formacji Nirvana. Album ukazał się w sklepach jesienią 1970 roku z okładką zaprojektowaną przez przyjaciela zespołu, Keitha Beslorda. Znalazł się na niej rysunek orła – portret ukochanego przez londyńczyków Goldiego. I chyba nie ma już wątpliwości skąd nazwa zespołu. Na płycie znalazło się pięć kompozycji, z czego ostatnia, zajmująca całą drugą stronę oryginalnej płyty, to 26-minutowa suita składająca się z trzech części. Zaczyna się od „Change Your Ways” z niemal nieprzerwanie dominującymi partiami saksofonu George’a Lee. Kwiecistość jego pasaży podkreśla średnie tempo sekcji rytmicznej, głębokie, „duże” basy z akustyczną bitwą akordów i namiętny śpiew Ralpha Denyera. Jakiekolwiek porównania (nie tylko w tym przypadku) zawsze będą ryzykowne i trochę niesprawiedliwe, ale ten numer tak jakoś kojarzy mi się z wczesnym Chicago, If i Walrus… „How Many More Times” oparty na Hammondzie doskonale łączy dramaturgię narracji z poruszającą rytmiczno-bluesową podstawą i fletowymi estakadami. Siła melodii i namiętny wokal, wraz z długimi solówkami organowymi momentami przypominająca Steamhammer czynią z niego jeden z najważniejszych elementów albumu… Refleksyjny i nieco psychodeliczny „While You Were Sleeping” jest najbardziej zbliżonym utworem do poprzedniego zespołu Denyera. Co prawda saksofon sopranowy i wplecione orientalizmy kojarzą mi się z klimatami East Of Eden, ale słuchając tego nagrania n-ty raz skłonny jestem przyznać, że bliżej jej do piosenki „Love Like A Man” Ten Years After z albumu „Cricklewood Green” wydanego w tym samym roku. Strona pierwsza kończy się utworem „We Can Make It If We Try”, gdzie prowincjonalna niewinność łączy lekkie popowe zwrotki z grzmiącymi, pulsującymi paletą kolorów refrenami. Bardzo podoba mi się solo na saksofonie z towarzyszeniem organów Hammonda i świetna praca na basie Phila Childsa. To co najlepsze zostało zachowane na finał. Trzyczęściowa „Aquile Souite” (każda podzielona na podtytuły) uosabia wielkie autorskie ambicje Denyera. To prawdziwy barwny kalejdoskop dźwiękowy, w którym folklorystyczne pastorałki współistnieją z rozkołysanymi organowymi a la Rare Bird i perkusyjnymi solówkami, a artystyczna melancholia przeradza się w ostrego blues rocka. Pierwsza część, „Aquila (Introduction)” rozpoczyna się krótką interpretacją głównego tematu z pięknym fletem, po czym w blues rockowym rytmie zespół wchodzi we „Flight Of The Golden Bird”. Klimat nieco podobny do Jethro Thull ery „Thick As A Brick” podkreślony fletem i organami z sekcją rytmiczną, która napędzając rytm meandruje przez stylistycznie różne wstawki instrumentalne z ciekawym solem perkusyjnym. Część druga suity składa się z trzech etapów. „Cloud Circle” to krótkie, onomatopeiczne wprowadzenie z fletem i organami, po którym następuje „The Hunter”. Wolniejsza sekcja z bluesowym klimatem służy jedynie rozwinięciu koncepcji dla mocarnego „The Killer”. Tempo systematycznie wzrasta, atmosfera gęstnieje. Kiedy organy wsparte dramatyczną perkusją symulują nurkowanie drapieżnego ptaka w kamieniołomie, a saksofon dyktuje coraz wścieklejsze tempo wiemy już, że tam na górze rozgrywa się walka na śmierć i życie. Niestety bez happy endu. A potem wszystko się urywa… Ostatnia część z „Where Do I Belong” i „Aquila (Conclusion)” jest tym, na co zawsze czekam słuchając tej płyty. „Where Do I Belong” to podnosząca na duchu, emocjonalna ballada z wrażliwym tekstem porównującym byt drapieżnego ptaka do życia człowieka. Ściana dźwięku stworzona przez organy Hammonda i dęte jest zabójcza! Podczas gdy emocje rosną Denyer z akustyczną gitarą doprowadza sprawę do cudownego zakończenia („Aquila. Conclusion”). Krocząc po krawędzi progresywnego rocka ten triumwirat łamiący zasady złożonego, muzycznego maratonu wpisał się w kanon gatunku. Na zawsze. Zespół Aquila pozostaje niedocenianym reliktem starych, dobrych lat siedemdziesiątych znany jedynie najbardziej zagorzałym fanom art rocka. Jak wiele innych podobnych grup w tym czasie stworzył własny, na swój sposób oryginalny styl i pozostawił po sobie ten jeden album, po czym zniknął na dobre. Szkoda... Zibi W 1969 roku kompozytor i gitarzysta Ralph Denyer opuścił swój macierzysty zespół Blonde on Blonde i założył kolejny – Aquila. Historia jakich wiele… Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że fakt, że w chwilę potem ukazała się jedyna płyta tej grupy. Grupy tak tajemniczej, że nie mamy do dziś żadnych zdjęć zespołu, nie wiemy z jakiego powodu i kiedy grupa się rozpadła. Należy przypuszczać że nastąpiło to gdzieś na początku roku 1971. I tak dobrze, że znamy skład… Ralph Denyer - vocals, electric & acoustic guitars Phil Childs - bass, piano Martin Woodward - Hammond organ George Lee - flute, saxophones James Smith - drums, percussion Praktycznie bez żadnej reklamy, co było również mocno tajemnicze, (jako że wytwórnią była RCA Victor, a więc potężna Firma, która nie oszczędzała na reklamie), w lipcu 1970 roku, cichutko na półkach sklepowych pojawił się album zatytułowany tak jak zespół – AQUILA. I tu kolejna zagadka – w RCA pracował cały sztab fachowców – jak to możliwe żeby tacy ludzie nie zorientowali się jaki skarb mają w rękach??? Była to bowiem fantastyczna, miejscami wręcz rewelacyjna muzyka, w którą gdyby zainwestowano jakiekolwiek pieniądze – historia rocka potoczyć by się mogła inaczej… Mamy tu 5 utworów, (przy czym druga strona winyla to jedna suita), 48 minut muzyki. Muzyki będącej mieszanką wczesnego, surowego proga z elementami jazzu i psychodelii. Na pierwszy plan często wysuwają się świetne solówki saksofonu i fletu. Do tego połamana rytmika, piękne hammondy świetna sekcja, dobry wokal, no i oczywiście gitara Ralpha – poezja… Kompletnie zapomniana (lub przeoczona…) perła europejskiego (walijskiego) rocka. Polecam wszystkim amatorom wczesnego proga, wielbicielom Hammondów (są wszechobecne) i długich suit z czasów narodzin MUZYKI. Fani prog-metalu usną z nudów…. Oczywiście jak zwykle moim, cholernie subiektywnym zdaniem... Aleksander Król ..::TRACK-LIST::.. 1. Change Your Ways 5:15 2. How Many More Times 6:22 3. While You Were Sleeping 5:23 4. We Can Make It If We Try 4:33 5. The Aquila Suite: First Movement: Aquila (Introduction), Flight Of The Golden Bird 8:27 6. The Aquila Suite: Second Movement: Cloud Circle, The Hunter, The Kill 8:54 7. The Aquila Suite: Third Movement: Where Do I Belong, Aquila (Conclusion) 8:56 ..::OBSADA::.. Bass Guitar, Piano - Phil Childs Drums, Percussion - James Smith Flute, Alto Saxophone, Tenor Saxophone, Baritone Saxophone - George Lee Organ - Martin Woodward Vocals, Electric Guitar, Acoustic Guitar, Music By, Written By - Ralph Denyer https://www.youtube.com/watch?v=jhU_5yVZWck SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-08 13:53:31
Rozmiar: 110.53 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nowa, limitowana, europejska edycja jedynego albumu brytyjskiego zespołu założonego przez byłego lidera i gitarzystę Blonde On Blonde (na debiutanckim LP "Contrasts"). Wydana w 1970 roku przez RCA Victor, autentycznie doskonała, nieco jazzująca, progresywna płyta przypominała najwcześniejsze nagrania East Of Eden, Colosseum, Blodwyn Pig, If oraz Quintessence. Kompleksowe aranżacje, dużo partii instrumentalnych (saksofony, flet, itd.), chwytliwe tematy melodyczne, no i wypełniająca drugą stronę winylu świetna, 25-minutowa suita. Bez wątpienia kanon brytyjskiego rocka progresywnego. Doskonały, czysty dźwięk! JL Oszczędność i przenikliwość biznesowa – to właśnie wyróżnia gitarzystę Ralpha Denyera spośród większości jego kolegów po fachu. Jeszcze pod koniec swojej muzycznej kariery udało mu się znaleźć pokrewną drogę, zostając dziennikarzem biuletynu „Sound International” zajmującego się przeglądem sprzętu audio. W tym samym czasie publikował książki o technice gry na gitarze. Jego „Podręcznik do gitary” z 1982 roku słowem wstępnym opatrzył Robert Fripp, co sugeruje wysoki poziom poradnika. Zanim jednak do tego doszło w późnych latach 60-tych był członkiem formacji Blonde On Blonde, z którą w 1969 roku wydał płytę „Contrasts”. Proponowane przez niego schematy ideologiczne niestety nie znajdowały uznania u kolegów, zaś psychodeliczne zapędy zespołu szybko znudziły bystrego gitarzystę. Kropla goryczy przelała się, gdy płyta (pod względem artystycznym znakomita) odniosła komercyjną porażkę. To był moment, w którym Denyer bez większego żalu pożegnał kolegów tym bardziej, że od jakiegoś czasu chodził mu po głowie inny projekt. Szybko opuścił Londyn i wrócił do rodzinnego Newport, by tam, z nowymi muzykami realizować swoje pomysły formując zespół AQUILA. Prace ruszyły pełną parą, a ułatwiały mu w tym kompozycje z osobistego archiwum plus profesjonalizm muzyków. których zebrał. A byli nimi: Phil Childs (bas, fortepian), George Lee (instrumenty dęte), Martin Woodward (organy) i James Smith (perkusja) – dwaj ostatni z grupy Tapestry. Początkowo mieli nazywać się Animal Farm (Folwark Zwierzęcy), ale to Aquila (Orzeł) spodobała im się bardziej. Ponoć nazwa pośrednio nawiązywała do Goldiego, wiekowego orła, dumy londyńskiego zoo. Był nawet pomysł, by uwiecznić jego krzyk w jednym z utworów. Ralph poszedł nawet któregoś dnia do Zoo i zapytał dozorcę, czy może przynieść sprzęt, żeby go nagrać. Opiekun powiedział: „Możesz spróbować, ale jestem tu od 30 lat i jeszcze nie słyszałem, żeby Goldie wydał z siebie jakikolwiek dźwięk!” Inne wersje głosiły, że nazwa odnosiła się do gwiazdozbioru Orła, konstelacji znanej astronomom w starożytnej Mezopotamii, lub była inspirowana mitologią rzymską gdzie orła uważano za świętego ptaka, który niósł piorun Jowisza. Która z nich jest najbardziej wiarygodna..? Już od pierwszych prób kwintet rozwijał inteligentną mieszankę różnorodnych wpływów w tym jazzu i prog rocka z elementami psychodelii głównie za sprawą organów Hammonda. Nawiasem mówiąc brzmią one niesamowicie. Od razu też wiadomo, że nowo wyznaczone granice stylistyczne nie pasowały do Blonde On Blonde, co było postrzegane jako gruby plus. Docenili to szefowie wytwórni RCA Victor (tej od Elvisa) błyskawicznie doprowadzając do podpisania kontraktu. Jeszcze tego samego roku, w nowej siedzibie Manfreda Manna przy Old Kent Road nagrali materiał na płytę. Denyer, autor całego materiału obowiązki producenta powierzył Patrickowi Campbell-Lyonsowi człowiekowi, który stał na czele brytyjskiej, pop rockowej psychodelicznej formacji Nirvana. Album ukazał się w sklepach jesienią 1970 roku z okładką zaprojektowaną przez przyjaciela zespołu, Keitha Beslorda. Znalazł się na niej rysunek orła – portret ukochanego przez londyńczyków Goldiego. I chyba nie ma już wątpliwości skąd nazwa zespołu. Na płycie znalazło się pięć kompozycji, z czego ostatnia, zajmująca całą drugą stronę oryginalnej płyty, to 26-minutowa suita składająca się z trzech części. Zaczyna się od „Change Your Ways” z niemal nieprzerwanie dominującymi partiami saksofonu George’a Lee. Kwiecistość jego pasaży podkreśla średnie tempo sekcji rytmicznej, głębokie, „duże” basy z akustyczną bitwą akordów i namiętny śpiew Ralpha Denyera. Jakiekolwiek porównania (nie tylko w tym przypadku) zawsze będą ryzykowne i trochę niesprawiedliwe, ale ten numer tak jakoś kojarzy mi się z wczesnym Chicago, If i Walrus… „How Many More Times” oparty na Hammondzie doskonale łączy dramaturgię narracji z poruszającą rytmiczno-bluesową podstawą i fletowymi estakadami. Siła melodii i namiętny wokal, wraz z długimi solówkami organowymi momentami przypominająca Steamhammer czynią z niego jeden z najważniejszych elementów albumu… Refleksyjny i nieco psychodeliczny „While You Were Sleeping” jest najbardziej zbliżonym utworem do poprzedniego zespołu Denyera. Co prawda saksofon sopranowy i wplecione orientalizmy kojarzą mi się z klimatami East Of Eden, ale słuchając tego nagrania n-ty raz skłonny jestem przyznać, że bliżej jej do piosenki „Love Like A Man” Ten Years After z albumu „Cricklewood Green” wydanego w tym samym roku. Strona pierwsza kończy się utworem „We Can Make It If We Try”, gdzie prowincjonalna niewinność łączy lekkie popowe zwrotki z grzmiącymi, pulsującymi paletą kolorów refrenami. Bardzo podoba mi się solo na saksofonie z towarzyszeniem organów Hammonda i świetna praca na basie Phila Childsa. To co najlepsze zostało zachowane na finał. Trzyczęściowa „Aquile Souite” (każda podzielona na podtytuły) uosabia wielkie autorskie ambicje Denyera. To prawdziwy barwny kalejdoskop dźwiękowy, w którym folklorystyczne pastorałki współistnieją z rozkołysanymi organowymi a la Rare Bird i perkusyjnymi solówkami, a artystyczna melancholia przeradza się w ostrego blues rocka. Pierwsza część, „Aquila (Introduction)” rozpoczyna się krótką interpretacją głównego tematu z pięknym fletem, po czym w blues rockowym rytmie zespół wchodzi we „Flight Of The Golden Bird”. Klimat nieco podobny do Jethro Thull ery „Thick As A Brick” podkreślony fletem i organami z sekcją rytmiczną, która napędzając rytm meandruje przez stylistycznie różne wstawki instrumentalne z ciekawym solem perkusyjnym. Część druga suity składa się z trzech etapów. „Cloud Circle” to krótkie, onomatopeiczne wprowadzenie z fletem i organami, po którym następuje „The Hunter”. Wolniejsza sekcja z bluesowym klimatem służy jedynie rozwinięciu koncepcji dla mocarnego „The Killer”. Tempo systematycznie wzrasta, atmosfera gęstnieje. Kiedy organy wsparte dramatyczną perkusją symulują nurkowanie drapieżnego ptaka w kamieniołomie, a saksofon dyktuje coraz wścieklejsze tempo wiemy już, że tam na górze rozgrywa się walka na śmierć i życie. Niestety bez happy endu. A potem wszystko się urywa… Ostatnia część z „Where Do I Belong” i „Aquila (Conclusion)” jest tym, na co zawsze czekam słuchając tej płyty. „Where Do I Belong” to podnosząca na duchu, emocjonalna ballada z wrażliwym tekstem porównującym byt drapieżnego ptaka do życia człowieka. Ściana dźwięku stworzona przez organy Hammonda i dęte jest zabójcza! Podczas gdy emocje rosną Denyer z akustyczną gitarą doprowadza sprawę do cudownego zakończenia („Aquila. Conclusion”). Krocząc po krawędzi progresywnego rocka ten triumwirat łamiący zasady złożonego, muzycznego maratonu wpisał się w kanon gatunku. Na zawsze. Zespół Aquila pozostaje niedocenianym reliktem starych, dobrych lat siedemdziesiątych znany jedynie najbardziej zagorzałym fanom art rocka. Jak wiele innych podobnych grup w tym czasie stworzył własny, na swój sposób oryginalny styl i pozostawił po sobie ten jeden album, po czym zniknął na dobre. Szkoda... Zibi W 1969 roku kompozytor i gitarzysta Ralph Denyer opuścił swój macierzysty zespół Blonde on Blonde i założył kolejny – Aquila. Historia jakich wiele… Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że fakt, że w chwilę potem ukazała się jedyna płyta tej grupy. Grupy tak tajemniczej, że nie mamy do dziś żadnych zdjęć zespołu, nie wiemy z jakiego powodu i kiedy grupa się rozpadła. Należy przypuszczać że nastąpiło to gdzieś na początku roku 1971. I tak dobrze, że znamy skład… Ralph Denyer - vocals, electric & acoustic guitars Phil Childs - bass, piano Martin Woodward - Hammond organ George Lee - flute, saxophones James Smith - drums, percussion Praktycznie bez żadnej reklamy, co było również mocno tajemnicze, (jako że wytwórnią była RCA Victor, a więc potężna Firma, która nie oszczędzała na reklamie), w lipcu 1970 roku, cichutko na półkach sklepowych pojawił się album zatytułowany tak jak zespół – AQUILA. I tu kolejna zagadka – w RCA pracował cały sztab fachowców – jak to możliwe żeby tacy ludzie nie zorientowali się jaki skarb mają w rękach??? Była to bowiem fantastyczna, miejscami wręcz rewelacyjna muzyka, w którą gdyby zainwestowano jakiekolwiek pieniądze – historia rocka potoczyć by się mogła inaczej… Mamy tu 5 utworów, (przy czym druga strona winyla to jedna suita), 48 minut muzyki. Muzyki będącej mieszanką wczesnego, surowego proga z elementami jazzu i psychodelii. Na pierwszy plan często wysuwają się świetne solówki saksofonu i fletu. Do tego połamana rytmika, piękne hammondy świetna sekcja, dobry wokal, no i oczywiście gitara Ralpha – poezja… Kompletnie zapomniana (lub przeoczona…) perła europejskiego (walijskiego) rocka. Polecam wszystkim amatorom wczesnego proga, wielbicielom Hammondów (są wszechobecne) i długich suit z czasów narodzin MUZYKI. Fani prog-metalu usną z nudów…. Oczywiście jak zwykle moim, cholernie subiektywnym zdaniem... Aleksander Król ..::TRACK-LIST::.. 1. Change Your Ways 5:15 2. How Many More Times 6:22 3. While You Were Sleeping 5:23 4. We Can Make It If We Try 4:33 5. The Aquila Suite: First Movement: Aquila (Introduction), Flight Of The Golden Bird 8:27 6. The Aquila Suite: Second Movement: Cloud Circle, The Hunter, The Kill 8:54 7. The Aquila Suite: Third Movement: Where Do I Belong, Aquila (Conclusion) 8:56 ..::OBSADA::.. Bass Guitar, Piano - Phil Childs Drums, Percussion - James Smith Flute, Alto Saxophone, Tenor Saxophone, Baritone Saxophone - George Lee Organ - Martin Woodward Vocals, Electric Guitar, Acoustic Guitar, Music By, Written By - Ralph Denyer https://www.youtube.com/watch?v=jhU_5yVZWck SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-06-08 13:50:07
Rozmiar: 331.94 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Absolutna rewelacja! Kompaktowa premiera genialnego, debiutanckiego albumu (wydanego w marcu 1969 przez brytyjską EMI Columbię pod tytułem "Temples With Prophets", a we Francji w psychodelicznej okładce jako "Don Shinn Takes A Trip") organisty Dona Shinna, który wraz zespołem nagrał całkowicie instrumentalny majstersztyk, będący nieco bardziej dojrzałą wersją wczesnych The Nice oraz Brian Auger's Trinity, z więcej niż szczyptą twórczości Edwarda Griega i... Arzachela! Keith Emerson był wielkim fanem Shinna i właśnie pod jego wpływem zawiązał The Nice! To jest granie z najwyższej półki i prawdę mówiąc to przerażający jest fakt, że jeszcze jakiś czas temu (aż do wydania świetnego, kompilacyjnego CD "Maximum Prog", z otwierającym go utworem "A Minor Explosion") nie miałem pojęcia o istnieniu tego artysty! To jest rzecz absolutnie obligatoryjna dla wszystkich fanów psych-prog-jazz-rocka (czy jak to tam zwał...) z organami. Perfekcyjna jakość dźwięku. Dodatkowo fantastyczny, singlowy utwór z 1966 roku i zarazem odpowiedź, jaki zespół nagrał pierwszą progresywną (małą) płytę! Don Shinn is a much neglected figure in the early development of UK prog...This is a high-end gaming and frankly is frightening the fact that half a year ago I had no idea about the existence of this artist!... time it to change On the earlier 1966 Polydor single version of 'A-Minor Explosion', Shinn can be heard employing an overdriven organ sound, jazzy chord voicings, spooky 'freakout' atmospherics, and, most notably, crashing his reverb springs in precisely the same way that Keith Emerson, Jon Lord, and countless others would eventually do years later. This 1969 remake is not as wildly manic as the 1966 original but more cerebral, and foreshadows the overall playing style and organ tone that would be echoed by Dave Stewart on the first Egg album released the following year in 1970. Citing Shinn's influence, Keith Emerson recalls: "Don Shinn was a weird looking guy, really strange. He had a schoolboy's cap on, round spectacles... I just happened to be in the Marquee when he was playing... The audience were all in hysterics.... And I said, 'Who is this guy?' He'd been drinking whisky out of a teaspoon and all kinds of ridiculous things. He'd play an arrangement of the Grieg Concerto, the Brandenburg and all. So my ears perked up....Playing it really well, and he got a fantastic sound from the L-100. But halfway through it he sort of shook the L-100, and the back of it dropped off. Then he got out a screw driver and started making adjustments while he was playing. Everyone was roaring their heads off laughing. So I looked and said 'Hang on a minute! That guy has got something'. I guess seeing Don Shinn made me realize that I'd like to compile an act from what he did. He and Hendrix were controlling influences over the way I developed the stage act side of things". Coincidentally, Shinn had been playing in a trio with future Uriah Heep bassist Paul Newton and drummer Brian Davison who would eventually work alongside Keith Emerson in The Nice. Paul Newton recalls: "In the 60's I was playing with a guy from The Nice, Brian Davison, and another guy, a keyboard player, who was a real genius. It was a trio, and most of it was really jazzy. This keyboard player was a guy called Don Shinn who went on to play with Dada, which was the forerunner of Vinegar Joe....He used to teach me bass lines on his organ pedals...really technical jazz stuff." Before his groundbreaking journey into pre-progressive rock territory, Shinn played with a number of mid '60s British beat outfits including The Meddy Evils, The Echoes (backing Dusty Springfield), and The Soul Agents featuring Rod Stewart. After releasing 'Temples With Prophets' in 1969, Shinn showed up on the one and only release by Dada (1970), which also featured vocalist Elkie Brooks and former Jody Grind guitarist Ivan Zagni. Following Dada, Shinn worked with Keith Relf's Renaissance, playing electric piano on the track 'Past Orbits of Dust' from the 1971 album 'Illusion'. Absolute revelation, premiere on CD ,his debut album (released in March 1969 by the British Columbia EMI entitled 'Temples With Prophets' and in France in the psychedelic cover as 'Don Shinn Takes A Trip') organist Don Shinn and his team recorded a completely instrumental masterpiece the piano and Hammond organ brilliant thin Progressive is developing, it is enclosed in brilliant sound a psychedelic classic rock and jazz-rock color psychedelic guitar trenchant strongly, based on a stable, solid, trouble is playing with a sense of the band by the drum which a slightly more mature version of the Nice and early Brian Auger's Trinity with more than a hint of Edward Grieg i .. Arzachel! This is the absolutely mandatory for all fans of psych-prog-jazz-rock (or whatever it was called ...) with the authorities Hammond. Perfect sound quality. Additionally CD Record Label Flawed Gems contains A-Minor Explosion [3:09] 1966 single version released as Don Shinn & The Soul Agents)fantastic,and also answer ,which one the band recorded the first progressive single. Adamus67 ..::TRACK-LIST::.. This CD release is based on French LP (...) This album was released in the U.K. (in different cover) as 'Temples With Prophets' 1. Pits Of Darkness 17:59 2. Temples With Prophets (Including Monophonic Interlude For Pianoforte No. 1) 5:45 3. A Minor Explosion 4:07 4. Jolly Dance 3:35 5. Hearts Of Gladness (Including Monophonic Interlude For Pianoforte No. 2) 10:18 Bonus Track: 6. Don Shinn & The Soul Agents - A-Minor Explosion 3:09 Tracks 1 to 5 original album released March 1969 on Columbia Records Track 6 Single A-side, 1966 as Don Shinn & The Soul Agents ..::OBSADA::.. Bass - Eric Ford Drums - Peter Wolf Electric Guitar - Paul Hodgeson Organ, Piano - Don Shinn https://www.youtube.com/watch?v=sP1N6B3pxTg SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-29 17:57:12
Rozmiar: 106.33 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Absolutna rewelacja! Kompaktowa premiera genialnego, debiutanckiego albumu (wydanego w marcu 1969 przez brytyjską EMI Columbię pod tytułem "Temples With Prophets", a we Francji w psychodelicznej okładce jako "Don Shinn Takes A Trip") organisty Dona Shinna, który wraz zespołem nagrał całkowicie instrumentalny majstersztyk, będący nieco bardziej dojrzałą wersją wczesnych The Nice oraz Brian Auger's Trinity, z więcej niż szczyptą twórczości Edwarda Griega i... Arzachela! Keith Emerson był wielkim fanem Shinna i właśnie pod jego wpływem zawiązał The Nice! To jest granie z najwyższej półki i prawdę mówiąc to przerażający jest fakt, że jeszcze jakiś czas temu (aż do wydania świetnego, kompilacyjnego CD "Maximum Prog", z otwierającym go utworem "A Minor Explosion") nie miałem pojęcia o istnieniu tego artysty! To jest rzecz absolutnie obligatoryjna dla wszystkich fanów psych-prog-jazz-rocka (czy jak to tam zwał...) z organami. Perfekcyjna jakość dźwięku. Dodatkowo fantastyczny, singlowy utwór z 1966 roku i zarazem odpowiedź, jaki zespół nagrał pierwszą progresywną (małą) płytę! Don Shinn is a much neglected figure in the early development of UK prog...This is a high-end gaming and frankly is frightening the fact that half a year ago I had no idea about the existence of this artist!... time it to change On the earlier 1966 Polydor single version of 'A-Minor Explosion', Shinn can be heard employing an overdriven organ sound, jazzy chord voicings, spooky 'freakout' atmospherics, and, most notably, crashing his reverb springs in precisely the same way that Keith Emerson, Jon Lord, and countless others would eventually do years later. This 1969 remake is not as wildly manic as the 1966 original but more cerebral, and foreshadows the overall playing style and organ tone that would be echoed by Dave Stewart on the first Egg album released the following year in 1970. Citing Shinn's influence, Keith Emerson recalls: "Don Shinn was a weird looking guy, really strange. He had a schoolboy's cap on, round spectacles... I just happened to be in the Marquee when he was playing... The audience were all in hysterics.... And I said, 'Who is this guy?' He'd been drinking whisky out of a teaspoon and all kinds of ridiculous things. He'd play an arrangement of the Grieg Concerto, the Brandenburg and all. So my ears perked up....Playing it really well, and he got a fantastic sound from the L-100. But halfway through it he sort of shook the L-100, and the back of it dropped off. Then he got out a screw driver and started making adjustments while he was playing. Everyone was roaring their heads off laughing. So I looked and said 'Hang on a minute! That guy has got something'. I guess seeing Don Shinn made me realize that I'd like to compile an act from what he did. He and Hendrix were controlling influences over the way I developed the stage act side of things". Coincidentally, Shinn had been playing in a trio with future Uriah Heep bassist Paul Newton and drummer Brian Davison who would eventually work alongside Keith Emerson in The Nice. Paul Newton recalls: "In the 60's I was playing with a guy from The Nice, Brian Davison, and another guy, a keyboard player, who was a real genius. It was a trio, and most of it was really jazzy. This keyboard player was a guy called Don Shinn who went on to play with Dada, which was the forerunner of Vinegar Joe....He used to teach me bass lines on his organ pedals...really technical jazz stuff." Before his groundbreaking journey into pre-progressive rock territory, Shinn played with a number of mid '60s British beat outfits including The Meddy Evils, The Echoes (backing Dusty Springfield), and The Soul Agents featuring Rod Stewart. After releasing 'Temples With Prophets' in 1969, Shinn showed up on the one and only release by Dada (1970), which also featured vocalist Elkie Brooks and former Jody Grind guitarist Ivan Zagni. Following Dada, Shinn worked with Keith Relf's Renaissance, playing electric piano on the track 'Past Orbits of Dust' from the 1971 album 'Illusion'. Absolute revelation, premiere on CD ,his debut album (released in March 1969 by the British Columbia EMI entitled 'Temples With Prophets' and in France in the psychedelic cover as 'Don Shinn Takes A Trip') organist Don Shinn and his team recorded a completely instrumental masterpiece the piano and Hammond organ brilliant thin Progressive is developing, it is enclosed in brilliant sound a psychedelic classic rock and jazz-rock color psychedelic guitar trenchant strongly, based on a stable, solid, trouble is playing with a sense of the band by the drum which a slightly more mature version of the Nice and early Brian Auger's Trinity with more than a hint of Edward Grieg i .. Arzachel! This is the absolutely mandatory for all fans of psych-prog-jazz-rock (or whatever it was called ...) with the authorities Hammond. Perfect sound quality. Additionally CD Record Label Flawed Gems contains A-Minor Explosion [3:09] 1966 single version released as Don Shinn & The Soul Agents)fantastic,and also answer ,which one the band recorded the first progressive single. Adamus67 ..::TRACK-LIST::.. This CD release is based on French LP (...) This album was released in the U.K. (in different cover) as 'Temples With Prophets' 1. Pits Of Darkness 17:59 2. Temples With Prophets (Including Monophonic Interlude For Pianoforte No. 1) 5:45 3. A Minor Explosion 4:07 4. Jolly Dance 3:35 5. Hearts Of Gladness (Including Monophonic Interlude For Pianoforte No. 2) 10:18 Bonus Track: 6. Don Shinn & The Soul Agents - A-Minor Explosion 3:09 Tracks 1 to 5 original album released March 1969 on Columbia Records Track 6 Single A-side, 1966 as Don Shinn & The Soul Agents ..::OBSADA::.. Bass - Eric Ford Drums - Peter Wolf Electric Guitar - Paul Hodgeson Organ, Piano - Don Shinn https://www.youtube.com/watch?v=sP1N6B3pxTg SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-29 17:53:12
Rozmiar: 299.78 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nadzieja nie jest matką głupich, może umiera ostatnia, ale na pewno pcha życie naprzód dając mu niezbędne paliwo do ciągłej jazdy w zmieniających się po drodze warunkach. Gdy mielizny i marazm na zewnątrz nie pozwalają zapomnieć o tym, że zawsze może być lepiej; a jak szczęśliwie pojawi się wreszcie bujny krajobraz ciśnie na usta słowo dziękuję, a w sercu zagnieżdża się wdzięczność za to, że warto było czekać i nie poddawać się. Powyższe, na pozór banalne, prawdy objawione jak ulał dopasowują się swym kształtem do muzycznego świata muzyki niebanalnej, bo takiej (tak mi się przynajmniej wydaje) przywykłem słuchać. W dźwiękowych zawiłościach i zróżnicowanej palecie tego co obecnie oferuje nam współczesny przemysł muzyczny, w nieograniczonych w dzisiejszych czasach możliwościach dotarcia do niemal wszystkiego, a przy tym idącej z tym w parze potrzebie umiejętnego oddzielenia ziarna od plew, poszukuję przede wszystkim prawdziwych, naturalnych i nie trącających kiczem emocji. Wejścia w inny świat gdzie nikt i nic nie będzie w stanie przeszkodzić mi w odczuwaniu tego co płynie z głębi psyche podczas realnej kontemplacji bieżącej chwili, bycia tu i teraz. Do tego, poza odpowiednimi warunkami zewnętrznymi, potrzeba dialogu różnorakich artystycznych środków wyrazu, począwszy od zespołowego grania poszczególnych instrumentów, przez porywający nietuzinkową barwą i skalą głos, po piękne głębokie teksty traktujące o ważkich sprawach życia codziennego, na okładce albumu kończąc. Tak się akurat składa, że trzymam w ręku dzieło norweskich debiutantów, którzy stworzyli dla mnie coś, co w sposób naturalny wkomponowało się w zarysowane wyżej dosyć rygorystyczne wymagania. Nazwali się Himmellegeme, cokolwiek to znaczy w ich ojczystym języku. Pochodzą z Bergen i pewnie w któryś z nierzadkich w tych rejonach świata deszczowych dni, czy nawet słonecznych ale i tak dosyć ciemnych zimową porą, postanowili uraczyć wymagających odbiorców swoją muzyczną wizją. Od razu zaznaczam, że nie ma ona nic wspólnego z przełamywaniem barier czy wprowadzaniem do teatru dźwięków nowych rozwiązań. Dla wywoływania w słuchaczu dreszczy podniecenia i duchowej ekstazy nie trzeba silić się na przesadną oryginalność. Muzycy mają swoje inspiracje i czerpią z nich nader skwapliwie, ale robią to w sposób subtelny, nie nachalny a przede wszystkim bardzo dojrzały. Właśnie to słowo nabiera jeszcze większego znaczenia gdy zestawimy je z pojęciem debiutanta. Na całej, choć ewidentnie za krótkiej, bo trwającej niespełna trzydzieści osiem minut płycie, nie słychać niczego co mogłoby wskazywać, że Skandynawowie przygotowali w pocie czoła swój prapremierowy materiał; ciężko znaleźć w jakimkolwiek fragmencie debiutancką tremę, brak ogłady, nachalne poszukiwanie stylu, czy nadmiar pomysłów, które w chaosie prezentacji wydawałyby się rozmyte i zatracały się burząc spójność płyty. Nic z tych rzeczy, wszystko począwszy od otwierający wydawnictwo Natteravn po kończący je absolutnie wybitnie transowy Fallvind, wydaje się przemyślane i podążające z góry zaplanowaną ścieżką. Co zatem grają i jak? Klimatycznie, atmosferycznie, czasem psychodelicznie i artrockowo, a przede wszystkim niezwykle emocjonalnie, za to w krótkich formach i bez progowego nadęcia. Nie uświadczymy tu długich, wirtuozerskich popisów instrumentalnych, przesadnych wypuszczeń poza główną linię melodyczną, przekrzykiwania się, czy jałowych konkursów w stylu kto zagra dłużej i lepiej technicznie. Utwory w większości przypadków oscylują w granicach pięciu minut, co pozwala odczuć zaspokojenie apetytu, ale paradoksalnie jednocześnie niedosyt. I to jest piękne. Liczne ściany dźwięku, melodyjne ale nie do przesady partie gitar w obstawie wyraźnie rysującej się sekcji rytmicznej i głos wokalisty, który zasługuje na oddzielną uwagę, wszystko to obecne jest w tych wąskich ramach czasowych i wywołuje nastrój niesłychanie intensywny. To w gruncie rzeczy sztuka dla odważnych i mających żelazne nerwy słuchaczy. Mroczna i tajemnicza konsystencja tej muzycznej układanki łatwo może wywołać klimat grozy i pobudzić różne rejony ludzkiej psychiki. Ale jeśli chcemy iść na całość, a tylko z takim nastawieniem sugeruję wtopić się w zagadkowe odgłosy z kosmosu, to pora nocna, gdy nieprzebrana czerń zalewa naszą świadomość, jest najbardziej żyznym gruntem do pochłaniania tych dźwięków. Ciekawe, że odnajduję w tej muzyce inspiracje dosyć mocno zróżnicowane. Dostrzegalne są w poszczególnych utworach nawiązania do Sigur Ros, zwłaszcza w warstwie wokalnej, ale również do grup nieco z innej szuflady jak ponownie islandzki Solstafir, czy fiński Throes of Dawn; mają ci Skandynawowie cos wspólnego ze sobą. Ponadto w kształtowaniu klimatu w krótkich i zwartych formach przypominają mi także recenzowaną na łamach artrocka płytę post rockowej grupy Aoria – The constant, pochodzącej tym razem ze Szwecji. Kto tworzy zatem ten arcyciekawy i dobrze zapowiadający się zespół? To męski kwintet: na gitarze i przy mikrofonie bryluje Aleksander Vormestrand, gitara prowadząca i chórki Hein Aleksander Olson, na bębnach pogrywa Thord Nordli, na basie sekcję rytmiczną współtworzy Erik Alfredsen udzielający się też wokalnie i skład uzupełnia Lauritz Isaksen odpowiedzialny za instrumenty klawiszowe. Muzycy ci nie są bynajmniej kompletnymi nowicjuszami, wszak wokalista i gitarzysta (Aleksander i Hein) udzielali się już w metalowej grupie Symbiose i razem zaczęli tworzyć pierwsze riffy, które potem przerodziły się w nowy projekt pod nazwą Himmellegeme, do którego dołączali sukcesywnie pozostali muzycy już na początku 2015 roku. Już sama okładka wiele wyjaśnia z czym będziemy mieli do czynienia. Feeria barw i piękno wszechświata jest tak samo urzekające i niedefiniowalne, jak zawarta na tym srebrnym krążku muzyka. Majestatyczny obraz gwiezdnej porodówki, mgławicy planetarnej mieniącej się kolorami tęczy, z tajemniczym ciałem niebieskim będącym ni to planetą ni gasnącą tudzież zaćmioną gwiazdą , a może czarną dziurą zasysającą wszelaką materię, przyciągają wzrok. Zachęcają by zajrzeć do środka okładki, wyjąć wreszcie płytę i ułożyć ją z namaszczeniem w odtwarzaczu. Jeszcze dobrej jakości słuchawki na uszy i można wyruszać na eksplorację nieznanego. Otwierający zestaw Natteravn jest idealną wizytówką całego albumu. Od pierwszych chwil muzycy kreują zapadający w pamięć i niepowtarzalny, specyficzny wręcz nastrój, który towarzyszyć nam będzie już do końca z króciutką przerwą o czym za chwilę. Długo nie trzeba czekać, aby uwagę przykuł charakterystyczny wokal charyzmatycznego frontmena grupy. Jest ekspresyjny, ekspansywny i naturalną siłą swojej jakości ma decydujący wpływ na ukształtowanie melodycznej transowości, która może stać się znakiem rozpoznawczym Norwegów; w końcowych fragmentach naprawdę wciągają niskie rejestry, a dodatkowo w odbiorze pomaga pasujący do muzycznej konwencji język norweski, w którym wyśpiewywane są poszczególne linijki tekstu. Podobnie jest w kolejnym utworze Hjertedød, w którym wokalistę opuszczają już chyba wszelkie bariery i na fali świadomości swoich walorów głosowych buduje z każdą mijającą sekundą melancholijne napięcie. To jeden z tych przykładów, gdzie dobrze i skwapliwie wykorzystana jakość tego daru niebios wprowadza dodatkowy element do instrumentalnego zestawu środków wyrazu. Nie trzeba być wybitnym technikiem ani muzycznym erudytą by dosłyszeć, iż wraz z dobraną przez zespół muzyczną wizją komponuje się idealnie. Wrażenie to potęguje w szczególności dialog wyśpiewywanych z przejęciem strof z podkładem gitary prowadzącej, gdzie raz za razem przez jednego albo drugiego aktora budowana jest naprzemiennie linia melodyczna. W kompozycji tytułowej z kolei, zaskakuje początkowe lecz chwilowe tylko lekkie wyciszenie; Vormerstrand śpiewa tu bardziej subtelnie, miękko, niemal aksamitnie, by niedługo potem znów połączyć swe siły z łkającą gitarą w akompaniamencie ciekawych perkusyjnych przygrywek. Końcówka tej dźwiękowej orgii to już istne królestwo rozkoszy, gitarowa masturbacja, która prowadzi wrażliwca tylko w jednym kierunku, w otwarte wrota rajskiego spełnienia. Najdobitniej mistrzostwo świata w kreowaniu zapadających w pamięć melodii, podszytych krystaliczną melancholią, muzycy osiągnęli w kompozycji Breath in the air like fire. Nastrój w początkowej fazie wytwarza delikatny klawiszowy wstęp, któremu nieśpiesznie wchodzi w drogę perkusja, a za nią nieodłączny atrybut piękna tej płyty, czyli wokal. Mieni się on jeszcze głębszym pokładem emocji, przeszywa do szpiku kości jego tęskna barwa, a na skórze przebiegają liczne dreszcze wywołane zawodzeniem, krzykiem rozpaczy przepełnionym wyraźnie odczuwalnym smutkiem. I teraz nadchodzi mały przerywnik, o którym wcześniej wspominałem, gdyż najmniej w całym zestawie przekonuje właśnie utwór numer pięć – Kyss mine blodige hender. Jest zbyt podobny do Hjerdtedød, momentami stanowi niemal jego kopię w zapędach wokalisty i jest po prostu bez wyrazu; młodzi Norwegowie gdzieś tu na ułamek sekundy zgubili tak pieczołowicie i misternie utkaną atmosferę. Pewnie sam w pojedynkę, bez otoczenia w postaci poprzedzających go perełek i zamykających album dwóch ostatnich numerów, kawałek ten obroniłby się bez szwanku. Warto odnotować pozycję numer sześć, Fish, zaśpiewaną po angielsku, która nieco odstaje od pozostałej zawartości wydawnictwa, ale nie poziomem bynajmniej, co gatunkowymi konotacjami. Pełno tu, przynajmniej dla mnie, starego, dobrego hardrocka i bluesa zarazem, ale w niewielkiej symbolicznej niemalże dawce, głównie z uwagi na czas trwania utworu. Niewątpliwie jednak wstawki instrumentalne przenoszą nas trochę wstecz choć nie tempo i energia są tu najważniejsze, a wciąż nieodmienna i nie gubiąca się nigdzie atmosfera. Mistrzostwo ekstazy i uniesienia, melodycznej subtelności wokalnej i nieco większej dominacji dla czysto instrumentalnego ukształtowania kosmicznej przestrzeni w harmonii z okładką albumu osiągnęli Norwegowie w zamykającym album, stanowiącym jego magnum opus, utworze Fallvind. Po spokojnej pierwszej części zdominowanej jeszcze przez aksamitny głos Aleksandra Vormestranda, w szóstej minucie nadchodzi najbardziej rozbudowany, popisowy koncert instrumentalistów, choć jak wspomniałem na wstępie, bardziej chodzi w nim o utrzymanie hipnotycznego nastroju niż forsowanie tempa i epatowanie wirtuozerskim rozmachem. Najpierw eter rozrywają miarowe rytmy wygrywane na bębnach z pląsającą się gdzieś w zakamarkach nieśmiało gitarą, ale już po chwili robi się odważniej, wchodzi pełna sekcja rytmiczna i malownicza wysunięta na pierwszy plan melodyjna partia gitarowa. Muzyka piękna, okładka imponująca, o czym zatem traktują poszczególne tematy w warstwie lirycznej? Nie było łatwo zgłębić ich sensu, po pierwsze dlatego, że w czterech utworach z siedmiu jakie znalazły się na tym krążku wokalista operuje swoim językiem ojczystym, a po drugie próżno szukać we wkładce do albumu tekstów. Szkoda, gdyż tak charakterystyczne walory dźwiękowe i graficzne wyzwalają nieposkromioną ciekawość, by zgłębić poetycką stronę płyty. Niemniej jednak bezpośredni kontakt z członkiem zespołu Heinem Alexandrem Olsonem umożliwił mi szersze zapoznanie się z przesłaniem dzieła. Nie ma ono charakteru koncepcyjnego ani pod względem lirycznym ani muzycznym jednakże, co ciekawe, wszystkie utwory koncertują się wokół tego samego tematu. Warstwa tekstowa zainspirowana została przez autora doświadczeniami nabytymi przez członków zespołu podczas dorastania i wychowywania się w miejscu urodzenia – wyspy Karmøy na zachodzie Norwegii. Mała społeczność żyjąca na niewielkiej przestrzeni w mało sprzyjających warunkach wytworzyła pewien hermetyczny, zamknięty krąg przynależności społecznej, w której jest się albo chrześcijaninem albo jest się kimś innym, gdzie odstępstwo od przyjętych norm i uwarunkowań nie musi być mile widziane i nie jest z pewnością łatwe. Dlatego też teksty poszczególnych utworów koncertują się wokół kwestii związanych z uwiezieniem ludzi w ukształtowanych przez latach zwyczajach i rutynie bez szans na wyzwolenie się z tych ograniczeń za społecznym przyzwoleniem. O tym traktuje choćby utwór Kyss mine blodige hender; podobnie Hjerdtedød, w którym głównym tematem jest brak zdolności w poradzeniu sobie jednostki z oczekiwaniami jakie w stosunku do niej mają ludzie z najbliższego otoczenia, co w rezultacie prowadzi nierzadko do uzależnień i stoczenia się na manowce bez wizji, zgodnie z którą życie może dalej podążać. Rozwinięciem tematu zdaje się być kończący album Fallvind, poświęcony rutynie w jaką wpada się wraz z dorastaniem, obowiązkową edukacją, pracą, zdobyciem życiowego partnera, dziećmi, domem, kolejnym samochodem itp., co nakręca spiralę i ścieżkę którą właściwie każdy musi podążać. Nie ma przy tym szans na to, by wyrwać się z tego kieratu uzależnień i poczuć umykającą szybko radość życia. Inne pozycje, jak choćby Breath in the air like fire, poświęcone są pamięci, jaka towarzyszy nam przez kolejne lata, z okresu dojrzewania, który nas ukształtował i odcisnął piętno na tym kim się staliśmy i co robimy. Jedynie utwór tytułowy jest kompletnie fikcyjny a przy tym najbliżej związany z okładką albumu, gdyż zaczerpnięty został z mitologii nordyckiej i opisuje sposób powstania planety, zrodzonej z nieba, ziemi i wody. Piękna płyta, wystarczająco krótka by wciąż chcieć słuchać jej od nowa i nie za długa by się nią znudzić i nie móc ogarnąć w całości. Trudno się od niej uwolnić, a łatwo w niej zatracić; gorąco polecam. Dominik Kaszyński Dziś przed nami kolejny debiut z Krainy Wikingów. Z ciemnych i psychodelicznych otchłani miasta Bergen, niczym zwiastun zbliżającej się nocy polarnej, wyłania się zespół o nazwie Himmellegeme, który przedstawia swój wyjątkowy, słodko-gorzki, debiutancki album "Myth of Earth". Muzyka Himmellegeme jest druzgocąco wyrazista. Jest mroczna, tajemnicza i atmosferyczna. Psychodeliczna w jak najlepszym rozumieniu tego słowa. Bywa też chwilami mocno dołująca. Poprzez niezwykły klimat, w jakim jest utrzymana, potrafi wpływać na psychikę odbiorcy. Myślę, że dzięki temu znajdzie sobie tyle samo zwolenników, co przeciwników. Jest czarno – biała. Z tym, że ciemnych kolorów jest zdecydowanie więcej. Trudno wobec niej przejść obojętnie. Intryguje, nęci i odpycha. Wszystko po to, by za chwilę znów przyciągnąć do siebie niewidzialną magnetyczną siłą. Tego co dzieje się w utworach „Fallvind”, „Natteravn” czy w tytułowym „Myth Of Earth” nie sposób opisać słowami. Tego trzeba posłuchać. To trzeba poczuć. Doświadczyć. I przeżyć… Grupa Himmellegeme jest mistrzem w tworzeniu nieziemskiego klimatu, który buduje przy pomocy dźwięków pochodzących jakby nie z tej ziemi. Wraz ze swoimi ciężkimi riffami, mocnymi melodiami i melancholijnymi tekstami napisanymi zarówno w języku norweskim, jak i angielskim, Himmellegeme opowiada muzyczne historie, które pobudzają wyobraźnię. By pracowała ona na najwyższych obrotach nie trzeba wcale znajomości języka norweskiego. Wystarczy mentalny reset i poddanie się magii tych dźwięków. Polecam wgłębienie się w ich sens tym wszystkim, którzy cenią sobie twórczość grup Sigur Rós, Seigmen, Radiohead, Queens Of The Stone Age czy pieśni Jeffa Buckleya. Grupę Himmellegeme tworzą: Aleksander Vormestrand (gitara i wokal), Hein Alexander Olson (gitara), Lauritz Isaksen (instrumenty klawiszowe), Erik Alfredsen (bas) i Thord Nordli (perkusja). Młodzi ludzie, a potrafią tak wiele… Album „Myth Of Earth” został nagrany w jednym z najbardziej renomowanych studiów w Bergen, Broen Studios, i został wyprodukowany przez Andersa Bjellanda (m.in. Electric Eye, Hypertext). „Myth Of Earth” to bardzo przekonywujący album. Niezbyt długi (niespełna 38 minut), ale pełen autentycznie porywających momentów. Niesamowicie mocny jak na debiut i dający sporą nadzieję na przyszłość. Myślę, że z pewnością warto będzie śledzić dalsze losy tej norweskiej formacji. Na koniec sparafrazuję słowa klasyka: "Leprusy i Motorsajki chwalicie, a świetnego (Himmellegeme!) nie znacie"... Pora to zmienić! Artur Chachlowski Here is a band that is new to me--from Norway--whose mundane blues-rock sound is uplifted throughout by nuanced performances of all instrumentalists, great sound engineering, and, most of all, by the tremendous talent and instincts of lead vocalist Aleksander Vormstrand. Definitely in the running for newcomers of the year, Aleksander may be deserving of vocalist of the year! 1. "Natteravn" (4:55) grungy, dirty, dark, dank, and haunting in a Post Rock/ULVER kind of way. The singer here sings not unlike Ulver's Kristoffer "Garm" Rygg. Powerful but could use more development and nuance (like the vocal screams in the final minute). (7.5/10) 2. "Hjertedød" (3:55) Wow! What a voice! Reminds me of the late Robby Wilson (AUTUMN CHORUS). To go from a haunting, almost folk/religious sound and feel into the stoner rock that it ends up in is remarkable. (8.5/10) 3. "Myth Of Earth" (5:21) lots of spacey background sounds droning away in support of the organ and slowly played drums in the opening 45 seconds leads to a spacious foundation over which that amazing voice of Alexsander Vormestrand sings (and then sits back whilc Hein Alexander Olson takes over and wails away his bluesy lead guitar tones.) Vocal and music here sounds a bit like countrymates SEVEN IMPALE or Finnish wunderkind Petri Walli, from KINGSTON WALL, slowed down by heroin. Simple enough song construction raised up by some great individual contributions! One of my favorite three songs on the album. (9/10) 4. "Breathe In The Air Like It's Fire" (5:26) simple, basic opening which builds into a pretty chord progression over which Aleksander issues forth another magical vocal performance. Both the verses and the chorus have some absolutely beautiful technical and melodic conveyances. A top three song for me. (9.5/10) 5. "Kyss Mine Blodige Hender" (3:53) with a bit of grungy, distorted edge to it, this song could fit well onto an album by DUNGEN or MOTORPSYCHO. Different vocal approach by Aleksander here, as he sings in a lower octave than previously and warbles his long notes in a way that is kind of reminiscent of early ELIZABETH FRASER (Cocteau Twins). Nice song. (8/10) 6. "Fish" (3:42) all blues, this one, with piano and echo-percussions and classic blues guitar sounds before Aleksander enters. Then, after his first verse, the band bursts out into a kind of ERIC CLAPTON/YARDBIRDS/LED ZEPPELIN chorus section. Organ joins in as Aleksander raises the bar of force and emotion ten notches. Aleksander definitely the power of a great blues rock singer like ERIC BURDON. (8.5/10) 7. "Fallvind" (10:15) in spite of its proggy length, this song happens to be the proggiest song on the album. Post Rock guitar, folk keyboard flute sounds, John Wayne sample at the opening, and folkie ROBBIE WILSON-like vocal, the song develops into a great prog epic--one of my favorites of the year! My final top three song. (9/10) Four stars; a wonderful addition to any prog rocker's album collection -and a band (and individual) to keep your eyes and ears on. What potential! BrufordFreak ..::TRACK-LIST::.. 1. Natteravn 04:55 2. Hjertedød 03:55 3. Myth of Earth 05:21 4. Breathe in the air like it's fire 05:26 5. Kyss mine blodige hender 03:53 6. Fish 03:42 7. Fallvind 10:15 ..::OBSADA::.. Aleksander Vormestrand - vocals, guitar Hein Alexander Olson - lead guitar Lauritz Isaksen - keyboards Erik Alfredsen - bass Thord Nordli - drums https://www.youtube.com/watch?v=f9FbjbPNaVw SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-26 19:01:17
Rozmiar: 87.38 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nadzieja nie jest matką głupich, może umiera ostatnia, ale na pewno pcha życie naprzód dając mu niezbędne paliwo do ciągłej jazdy w zmieniających się po drodze warunkach. Gdy mielizny i marazm na zewnątrz nie pozwalają zapomnieć o tym, że zawsze może być lepiej; a jak szczęśliwie pojawi się wreszcie bujny krajobraz ciśnie na usta słowo dziękuję, a w sercu zagnieżdża się wdzięczność za to, że warto było czekać i nie poddawać się. Powyższe, na pozór banalne, prawdy objawione jak ulał dopasowują się swym kształtem do muzycznego świata muzyki niebanalnej, bo takiej (tak mi się przynajmniej wydaje) przywykłem słuchać. W dźwiękowych zawiłościach i zróżnicowanej palecie tego co obecnie oferuje nam współczesny przemysł muzyczny, w nieograniczonych w dzisiejszych czasach możliwościach dotarcia do niemal wszystkiego, a przy tym idącej z tym w parze potrzebie umiejętnego oddzielenia ziarna od plew, poszukuję przede wszystkim prawdziwych, naturalnych i nie trącających kiczem emocji. Wejścia w inny świat gdzie nikt i nic nie będzie w stanie przeszkodzić mi w odczuwaniu tego co płynie z głębi psyche podczas realnej kontemplacji bieżącej chwili, bycia tu i teraz. Do tego, poza odpowiednimi warunkami zewnętrznymi, potrzeba dialogu różnorakich artystycznych środków wyrazu, począwszy od zespołowego grania poszczególnych instrumentów, przez porywający nietuzinkową barwą i skalą głos, po piękne głębokie teksty traktujące o ważkich sprawach życia codziennego, na okładce albumu kończąc. Tak się akurat składa, że trzymam w ręku dzieło norweskich debiutantów, którzy stworzyli dla mnie coś, co w sposób naturalny wkomponowało się w zarysowane wyżej dosyć rygorystyczne wymagania. Nazwali się Himmellegeme, cokolwiek to znaczy w ich ojczystym języku. Pochodzą z Bergen i pewnie w któryś z nierzadkich w tych rejonach świata deszczowych dni, czy nawet słonecznych ale i tak dosyć ciemnych zimową porą, postanowili uraczyć wymagających odbiorców swoją muzyczną wizją. Od razu zaznaczam, że nie ma ona nic wspólnego z przełamywaniem barier czy wprowadzaniem do teatru dźwięków nowych rozwiązań. Dla wywoływania w słuchaczu dreszczy podniecenia i duchowej ekstazy nie trzeba silić się na przesadną oryginalność. Muzycy mają swoje inspiracje i czerpią z nich nader skwapliwie, ale robią to w sposób subtelny, nie nachalny a przede wszystkim bardzo dojrzały. Właśnie to słowo nabiera jeszcze większego znaczenia gdy zestawimy je z pojęciem debiutanta. Na całej, choć ewidentnie za krótkiej, bo trwającej niespełna trzydzieści osiem minut płycie, nie słychać niczego co mogłoby wskazywać, że Skandynawowie przygotowali w pocie czoła swój prapremierowy materiał; ciężko znaleźć w jakimkolwiek fragmencie debiutancką tremę, brak ogłady, nachalne poszukiwanie stylu, czy nadmiar pomysłów, które w chaosie prezentacji wydawałyby się rozmyte i zatracały się burząc spójność płyty. Nic z tych rzeczy, wszystko począwszy od otwierający wydawnictwo Natteravn po kończący je absolutnie wybitnie transowy Fallvind, wydaje się przemyślane i podążające z góry zaplanowaną ścieżką. Co zatem grają i jak? Klimatycznie, atmosferycznie, czasem psychodelicznie i artrockowo, a przede wszystkim niezwykle emocjonalnie, za to w krótkich formach i bez progowego nadęcia. Nie uświadczymy tu długich, wirtuozerskich popisów instrumentalnych, przesadnych wypuszczeń poza główną linię melodyczną, przekrzykiwania się, czy jałowych konkursów w stylu kto zagra dłużej i lepiej technicznie. Utwory w większości przypadków oscylują w granicach pięciu minut, co pozwala odczuć zaspokojenie apetytu, ale paradoksalnie jednocześnie niedosyt. I to jest piękne. Liczne ściany dźwięku, melodyjne ale nie do przesady partie gitar w obstawie wyraźnie rysującej się sekcji rytmicznej i głos wokalisty, który zasługuje na oddzielną uwagę, wszystko to obecne jest w tych wąskich ramach czasowych i wywołuje nastrój niesłychanie intensywny. To w gruncie rzeczy sztuka dla odważnych i mających żelazne nerwy słuchaczy. Mroczna i tajemnicza konsystencja tej muzycznej układanki łatwo może wywołać klimat grozy i pobudzić różne rejony ludzkiej psychiki. Ale jeśli chcemy iść na całość, a tylko z takim nastawieniem sugeruję wtopić się w zagadkowe odgłosy z kosmosu, to pora nocna, gdy nieprzebrana czerń zalewa naszą świadomość, jest najbardziej żyznym gruntem do pochłaniania tych dźwięków. Ciekawe, że odnajduję w tej muzyce inspiracje dosyć mocno zróżnicowane. Dostrzegalne są w poszczególnych utworach nawiązania do Sigur Ros, zwłaszcza w warstwie wokalnej, ale również do grup nieco z innej szuflady jak ponownie islandzki Solstafir, czy fiński Throes of Dawn; mają ci Skandynawowie cos wspólnego ze sobą. Ponadto w kształtowaniu klimatu w krótkich i zwartych formach przypominają mi także recenzowaną na łamach artrocka płytę post rockowej grupy Aoria – The constant, pochodzącej tym razem ze Szwecji. Kto tworzy zatem ten arcyciekawy i dobrze zapowiadający się zespół? To męski kwintet: na gitarze i przy mikrofonie bryluje Aleksander Vormestrand, gitara prowadząca i chórki Hein Aleksander Olson, na bębnach pogrywa Thord Nordli, na basie sekcję rytmiczną współtworzy Erik Alfredsen udzielający się też wokalnie i skład uzupełnia Lauritz Isaksen odpowiedzialny za instrumenty klawiszowe. Muzycy ci nie są bynajmniej kompletnymi nowicjuszami, wszak wokalista i gitarzysta (Aleksander i Hein) udzielali się już w metalowej grupie Symbiose i razem zaczęli tworzyć pierwsze riffy, które potem przerodziły się w nowy projekt pod nazwą Himmellegeme, do którego dołączali sukcesywnie pozostali muzycy już na początku 2015 roku. Już sama okładka wiele wyjaśnia z czym będziemy mieli do czynienia. Feeria barw i piękno wszechświata jest tak samo urzekające i niedefiniowalne, jak zawarta na tym srebrnym krążku muzyka. Majestatyczny obraz gwiezdnej porodówki, mgławicy planetarnej mieniącej się kolorami tęczy, z tajemniczym ciałem niebieskim będącym ni to planetą ni gasnącą tudzież zaćmioną gwiazdą , a może czarną dziurą zasysającą wszelaką materię, przyciągają wzrok. Zachęcają by zajrzeć do środka okładki, wyjąć wreszcie płytę i ułożyć ją z namaszczeniem w odtwarzaczu. Jeszcze dobrej jakości słuchawki na uszy i można wyruszać na eksplorację nieznanego. Otwierający zestaw Natteravn jest idealną wizytówką całego albumu. Od pierwszych chwil muzycy kreują zapadający w pamięć i niepowtarzalny, specyficzny wręcz nastrój, który towarzyszyć nam będzie już do końca z króciutką przerwą o czym za chwilę. Długo nie trzeba czekać, aby uwagę przykuł charakterystyczny wokal charyzmatycznego frontmena grupy. Jest ekspresyjny, ekspansywny i naturalną siłą swojej jakości ma decydujący wpływ na ukształtowanie melodycznej transowości, która może stać się znakiem rozpoznawczym Norwegów; w końcowych fragmentach naprawdę wciągają niskie rejestry, a dodatkowo w odbiorze pomaga pasujący do muzycznej konwencji język norweski, w którym wyśpiewywane są poszczególne linijki tekstu. Podobnie jest w kolejnym utworze Hjertedød, w którym wokalistę opuszczają już chyba wszelkie bariery i na fali świadomości swoich walorów głosowych buduje z każdą mijającą sekundą melancholijne napięcie. To jeden z tych przykładów, gdzie dobrze i skwapliwie wykorzystana jakość tego daru niebios wprowadza dodatkowy element do instrumentalnego zestawu środków wyrazu. Nie trzeba być wybitnym technikiem ani muzycznym erudytą by dosłyszeć, iż wraz z dobraną przez zespół muzyczną wizją komponuje się idealnie. Wrażenie to potęguje w szczególności dialog wyśpiewywanych z przejęciem strof z podkładem gitary prowadzącej, gdzie raz za razem przez jednego albo drugiego aktora budowana jest naprzemiennie linia melodyczna. W kompozycji tytułowej z kolei, zaskakuje początkowe lecz chwilowe tylko lekkie wyciszenie; Vormerstrand śpiewa tu bardziej subtelnie, miękko, niemal aksamitnie, by niedługo potem znów połączyć swe siły z łkającą gitarą w akompaniamencie ciekawych perkusyjnych przygrywek. Końcówka tej dźwiękowej orgii to już istne królestwo rozkoszy, gitarowa masturbacja, która prowadzi wrażliwca tylko w jednym kierunku, w otwarte wrota rajskiego spełnienia. Najdobitniej mistrzostwo świata w kreowaniu zapadających w pamięć melodii, podszytych krystaliczną melancholią, muzycy osiągnęli w kompozycji Breath in the air like fire. Nastrój w początkowej fazie wytwarza delikatny klawiszowy wstęp, któremu nieśpiesznie wchodzi w drogę perkusja, a za nią nieodłączny atrybut piękna tej płyty, czyli wokal. Mieni się on jeszcze głębszym pokładem emocji, przeszywa do szpiku kości jego tęskna barwa, a na skórze przebiegają liczne dreszcze wywołane zawodzeniem, krzykiem rozpaczy przepełnionym wyraźnie odczuwalnym smutkiem. I teraz nadchodzi mały przerywnik, o którym wcześniej wspominałem, gdyż najmniej w całym zestawie przekonuje właśnie utwór numer pięć – Kyss mine blodige hender. Jest zbyt podobny do Hjerdtedød, momentami stanowi niemal jego kopię w zapędach wokalisty i jest po prostu bez wyrazu; młodzi Norwegowie gdzieś tu na ułamek sekundy zgubili tak pieczołowicie i misternie utkaną atmosferę. Pewnie sam w pojedynkę, bez otoczenia w postaci poprzedzających go perełek i zamykających album dwóch ostatnich numerów, kawałek ten obroniłby się bez szwanku. Warto odnotować pozycję numer sześć, Fish, zaśpiewaną po angielsku, która nieco odstaje od pozostałej zawartości wydawnictwa, ale nie poziomem bynajmniej, co gatunkowymi konotacjami. Pełno tu, przynajmniej dla mnie, starego, dobrego hardrocka i bluesa zarazem, ale w niewielkiej symbolicznej niemalże dawce, głównie z uwagi na czas trwania utworu. Niewątpliwie jednak wstawki instrumentalne przenoszą nas trochę wstecz choć nie tempo i energia są tu najważniejsze, a wciąż nieodmienna i nie gubiąca się nigdzie atmosfera. Mistrzostwo ekstazy i uniesienia, melodycznej subtelności wokalnej i nieco większej dominacji dla czysto instrumentalnego ukształtowania kosmicznej przestrzeni w harmonii z okładką albumu osiągnęli Norwegowie w zamykającym album, stanowiącym jego magnum opus, utworze Fallvind. Po spokojnej pierwszej części zdominowanej jeszcze przez aksamitny głos Aleksandra Vormestranda, w szóstej minucie nadchodzi najbardziej rozbudowany, popisowy koncert instrumentalistów, choć jak wspomniałem na wstępie, bardziej chodzi w nim o utrzymanie hipnotycznego nastroju niż forsowanie tempa i epatowanie wirtuozerskim rozmachem. Najpierw eter rozrywają miarowe rytmy wygrywane na bębnach z pląsającą się gdzieś w zakamarkach nieśmiało gitarą, ale już po chwili robi się odważniej, wchodzi pełna sekcja rytmiczna i malownicza wysunięta na pierwszy plan melodyjna partia gitarowa. Muzyka piękna, okładka imponująca, o czym zatem traktują poszczególne tematy w warstwie lirycznej? Nie było łatwo zgłębić ich sensu, po pierwsze dlatego, że w czterech utworach z siedmiu jakie znalazły się na tym krążku wokalista operuje swoim językiem ojczystym, a po drugie próżno szukać we wkładce do albumu tekstów. Szkoda, gdyż tak charakterystyczne walory dźwiękowe i graficzne wyzwalają nieposkromioną ciekawość, by zgłębić poetycką stronę płyty. Niemniej jednak bezpośredni kontakt z członkiem zespołu Heinem Alexandrem Olsonem umożliwił mi szersze zapoznanie się z przesłaniem dzieła. Nie ma ono charakteru koncepcyjnego ani pod względem lirycznym ani muzycznym jednakże, co ciekawe, wszystkie utwory koncertują się wokół tego samego tematu. Warstwa tekstowa zainspirowana została przez autora doświadczeniami nabytymi przez członków zespołu podczas dorastania i wychowywania się w miejscu urodzenia – wyspy Karmøy na zachodzie Norwegii. Mała społeczność żyjąca na niewielkiej przestrzeni w mało sprzyjających warunkach wytworzyła pewien hermetyczny, zamknięty krąg przynależności społecznej, w której jest się albo chrześcijaninem albo jest się kimś innym, gdzie odstępstwo od przyjętych norm i uwarunkowań nie musi być mile widziane i nie jest z pewnością łatwe. Dlatego też teksty poszczególnych utworów koncertują się wokół kwestii związanych z uwiezieniem ludzi w ukształtowanych przez latach zwyczajach i rutynie bez szans na wyzwolenie się z tych ograniczeń za społecznym przyzwoleniem. O tym traktuje choćby utwór Kyss mine blodige hender; podobnie Hjerdtedød, w którym głównym tematem jest brak zdolności w poradzeniu sobie jednostki z oczekiwaniami jakie w stosunku do niej mają ludzie z najbliższego otoczenia, co w rezultacie prowadzi nierzadko do uzależnień i stoczenia się na manowce bez wizji, zgodnie z którą życie może dalej podążać. Rozwinięciem tematu zdaje się być kończący album Fallvind, poświęcony rutynie w jaką wpada się wraz z dorastaniem, obowiązkową edukacją, pracą, zdobyciem życiowego partnera, dziećmi, domem, kolejnym samochodem itp., co nakręca spiralę i ścieżkę którą właściwie każdy musi podążać. Nie ma przy tym szans na to, by wyrwać się z tego kieratu uzależnień i poczuć umykającą szybko radość życia. Inne pozycje, jak choćby Breath in the air like fire, poświęcone są pamięci, jaka towarzyszy nam przez kolejne lata, z okresu dojrzewania, który nas ukształtował i odcisnął piętno na tym kim się staliśmy i co robimy. Jedynie utwór tytułowy jest kompletnie fikcyjny a przy tym najbliżej związany z okładką albumu, gdyż zaczerpnięty został z mitologii nordyckiej i opisuje sposób powstania planety, zrodzonej z nieba, ziemi i wody. Piękna płyta, wystarczająco krótka by wciąż chcieć słuchać jej od nowa i nie za długa by się nią znudzić i nie móc ogarnąć w całości. Trudno się od niej uwolnić, a łatwo w niej zatracić; gorąco polecam. Dominik Kaszyński Dziś przed nami kolejny debiut z Krainy Wikingów. Z ciemnych i psychodelicznych otchłani miasta Bergen, niczym zwiastun zbliżającej się nocy polarnej, wyłania się zespół o nazwie Himmellegeme, który przedstawia swój wyjątkowy, słodko-gorzki, debiutancki album "Myth of Earth". Muzyka Himmellegeme jest druzgocąco wyrazista. Jest mroczna, tajemnicza i atmosferyczna. Psychodeliczna w jak najlepszym rozumieniu tego słowa. Bywa też chwilami mocno dołująca. Poprzez niezwykły klimat, w jakim jest utrzymana, potrafi wpływać na psychikę odbiorcy. Myślę, że dzięki temu znajdzie sobie tyle samo zwolenników, co przeciwników. Jest czarno – biała. Z tym, że ciemnych kolorów jest zdecydowanie więcej. Trudno wobec niej przejść obojętnie. Intryguje, nęci i odpycha. Wszystko po to, by za chwilę znów przyciągnąć do siebie niewidzialną magnetyczną siłą. Tego co dzieje się w utworach „Fallvind”, „Natteravn” czy w tytułowym „Myth Of Earth” nie sposób opisać słowami. Tego trzeba posłuchać. To trzeba poczuć. Doświadczyć. I przeżyć… Grupa Himmellegeme jest mistrzem w tworzeniu nieziemskiego klimatu, który buduje przy pomocy dźwięków pochodzących jakby nie z tej ziemi. Wraz ze swoimi ciężkimi riffami, mocnymi melodiami i melancholijnymi tekstami napisanymi zarówno w języku norweskim, jak i angielskim, Himmellegeme opowiada muzyczne historie, które pobudzają wyobraźnię. By pracowała ona na najwyższych obrotach nie trzeba wcale znajomości języka norweskiego. Wystarczy mentalny reset i poddanie się magii tych dźwięków. Polecam wgłębienie się w ich sens tym wszystkim, którzy cenią sobie twórczość grup Sigur Rós, Seigmen, Radiohead, Queens Of The Stone Age czy pieśni Jeffa Buckleya. Grupę Himmellegeme tworzą: Aleksander Vormestrand (gitara i wokal), Hein Alexander Olson (gitara), Lauritz Isaksen (instrumenty klawiszowe), Erik Alfredsen (bas) i Thord Nordli (perkusja). Młodzi ludzie, a potrafią tak wiele… Album „Myth Of Earth” został nagrany w jednym z najbardziej renomowanych studiów w Bergen, Broen Studios, i został wyprodukowany przez Andersa Bjellanda (m.in. Electric Eye, Hypertext). „Myth Of Earth” to bardzo przekonywujący album. Niezbyt długi (niespełna 38 minut), ale pełen autentycznie porywających momentów. Niesamowicie mocny jak na debiut i dający sporą nadzieję na przyszłość. Myślę, że z pewnością warto będzie śledzić dalsze losy tej norweskiej formacji. Na koniec sparafrazuję słowa klasyka: "Leprusy i Motorsajki chwalicie, a świetnego (Himmellegeme!) nie znacie"... Pora to zmienić! Artur Chachlowski Here is a band that is new to me--from Norway--whose mundane blues-rock sound is uplifted throughout by nuanced performances of all instrumentalists, great sound engineering, and, most of all, by the tremendous talent and instincts of lead vocalist Aleksander Vormstrand. Definitely in the running for newcomers of the year, Aleksander may be deserving of vocalist of the year! 1. "Natteravn" (4:55) grungy, dirty, dark, dank, and haunting in a Post Rock/ULVER kind of way. The singer here sings not unlike Ulver's Kristoffer "Garm" Rygg. Powerful but could use more development and nuance (like the vocal screams in the final minute). (7.5/10) 2. "Hjertedød" (3:55) Wow! What a voice! Reminds me of the late Robby Wilson (AUTUMN CHORUS). To go from a haunting, almost folk/religious sound and feel into the stoner rock that it ends up in is remarkable. (8.5/10) 3. "Myth Of Earth" (5:21) lots of spacey background sounds droning away in support of the organ and slowly played drums in the opening 45 seconds leads to a spacious foundation over which that amazing voice of Alexsander Vormestrand sings (and then sits back whilc Hein Alexander Olson takes over and wails away his bluesy lead guitar tones.) Vocal and music here sounds a bit like countrymates SEVEN IMPALE or Finnish wunderkind Petri Walli, from KINGSTON WALL, slowed down by heroin. Simple enough song construction raised up by some great individual contributions! One of my favorite three songs on the album. (9/10) 4. "Breathe In The Air Like It's Fire" (5:26) simple, basic opening which builds into a pretty chord progression over which Aleksander issues forth another magical vocal performance. Both the verses and the chorus have some absolutely beautiful technical and melodic conveyances. A top three song for me. (9.5/10) 5. "Kyss Mine Blodige Hender" (3:53) with a bit of grungy, distorted edge to it, this song could fit well onto an album by DUNGEN or MOTORPSYCHO. Different vocal approach by Aleksander here, as he sings in a lower octave than previously and warbles his long notes in a way that is kind of reminiscent of early ELIZABETH FRASER (Cocteau Twins). Nice song. (8/10) 6. "Fish" (3:42) all blues, this one, with piano and echo-percussions and classic blues guitar sounds before Aleksander enters. Then, after his first verse, the band bursts out into a kind of ERIC CLAPTON/YARDBIRDS/LED ZEPPELIN chorus section. Organ joins in as Aleksander raises the bar of force and emotion ten notches. Aleksander definitely the power of a great blues rock singer like ERIC BURDON. (8.5/10) 7. "Fallvind" (10:15) in spite of its proggy length, this song happens to be the proggiest song on the album. Post Rock guitar, folk keyboard flute sounds, John Wayne sample at the opening, and folkie ROBBIE WILSON-like vocal, the song develops into a great prog epic--one of my favorites of the year! My final top three song. (9/10) Four stars; a wonderful addition to any prog rocker's album collection -and a band (and individual) to keep your eyes and ears on. What potential! BrufordFreak ..::TRACK-LIST::.. 1. Natteravn 04:55 2. Hjertedød 03:55 3. Myth of Earth 05:21 4. Breathe in the air like it's fire 05:26 5. Kyss mine blodige hender 03:53 6. Fish 03:42 7. Fallvind 10:15 ..::OBSADA::.. Aleksander Vormestrand - vocals, guitar Hein Alexander Olson - lead guitar Lauritz Isaksen - keyboards Erik Alfredsen - bass Thord Nordli - drums https://www.youtube.com/watch?v=f9FbjbPNaVw SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-26 18:57:26
Rozmiar: 228.83 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
..::INFO::..
--------------------------------------------------------------------- Katarzyna Gärtner - Czerwono-Czarni – Pan Przyjacielem Moim (Msza Beatowa) --------------------------------------------------------------------- Artist...............: Czerwono Czarni Album................: Msza Beatowa - Pan Przyjacielem Moim Genre................: Progressive Rock Source...............: CD Year.................: 1968 - 1995 Ripper...............: EAC (Secure mode) & Lite-On iHAS124 Codec................: Free Lossless Audio Codec (FLAC) Version..............: reference libFLAC 1.5.0 20250211 Quality..............: Lossless, (avg. compression: 54 %) Channels.............: Stereo / 44100 HZ / 16 Bit Tags.................: VorbisComment Information..........: Polskie Nagrania Muza Included.............: NFO, M3U, CUE Covers...............: Front Back CD --------------------------------------------------------------------- Tracklisting --------------------------------------------------------------------- 1. Czerwono Czarni - Introitus - Pieśń Na Wejście [11:28] 2. Czerwono Czarni - Kyrie - Panie Zmiłuj Się Nad Nami [02:21] 3. Czerwono Czarni - Gloria - Chwała Na Wysokości [03:31] 4. Czerwono Czarni - Graduale - Pieśń Rozważania [03:12] 5. Czerwono Czarni - Credo - Wierzę W Boga Ojca [03:13] 6. Czerwono Czarni - Sanctus - Święty [00:48] 7. Czerwono Czarni - Agnus Dei - Baranku Boży [01:09] 8. Czerwono Czarni - Communio - Pieśń Na Komunię [02:57] 9. Czerwono Czarni - Kolęda - Płonie Gwiazda [02:17] Pastorałki: 10. Czerwono Czarni - Chwalcie Imię Pana [03:06] 11. Czerwono Czarni - Przyjaciele Moi [02:06] 12. Czerwono Czarni - Historia O Bożym Narodzeniu [04:25] Playing Time.........: 40:40 Total Size...........: 220,82 MB ![]()
Seedów: 12
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-24 18:40:11
Rozmiar: 222.07 MB
Peerów: 2
Dodał: rajkad
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nowa, limitowana, europejska edycja wydanego w 1972 roku jedynego albumu zapomnianej amerykańskiej formacji, grającej progresywnego, jazzującego rocka (wciąż z psychodelicznymi naleciałościami) przypominającego o dziwo bardziej nagrania brytyjskich 'trąbionych' formacji, jak If, Galliard i Walrus, niż amerykańskie Chicago, Blood Sweat & Tears czy też Chase. Otwierający całość 11-minutowy "The Monster's Bride" to absolutnie genialny rockowy klasyk, pełen zmiennych nastrojów i jednocześnie ozdobiony cudownymi liniami melodycznymi. Pozostałe trzy kawałki (a zwłaszcza 3. i 4.) niemal w niczym mu nie ustępują. JL Od dawna męczyło mnie, by przedstawić grupę McLUHAN, ale ilekroć do tego się zabierałem w ostatniej chwili zmieniałem plan. W końcu przyszedł ten moment, by napisać co nieco o zespole, który został utworzony w kampusie przez studentów University Of Illinois w Chicago pod koniec lat 60-tych. Biorąc pod uwagę, że nazwa zespołu została zainspirowana postacią kanadyjskiego filozofa Marshalla McLuhana, który w latach 60-tych zyskał rozgłos swoimi pracami na temat mediów i komunikacji przepowiadając, że elektroniczne media, zwłaszcza telewizja, stworzą wkrótce „globalną wioskę”, w kontekście późniejszych, medialnych występów zespołu miało to sens. Ma to też sens kiedy słucha się ich jedynego albumu „Anomaly” z 1972 roku. To nie jest płyta, którą chowa się przed znajomymi. Wręcz przeciwnie. I tylko zastanawia mnie jedno – dlaczego jej wydawca, wytwórnia Brunswick Records, nie zrobiła nic, by ją w epoce wypromować! Twórca całego pomysłu, wokalista, trębacz, autor większości muzyki i tekstów David Wright projektem swym zaraził najbliższego przyjaciela, multiinstrumentalistę (flet, klarnet, saksofon tenorowy) Paula Cohna, z którym grywał na tanecznych wieczorkach w szkolnym zespole Seven Seas. Wizja Wrighta spodobała się i innym studentom z roku, którzy chętnie dołączyli do tej dwójki. Po kilku personalnych roszadach w zespole znaleźli się: klawiszowiec Tom Laney, grający na basie Neal Rosner, gitarzysta Dennis Stoney Philips i perkusista John Mahoney. Na czym polegał pomysł Wrighta? Koncepcja opierała się na dodaniu do granej na żywo muzyki różnych elementów takich jak fragmenty starych, czarno-białych filmów wyświetlanych za plecami muzyków, naturalnych efektów dźwiękowych (płacz dziecka, ruch uliczny), egzotycznie brzmiących instrumentów, taśmy puszczane od tyłu… Według Wrighta medium miało być jedynie przekazem, a nie treścią. Najważniejsza w tym wszystkim i tak była muzyka. Multimedialna etykieta miała jedynie ją uatrakcyjnić. A jak odbierała to publiczność? Gromadząca się co poniedziałek młodzież w „The Wise-Fools Pub” na Lincoln Avenue w Chicago, gdzie zespół został zatrudniony, muzyka jednych wprawiała w zakłopotanie, innych frustrowała. Ale dla początkowo małej, lecz z każdym kolejnym występem coraz większej rzeszy ciekawskich i odważnych słuchaczy było to ujmujące doświadczenie. Grupa, jak żadna inna do tej pory, zmutowała progresywny rock bez reguł i granic nie oglądając się na żadne trendy i style, a country folk z elementami klezmerskimi oczarował zmęczoną komercyjnym popem, muzyką Burta Bucharacha i orkiestrami marszowymi intelektualną młodzież. Twierdzić, że grali prog to jak powiedzieć o Zappie, że grał rocka. Regularne i naprawdę ostre występy w „The Wise” doprowadziły do podpisania kontraktu z Brunswick, a co za tym idzie do nagrania dużej płyty. Producentem albumu był Bruce Swedien, człowiek, który stał się bogiem wśród inżynierów nagrań. Pięciokrotny laureat Grammy i trzynastokrotny zdobywca nagród Emmy przez dwie dekady był przyjacielem i głównym inżynierem nagrań studyjnych Michaela Jacksona, włączając w to album „Thriller”. On i mózg zespołu, Dave Wright, tworzyli w studio świetnie rozumiejący się team. Niebywałe, że w ciągu dwudniowej sesji, trwającej łącznie osiem godzin nagrali płytę, która okazała się muzyczną perełką. Krążek „Anomaly” z intrygującą okładką zaprojektowaną przez Ala D’Agostino trafił do sklepów w czerwcu 1972 roku. Dla przeciętnego słuchacza „Anomaly” wydawać się może trudny do skategoryzowania. Co prawda czuć tu brytyjską atmosferę (słychać, że polubili łagodną stronę King Crimson z czasów „Lizard” i „Island”), ale na tym kończy się ta paralela. Ich muzyka, zarówno meandrująca jak i urzekająca, ale z mocno progresywnym ostrzem podążała bardziej w stronę amerykańskiego brass rocka i jazzowych albumów Franka Zappy („Waka Jawaka”, „The Grand Wazoo”). W porównaniu do bardziej popularnych Blood Sweet And Tears, czy wczesnych Chicago, brzmieli bardziej zdyscyplinowanie. Nie odrzucając przy tym struktur bluesowych wyraźnie wzbogacili swój kontekst. To podejście do muzyki obejmujące wszystko (łącznie z kuchennym zlewem) zostało doskonale uchwycone we wspaniałym nagraniu „The Monster Bride” zawierającym złowieszcze, organowym intro. Dziesięć minut to w zasadzie instrumenty, które mieszają w głowie i sercu, gdzie miękkie dźwięki szybko wpadają w szał oddając swoje uczucia i życie muzyce. To tutaj możesz zobaczyć jak zbudowany jest zespół. Mnóstwo tu niesamowitych pasaży waltorni, które rozwalają w pył Chicago, jazzowy hardcore i progresywne wtręty często o złowieszczym charakterze. Jest cytat fanfarowej czołówki wytwórni filmowej 20th Century Fox, horn rock w stylu Blood Sweet And Tears , ścieżka dźwiękowa do filmów porno z przerwami na narrację horroru klasy „B”. Jest też fajny pasaż fletu i trochę niepokojącego dialogu mówionego… Nie wszystko na albumie było tak trudne. Napisany przez oryginalnego klawiszowca grupy, Marvina Krouta „Spiders (In Neals Basement)” był funkowym numerem pokazującym jednocześnie jak amerykański horn rock i brytyjski prog mogą iść w parze. Nawiasem mówiąc dziwny tytuł nawiązywał do piwnicy domu sąsiada, w której odbywali próby. Zagadkowy tekst w rodzaju „Biznesmeni, jak pająki w klatkach na ranczo są bezmyślnymi więźniami rutyny, a gnijący alkoholem umysł przytępiał im zmysły” pewnie spowodował uśmiech u Steely Dan. Wypowiadany monolog, częściowo oparty na zderzeniach powieści Josepha Conrada „Jądro ciemności” paradoksalnie łączy ducha broadwayowskich musicali z latynoską rytmiką. Za sprawą wokali i rogów dźwięk porywa nas od samego początku, ale to nie koniec fajnych rzeczy, a to za sprawą sekcji instrumentalnej z kapitalnym basem, gitarowym solem, organami i dętymi. Gdy w miarę wszystko się uspokaja na koniec wkracza amerykański dixeland ze swym uroczym klimatem. Czasem zastanawiam się, jak brzmiałoby The Assosation, gdyby choć raz spróbowali nagrać progresywny utwór. Może „Witches Theme And Dance” byłby dla nich inspiracją..? Chwytliwy tekst poświęcony jest obaleniu polityki senatora McCarthy’ego, zaś melodyjne momenty przywodzą na myśl włoski New Trolls z ich „Concerto Grosso”. Główny materiał fusion jest wyjątkowy i trudno poddający się analizie. Jestem za to mile zaskoczony słodkimi harmoniami zespołu, które w połączeniu z kilkoma smakowitymi kawałkami syntezatorowymi Toma Laneya i porywającą gitarową solówką Dennisa Stoneya Philipsa to zadatek na najmocniejszy punkt albumu. Płytę zamyka 10-minutowy, tajemniczy kwadryptyk „A Brief Message From Your Local Media”, który zaczyna się romantyczną opowieścią, przechodzi w polifoniczną burleską z solidną funkową dawką i kończy się urywanym mechanicznym graniem kultowego utworu „America” Leonarda Bernsteina. W „The Assambly Line” jest monolog o Henrym Fordzie i o tym, jak jego linia montażowa pomogła w produkcji masowo produkowanych samochodów i udostępnianiu ich szerokiej masie społeczeństwa. Jest tu kilka świetnych progresywnych fragmentów, a „Electric Man” ma w sobie coś z Beatlesów. Ten album po prostu mnie powalił. To najlepsze, co mogło się przydarzyć w amerykańskim rocku progresywnym na początku lat 70-tych. W stosunku do McLuhan i jego płyty słowo progresywny odnosi się bardziej do brass rocka, którego pionierami byli Chicago i Blood, Sweat & Tears, oraz brytyjskie odpowiedniki takie jak IF, The Greatest Show On Earth, Brainchild, Galliard, Heaven… Jakkolwiek nie definiować, jedno jest pewne – oto kolejny fajny album z lat 70-tych, o którym słyszało niewielu. Dla kogoś, kto myślał, że ma dobrą znajomość muzyki tamtych lat jego nieznajomość może być bolesna, a nawet upokarzająca, ale patrząc na to z drugiej strony jakże ekscytująca! Zibi McLuhan was more than your basic run-of-the-mill band playing experimental rock music. Perhaps the best way of describing them is to call them a multi media art group that just so happened to play music. The idea behind came swooping through head honcho David Wright's head one particularly inspired day, and it was to interweave the music performance with movie segments, weird noises like a toddler crying, frenetic whistles, a spoken anecdote about Henry Ford, machinery tinkering and all kinds of experimental sounds that must come from somewhere, but where that exactly is, is beyond this already rather loopy listener. This McLuhan vision of Wright's, while somewhat sketchy and let's face it: seen before, still managed to crystallize at the University of Illinois Chicago, where friend and fellow student Paul Cohn (sax, flute, clarinet) and his former band mates joined the group. Focusing strictly on the music and you get this warm seductive jazz rock that flirts around with a distinct early European psychedelic sound - either that or that of the more swampy and immeasurable acts from the late 60s San Franciscan scene. Anyway, the music is anything but what you'd call "jazzy" - the jazz note comes strictly from the reeds and the, at times, ch-chii-ch drumming. There's so much more to the music, and what you find in stead of a typical fusion album, is a wild concoction of wobbly frenzied psych-drenched jams, soulful yearning blues moments of burning guitar and bleeding vocals and something akin to kosmische musik brought straight over from the German heartland. Then you get to the ever oscillating beauty of the organs and piano - oh my word and what about the mystic touches of timpani and chimes that give to the pieces that little bit of the delirious and dreamy. Something that blurs your view in gelatinous mass and treats your surroundings and the music you listen to with a glistening sheen. Makes it shine. The final touches to an otherwise extremely tasty dish, are the brass booms - the Chicago whiff - the thing that makes you go "SLIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIDE ON BABY!!" while you rhythmically jive on down the street walk with a cat like bounce in your step. This is the shizzle right here! Just remember to include a little xylophone in your shake and everything'll be right as rain...OH they did did they? Why sure, of course you get a little xylophone in the mix. Why wouldn't you? Fact of the matter is, that you don't need all the fancy trickery surrounding this release. It stands proudly on it's own. The feel and warmth of the jam is just so damn intense and contagious, that you forget everything about it needing some cinematic backdrop. The cinematic backdrop IS there though - that's how good these guys are! Get this baby for it's seductive charm - get it while it's hot - get it because you love music and you love to dance like you did back when you snuck in at The Doors gigs and had a weird belt in your hair - get it while you can - get it because I said so, and most importantly: because it makes a certain time and place real, if only for a short while. This is the real McCoy. Guldbamsen ..::TRACK-LIST::.. 1. The Monster Bride 10:36 2. Spiders (In Neals Basement) 5:57 3. Witches Theme And Dance 9:46 4. Brief Message From Your Local Media a) The Garden 4:34 b) The Assembly Line 3:33 c) Electric Man 1:19 d) Question 0:39 ..::OBSADA::.. Dennis Stoney Philips - guitar, vocals Tom Laney - organ, piano David Wright - trumpet, vocals Paul Cohn - flute, clarinet, tenor sax Neal Rosner - bass, vocals John Mahoney - drums, vocals With: Bobby Christian - timpani (1), xylophone (1,3), chimes (3) Michael Linn - drums (3) https://www.youtube.com/watch?v=7AJ0A_VKgig SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-18 19:03:20
Rozmiar: 84.91 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Nowa, limitowana, europejska edycja wydanego w 1972 roku jedynego albumu zapomnianej amerykańskiej formacji, grającej progresywnego, jazzującego rocka (wciąż z psychodelicznymi naleciałościami) przypominającego o dziwo bardziej nagrania brytyjskich 'trąbionych' formacji, jak If, Galliard i Walrus, niż amerykańskie Chicago, Blood Sweat & Tears czy też Chase. Otwierający całość 11-minutowy "The Monster's Bride" to absolutnie genialny rockowy klasyk, pełen zmiennych nastrojów i jednocześnie ozdobiony cudownymi liniami melodycznymi. Pozostałe trzy kawałki (a zwłaszcza 3. i 4.) niemal w niczym mu nie ustępują. JL Od dawna męczyło mnie, by przedstawić grupę McLUHAN, ale ilekroć do tego się zabierałem w ostatniej chwili zmieniałem plan. W końcu przyszedł ten moment, by napisać co nieco o zespole, który został utworzony w kampusie przez studentów University Of Illinois w Chicago pod koniec lat 60-tych. Biorąc pod uwagę, że nazwa zespołu została zainspirowana postacią kanadyjskiego filozofa Marshalla McLuhana, który w latach 60-tych zyskał rozgłos swoimi pracami na temat mediów i komunikacji przepowiadając, że elektroniczne media, zwłaszcza telewizja, stworzą wkrótce „globalną wioskę”, w kontekście późniejszych, medialnych występów zespołu miało to sens. Ma to też sens kiedy słucha się ich jedynego albumu „Anomaly” z 1972 roku. To nie jest płyta, którą chowa się przed znajomymi. Wręcz przeciwnie. I tylko zastanawia mnie jedno – dlaczego jej wydawca, wytwórnia Brunswick Records, nie zrobiła nic, by ją w epoce wypromować! Twórca całego pomysłu, wokalista, trębacz, autor większości muzyki i tekstów David Wright projektem swym zaraził najbliższego przyjaciela, multiinstrumentalistę (flet, klarnet, saksofon tenorowy) Paula Cohna, z którym grywał na tanecznych wieczorkach w szkolnym zespole Seven Seas. Wizja Wrighta spodobała się i innym studentom z roku, którzy chętnie dołączyli do tej dwójki. Po kilku personalnych roszadach w zespole znaleźli się: klawiszowiec Tom Laney, grający na basie Neal Rosner, gitarzysta Dennis Stoney Philips i perkusista John Mahoney. Na czym polegał pomysł Wrighta? Koncepcja opierała się na dodaniu do granej na żywo muzyki różnych elementów takich jak fragmenty starych, czarno-białych filmów wyświetlanych za plecami muzyków, naturalnych efektów dźwiękowych (płacz dziecka, ruch uliczny), egzotycznie brzmiących instrumentów, taśmy puszczane od tyłu… Według Wrighta medium miało być jedynie przekazem, a nie treścią. Najważniejsza w tym wszystkim i tak była muzyka. Multimedialna etykieta miała jedynie ją uatrakcyjnić. A jak odbierała to publiczność? Gromadząca się co poniedziałek młodzież w „The Wise-Fools Pub” na Lincoln Avenue w Chicago, gdzie zespół został zatrudniony, muzyka jednych wprawiała w zakłopotanie, innych frustrowała. Ale dla początkowo małej, lecz z każdym kolejnym występem coraz większej rzeszy ciekawskich i odważnych słuchaczy było to ujmujące doświadczenie. Grupa, jak żadna inna do tej pory, zmutowała progresywny rock bez reguł i granic nie oglądając się na żadne trendy i style, a country folk z elementami klezmerskimi oczarował zmęczoną komercyjnym popem, muzyką Burta Bucharacha i orkiestrami marszowymi intelektualną młodzież. Twierdzić, że grali prog to jak powiedzieć o Zappie, że grał rocka. Regularne i naprawdę ostre występy w „The Wise” doprowadziły do podpisania kontraktu z Brunswick, a co za tym idzie do nagrania dużej płyty. Producentem albumu był Bruce Swedien, człowiek, który stał się bogiem wśród inżynierów nagrań. Pięciokrotny laureat Grammy i trzynastokrotny zdobywca nagród Emmy przez dwie dekady był przyjacielem i głównym inżynierem nagrań studyjnych Michaela Jacksona, włączając w to album „Thriller”. On i mózg zespołu, Dave Wright, tworzyli w studio świetnie rozumiejący się team. Niebywałe, że w ciągu dwudniowej sesji, trwającej łącznie osiem godzin nagrali płytę, która okazała się muzyczną perełką. Krążek „Anomaly” z intrygującą okładką zaprojektowaną przez Ala D’Agostino trafił do sklepów w czerwcu 1972 roku. Dla przeciętnego słuchacza „Anomaly” wydawać się może trudny do skategoryzowania. Co prawda czuć tu brytyjską atmosferę (słychać, że polubili łagodną stronę King Crimson z czasów „Lizard” i „Island”), ale na tym kończy się ta paralela. Ich muzyka, zarówno meandrująca jak i urzekająca, ale z mocno progresywnym ostrzem podążała bardziej w stronę amerykańskiego brass rocka i jazzowych albumów Franka Zappy („Waka Jawaka”, „The Grand Wazoo”). W porównaniu do bardziej popularnych Blood Sweet And Tears, czy wczesnych Chicago, brzmieli bardziej zdyscyplinowanie. Nie odrzucając przy tym struktur bluesowych wyraźnie wzbogacili swój kontekst. To podejście do muzyki obejmujące wszystko (łącznie z kuchennym zlewem) zostało doskonale uchwycone we wspaniałym nagraniu „The Monster Bride” zawierającym złowieszcze, organowym intro. Dziesięć minut to w zasadzie instrumenty, które mieszają w głowie i sercu, gdzie miękkie dźwięki szybko wpadają w szał oddając swoje uczucia i życie muzyce. To tutaj możesz zobaczyć jak zbudowany jest zespół. Mnóstwo tu niesamowitych pasaży waltorni, które rozwalają w pył Chicago, jazzowy hardcore i progresywne wtręty często o złowieszczym charakterze. Jest cytat fanfarowej czołówki wytwórni filmowej 20th Century Fox, horn rock w stylu Blood Sweet And Tears , ścieżka dźwiękowa do filmów porno z przerwami na narrację horroru klasy „B”. Jest też fajny pasaż fletu i trochę niepokojącego dialogu mówionego… Nie wszystko na albumie było tak trudne. Napisany przez oryginalnego klawiszowca grupy, Marvina Krouta „Spiders (In Neals Basement)” był funkowym numerem pokazującym jednocześnie jak amerykański horn rock i brytyjski prog mogą iść w parze. Nawiasem mówiąc dziwny tytuł nawiązywał do piwnicy domu sąsiada, w której odbywali próby. Zagadkowy tekst w rodzaju „Biznesmeni, jak pająki w klatkach na ranczo są bezmyślnymi więźniami rutyny, a gnijący alkoholem umysł przytępiał im zmysły” pewnie spowodował uśmiech u Steely Dan. Wypowiadany monolog, częściowo oparty na zderzeniach powieści Josepha Conrada „Jądro ciemności” paradoksalnie łączy ducha broadwayowskich musicali z latynoską rytmiką. Za sprawą wokali i rogów dźwięk porywa nas od samego początku, ale to nie koniec fajnych rzeczy, a to za sprawą sekcji instrumentalnej z kapitalnym basem, gitarowym solem, organami i dętymi. Gdy w miarę wszystko się uspokaja na koniec wkracza amerykański dixeland ze swym uroczym klimatem. Czasem zastanawiam się, jak brzmiałoby The Assosation, gdyby choć raz spróbowali nagrać progresywny utwór. Może „Witches Theme And Dance” byłby dla nich inspiracją..? Chwytliwy tekst poświęcony jest obaleniu polityki senatora McCarthy’ego, zaś melodyjne momenty przywodzą na myśl włoski New Trolls z ich „Concerto Grosso”. Główny materiał fusion jest wyjątkowy i trudno poddający się analizie. Jestem za to mile zaskoczony słodkimi harmoniami zespołu, które w połączeniu z kilkoma smakowitymi kawałkami syntezatorowymi Toma Laneya i porywającą gitarową solówką Dennisa Stoneya Philipsa to zadatek na najmocniejszy punkt albumu. Płytę zamyka 10-minutowy, tajemniczy kwadryptyk „A Brief Message From Your Local Media”, który zaczyna się romantyczną opowieścią, przechodzi w polifoniczną burleską z solidną funkową dawką i kończy się urywanym mechanicznym graniem kultowego utworu „America” Leonarda Bernsteina. W „The Assambly Line” jest monolog o Henrym Fordzie i o tym, jak jego linia montażowa pomogła w produkcji masowo produkowanych samochodów i udostępnianiu ich szerokiej masie społeczeństwa. Jest tu kilka świetnych progresywnych fragmentów, a „Electric Man” ma w sobie coś z Beatlesów. Ten album po prostu mnie powalił. To najlepsze, co mogło się przydarzyć w amerykańskim rocku progresywnym na początku lat 70-tych. W stosunku do McLuhan i jego płyty słowo progresywny odnosi się bardziej do brass rocka, którego pionierami byli Chicago i Blood, Sweat & Tears, oraz brytyjskie odpowiedniki takie jak IF, The Greatest Show On Earth, Brainchild, Galliard, Heaven… Jakkolwiek nie definiować, jedno jest pewne – oto kolejny fajny album z lat 70-tych, o którym słyszało niewielu. Dla kogoś, kto myślał, że ma dobrą znajomość muzyki tamtych lat jego nieznajomość może być bolesna, a nawet upokarzająca, ale patrząc na to z drugiej strony jakże ekscytująca! Zibi McLuhan was more than your basic run-of-the-mill band playing experimental rock music. Perhaps the best way of describing them is to call them a multi media art group that just so happened to play music. The idea behind came swooping through head honcho David Wright's head one particularly inspired day, and it was to interweave the music performance with movie segments, weird noises like a toddler crying, frenetic whistles, a spoken anecdote about Henry Ford, machinery tinkering and all kinds of experimental sounds that must come from somewhere, but where that exactly is, is beyond this already rather loopy listener. This McLuhan vision of Wright's, while somewhat sketchy and let's face it: seen before, still managed to crystallize at the University of Illinois Chicago, where friend and fellow student Paul Cohn (sax, flute, clarinet) and his former band mates joined the group. Focusing strictly on the music and you get this warm seductive jazz rock that flirts around with a distinct early European psychedelic sound - either that or that of the more swampy and immeasurable acts from the late 60s San Franciscan scene. Anyway, the music is anything but what you'd call "jazzy" - the jazz note comes strictly from the reeds and the, at times, ch-chii-ch drumming. There's so much more to the music, and what you find in stead of a typical fusion album, is a wild concoction of wobbly frenzied psych-drenched jams, soulful yearning blues moments of burning guitar and bleeding vocals and something akin to kosmische musik brought straight over from the German heartland. Then you get to the ever oscillating beauty of the organs and piano - oh my word and what about the mystic touches of timpani and chimes that give to the pieces that little bit of the delirious and dreamy. Something that blurs your view in gelatinous mass and treats your surroundings and the music you listen to with a glistening sheen. Makes it shine. The final touches to an otherwise extremely tasty dish, are the brass booms - the Chicago whiff - the thing that makes you go "SLIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIIDE ON BABY!!" while you rhythmically jive on down the street walk with a cat like bounce in your step. This is the shizzle right here! Just remember to include a little xylophone in your shake and everything'll be right as rain...OH they did did they? Why sure, of course you get a little xylophone in the mix. Why wouldn't you? Fact of the matter is, that you don't need all the fancy trickery surrounding this release. It stands proudly on it's own. The feel and warmth of the jam is just so damn intense and contagious, that you forget everything about it needing some cinematic backdrop. The cinematic backdrop IS there though - that's how good these guys are! Get this baby for it's seductive charm - get it while it's hot - get it because you love music and you love to dance like you did back when you snuck in at The Doors gigs and had a weird belt in your hair - get it while you can - get it because I said so, and most importantly: because it makes a certain time and place real, if only for a short while. This is the real McCoy. Guldbamsen ..::TRACK-LIST::.. 1. The Monster Bride 10:36 2. Spiders (In Neals Basement) 5:57 3. Witches Theme And Dance 9:46 4. Brief Message From Your Local Media a) The Garden 4:34 b) The Assembly Line 3:33 c) Electric Man 1:19 d) Question 0:39 ..::OBSADA::.. Dennis Stoney Philips - guitar, vocals Tom Laney - organ, piano David Wright - trumpet, vocals Paul Cohn - flute, clarinet, tenor sax Neal Rosner - bass, vocals John Mahoney - drums, vocals With: Bobby Christian - timpani (1), xylophone (1,3), chimes (3) Michael Linn - drums (3) https://www.youtube.com/watch?v=7AJ0A_VKgig SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-18 18:59:22
Rozmiar: 240.36 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Progresywna energia z akustyczną psychodelią i intensywną ambientową elektroniką sprawiają, że album staje się nad wyraz intrygujący. FA Nie ukrywam, że na ślad istnienia grupy O.R.k. wpadłem dopiero podczas promocji „Ramagehead”. A będąc jeszcze bardziej szczerym, przyznam, że do zapoznania się z tą muzyką skłonił mnie gościnny występ w utworze „Black Blooms” jednego z moich ulubionych wokalistów - Serja Tankiana (kultowa grupa System Of A Down). A potem zorientowałem się, że w stałym składzie O.R.k. są jeszcze inne znaczące nazwiska. Warto tu wspomnieć Colina Edwina (basista Porcupine Tree) i Pata Mastelotto (perkusista King Crimson). Poza nimi zespół tworzą wokalista Lorenzo Esposito Fornasari (założyciel zespołu) i gitarzysta Carmelo Pipitone. Co również ciekawe, szatę graficzną zaprojektował Adam Jones, muzyk i grafik Toola. Gdyby ktoś mi kazał przypisać „Ramagehead” do konkretnego gatunku, miałbym spory problem. Kryje się w tej płycie jakieś szaleństwo i oryginalność, które przykuwają uwagę poszukiwacza nieoczywistych brzmień. Sporo tu można znaleźć - rockowy hałas, delikatne skrzypce, tu i ówdzie elektronika, industrialne wkręty i parę innych rozwiązań. Muzyka jest rozdarta między spokojem i wariactwem. Wyraźnie ten konflikt zarysowuje się w imponującym sposobie śpiewania Fornasariego, który przechodzi od wibrującego zawodzenia w wysokich rejestrach do hardrockowego krzyku. „Ramagehead” stanowi pozycję ciekawą, z którą naprawdę warto się zapoznać. Nie rzuca na kolana i nie przeczuwam, że będę do niej wracał, ale wciąga na więcej niż jedno przesłuchanie i zmusza do większej dawki uwagi. Piotr Czestkowski THE INFLUENTIAL BAND OF CREATORS JOIN FORCES FOR THEIR FIRST ALBUM ON KSCOPE - FEATURING KING CRIMSON'S PAT MASTELOTTO, PORCUPINE TREE'S COLIN EDWIN AND SYSTEM OF A DOWN'S SERJ TANKIAN "A band this strong should be on every prog fan's radar." PROG A band comprising some of contemporary music's most revered creators, O.R.k. have combined forces once again for a new studio album and first for the ground-breaking UK label Kscope. The band are: accomplished singer and composer LEF (lead vocals), King Crimson's Pat Mastelotto (drums), Porcupine Tree's Colin Edwin (bass), Marta Sui Tubi's Carmelo Pipitone (guitars) and extra special guest Grammy Award-winner Serj Tankian of System of a Down (vocals), who is undoubtedly one of metal's greatest and most renowned vocalists. Ramagehead is a product of the band’s collective vision, unique influences and a multi-layered reflection of their powerful and engaging live experience. The recordings, and inclusion of Serj Tankian, announces the band's serious intent to use their individual musical chemistry in exploring the hard-edged possibilities within rock. O.R.k. are also teaming up with new label-mates The Pineapple Thief as support for their European and UK tour, as well as heading on additional headline dates in February and March 2019. The new album was written following their headline European tour in support of second studio album Soul of an Octopus and is a distillation of their live performances. The result contains all the ingredients of a fiery O.R.k. performance with dark and heavy riffing, mesmeric atmospheres and lyrics that reveal the band's bewilderment brought about by our modern world: a world of information overload, of uncertainty and post-truth messages. The track "Black Blooms" features a special collaboration and unmistakable vocals from Serj Tankian. The mixing for Ramagehead was handled by Adrian Benavides and three-time Grammy-winning engineer Marc Urselli (U2, Foo Fighters, Nick Cave), the mastering by Michael Fossenkemper, engineering by Benavides and Bill Munyon (King Crimson), cover art by Adam Jones (TOOL) and design by Denis Rodier (Superman, Batman, Wonder Woman). ..::TRACK-LIST::.. 1. Kneel To Nothing 04:38 2. Signals Erased 04:29 3. Beyond Sight 04:48 4. Black Blooms (feat. Serj Tankian) 04:11 5. Time Corroded 04:30 6. Down The Road 04:40 7. Some Other Rainbow (Part 1) 01:33 8. Strangled Words 04:13 9. Some Other Rainbow (Part 2) 05:34 ..::OBSADA::.. Vocals, Keyboards, Electronics - Lorenzo Esposito Fornasari [aka Lef] Bass, Fretless Bass - Colin Edwin Acoustic Guitar, Electric Guitar - Carmelo Pipitone Acoustic Drums, Electronic Drums, Percussion - Pat Mastelotto With: Vocals - Serj Tankian (tracks: 4) Cello - Eleuteria Arena (tracks: 5, 9) https://www.youtube.com/watch?v=rMfs1ph1ZGU SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-18 14:59:35
Rozmiar: 90.53 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Progresywna energia z akustyczną psychodelią i intensywną ambientową elektroniką sprawiają, że album staje się nad wyraz intrygujący. FA Nie ukrywam, że na ślad istnienia grupy O.R.k. wpadłem dopiero podczas promocji „Ramagehead”. A będąc jeszcze bardziej szczerym, przyznam, że do zapoznania się z tą muzyką skłonił mnie gościnny występ w utworze „Black Blooms” jednego z moich ulubionych wokalistów - Serja Tankiana (kultowa grupa System Of A Down). A potem zorientowałem się, że w stałym składzie O.R.k. są jeszcze inne znaczące nazwiska. Warto tu wspomnieć Colina Edwina (basista Porcupine Tree) i Pata Mastelotto (perkusista King Crimson). Poza nimi zespół tworzą wokalista Lorenzo Esposito Fornasari (założyciel zespołu) i gitarzysta Carmelo Pipitone. Co również ciekawe, szatę graficzną zaprojektował Adam Jones, muzyk i grafik Toola. Gdyby ktoś mi kazał przypisać „Ramagehead” do konkretnego gatunku, miałbym spory problem. Kryje się w tej płycie jakieś szaleństwo i oryginalność, które przykuwają uwagę poszukiwacza nieoczywistych brzmień. Sporo tu można znaleźć - rockowy hałas, delikatne skrzypce, tu i ówdzie elektronika, industrialne wkręty i parę innych rozwiązań. Muzyka jest rozdarta między spokojem i wariactwem. Wyraźnie ten konflikt zarysowuje się w imponującym sposobie śpiewania Fornasariego, który przechodzi od wibrującego zawodzenia w wysokich rejestrach do hardrockowego krzyku. „Ramagehead” stanowi pozycję ciekawą, z którą naprawdę warto się zapoznać. Nie rzuca na kolana i nie przeczuwam, że będę do niej wracał, ale wciąga na więcej niż jedno przesłuchanie i zmusza do większej dawki uwagi. Piotr Czestkowski THE INFLUENTIAL BAND OF CREATORS JOIN FORCES FOR THEIR FIRST ALBUM ON KSCOPE - FEATURING KING CRIMSON'S PAT MASTELOTTO, PORCUPINE TREE'S COLIN EDWIN AND SYSTEM OF A DOWN'S SERJ TANKIAN "A band this strong should be on every prog fan's radar." PROG A band comprising some of contemporary music's most revered creators, O.R.k. have combined forces once again for a new studio album and first for the ground-breaking UK label Kscope. The band are: accomplished singer and composer LEF (lead vocals), King Crimson's Pat Mastelotto (drums), Porcupine Tree's Colin Edwin (bass), Marta Sui Tubi's Carmelo Pipitone (guitars) and extra special guest Grammy Award-winner Serj Tankian of System of a Down (vocals), who is undoubtedly one of metal's greatest and most renowned vocalists. Ramagehead is a product of the band’s collective vision, unique influences and a multi-layered reflection of their powerful and engaging live experience. The recordings, and inclusion of Serj Tankian, announces the band's serious intent to use their individual musical chemistry in exploring the hard-edged possibilities within rock. O.R.k. are also teaming up with new label-mates The Pineapple Thief as support for their European and UK tour, as well as heading on additional headline dates in February and March 2019. The new album was written following their headline European tour in support of second studio album Soul of an Octopus and is a distillation of their live performances. The result contains all the ingredients of a fiery O.R.k. performance with dark and heavy riffing, mesmeric atmospheres and lyrics that reveal the band's bewilderment brought about by our modern world: a world of information overload, of uncertainty and post-truth messages. The track "Black Blooms" features a special collaboration and unmistakable vocals from Serj Tankian. The mixing for Ramagehead was handled by Adrian Benavides and three-time Grammy-winning engineer Marc Urselli (U2, Foo Fighters, Nick Cave), the mastering by Michael Fossenkemper, engineering by Benavides and Bill Munyon (King Crimson), cover art by Adam Jones (TOOL) and design by Denis Rodier (Superman, Batman, Wonder Woman). ..::TRACK-LIST::.. 1. Kneel To Nothing 04:38 2. Signals Erased 04:29 3. Beyond Sight 04:48 4. Black Blooms (feat. Serj Tankian) 04:11 5. Time Corroded 04:30 6. Down The Road 04:40 7. Some Other Rainbow (Part 1) 01:33 8. Strangled Words 04:13 9. Some Other Rainbow (Part 2) 05:34 ..::OBSADA::.. Vocals, Keyboards, Electronics - Lorenzo Esposito Fornasari [aka Lef] Bass, Fretless Bass - Colin Edwin Acoustic Guitar, Electric Guitar - Carmelo Pipitone Acoustic Drums, Electronic Drums, Percussion - Pat Mastelotto With: Vocals - Serj Tankian (tracks: 4) Cello - Eleuteria Arena (tracks: 5, 9) https://www.youtube.com/watch?v=rMfs1ph1ZGU SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-18 14:55:12
Rozmiar: 275.00 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Wydany przez Sonet w 1972 roku, doskonały, klasyczny album duńskiej progresywnej formacji o pełnym brzmieniu opartym na organach Hammonda i soczystych dźwiękach gitar. Dośc długie, 6-8 minutowe utwory o inteligentnych aranżacjach przypominających stylistykę niemieckiego prog-rocka spod znaku wczesnych Jane, Satin Whale i Grobschnitt. Oryginalny winyl w idealnym stanie sprzedaje się po 1000 euro! Dodatkowo dołączono siedem stylistycznie bardzo podobnych do zawartości LP nagrań, dokonanych w latach 1972-1974. ..::TRACK-LIST::.. 1. Living Dead 7:47 Acoustic Guitar - Benny Stanley Lead Vocals, Percussion - Ole Wedel Vocals - Knud Lindhard 2. Princess 6:00 Acoustic Guitar - Benny Stanley Lead Vocals - Knud Lindhard Vocals - Ole Wedel Vocals, Piano - Tommy Hansen 3. Jingoism 6:50 Lead Vocals, Percussion - Ole Wedel Piano - Tommy Hansen Vocals - Knud Lindhard 4. Prelude 1:12 Organ - Tommy Hansen 5. The Monk Song, Part 1 5:50 Acoustic Guitar - Benny Stanley Flute - Poul Åge Hersland Lead Vocals, Percussion - Ole Wedel Vocals - Knud Lindhard 6. The Monk Song, Part 2 3:37 Lead Vocals - Ole Wedel Vocals - Knud Lindhard, Tommy Hansen 7. Going Blind 10:28 Acoustic Guitar, Guitar [Leslie Guitar] - Benny Stanley Flute - Poul Åge Hersland Lead Vocals - Knud Lindhard Vocals, Percussion - Ole Wedel Vocals, Piano - Tommy Hansen Bonus Tracks 1972-1974: 8. Circulation 9. Sadness 10. Lady Nasty 11. Through Your Hair 12. Down By The Sea 13. Old Man Fishing 14. Roll The Dice ..::OBSADA::.. Bass - Knud Lindhard Drums - John Lundvig Guitar - Benny Stanley Organ - Tommy Hansen https://www.youtube.com/watch?v=WAETRv2K-2E SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 23
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-18 12:20:24
Rozmiar: 180.71 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Wydany przez Sonet w 1972 roku, doskonały, klasyczny album duńskiej progresywnej formacji o pełnym brzmieniu opartym na organach Hammonda i soczystych dźwiękach gitar. Dośc długie, 6-8 minutowe utwory o inteligentnych aranżacjach przypominających stylistykę niemieckiego prog-rocka spod znaku wczesnych Jane, Satin Whale i Grobschnitt. Oryginalny winyl w idealnym stanie sprzedaje się po 1000 euro! Dodatkowo dołączono siedem stylistycznie bardzo podobnych do zawartości LP nagrań, dokonanych w latach 1972-1974. ..::TRACK-LIST::.. 1. Living Dead 7:47 Acoustic Guitar - Benny Stanley Lead Vocals, Percussion - Ole Wedel Vocals - Knud Lindhard 2. Princess 6:00 Acoustic Guitar - Benny Stanley Lead Vocals - Knud Lindhard Vocals - Ole Wedel Vocals, Piano - Tommy Hansen 3. Jingoism 6:50 Lead Vocals, Percussion - Ole Wedel Piano - Tommy Hansen Vocals - Knud Lindhard 4. Prelude 1:12 Organ - Tommy Hansen 5. The Monk Song, Part 1 5:50 Acoustic Guitar - Benny Stanley Flute - Poul Åge Hersland Lead Vocals, Percussion - Ole Wedel Vocals - Knud Lindhard 6. The Monk Song, Part 2 3:37 Lead Vocals - Ole Wedel Vocals - Knud Lindhard, Tommy Hansen 7. Going Blind 10:28 Acoustic Guitar, Guitar [Leslie Guitar] - Benny Stanley Flute - Poul Åge Hersland Lead Vocals - Knud Lindhard Vocals, Percussion - Ole Wedel Vocals, Piano - Tommy Hansen Bonus Tracks 1972-1974: 8. Circulation 9. Sadness 10. Lady Nasty 11. Through Your Hair 12. Down By The Sea 13. Old Man Fishing 14. Roll The Dice ..::OBSADA::.. Bass - Knud Lindhard Drums - John Lundvig Guitar - Benny Stanley Organ - Tommy Hansen https://www.youtube.com/watch?v=WAETRv2K-2E SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-18 12:15:09
Rozmiar: 567.60 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Od wydania albumu „Kore Wa!” minęły cztery lata, w trakcie których sporo się wydarzyło. Naprawdę sporo. I chociaż żyjemy w erze informacji, to wydaje się, że najbardziej istotne wiadomości praktycznie do nas nie docierają. Giną one w atakującym nas zewsząd strumieniu bełkotu, kłamstw, dezinformacji i gadania o niczym. „Demagogue Days” to album o komunikacji. Chociaż nie jest to album koncepcyjny per se, to teksty są tematyczne i mówią okomunikowaniu się ludzi ze sobą, a właściwie o szumie informacyjnym i braku porozumienia na elementarnych poziomach kontaktów międzyludzkich. Paradoksalnie zespół Suburban Savages zaplanował ostatnie etapy nagrywania nowej płyty, akurat w momencie, gdy wybuchła pandemia. Przyczyniło się to do poczucia oddalenia i braku możliwości regularnych spotkań w sali prób. Odzwierciedlając temat albumu, muzycy, mieszkając zaledwie kilka kilometrów od siebie, uświadomili sobie, że muszą komunikować się w taki sposób, jakby znajdowali się w różnych, oddalonych od siebie o tysiące kilometrów, stronach świata. Tak blisko, a tak daleko... Dlatego nic dziwnego, że „Demagogue Days” to album, który odzwierciedla zmiany zarówno na świecie, jak i w samym zespole. Członkowie przychodzili i odchodzili, a obecny podstawowy skład Suburban Savages tworzą: Trond Gjellum – śpiew, perkusja, programowanie, syntezatory, sample, Anders Kristian Krabberød - bas, gitara e-bow, Mari Lesteberg – śpiew w chórkach, syntezatory, Thomas Meidell – śpiew, gitary, sitar, a także Aleksandra Morozova - chórki. Podczas gdy poprzednia płyta, „Kore Wa!”, zawierała głównie pomysły i aranżacje Tronda Gjelluma (dla którego macierzystą formacją pozostaje Panzerpappa), to nowy album jest wynikiem bardziej demokratycznego procesu, w którym wszyscy członkowie zespołu zaangażowali się w komponowanie i aranżowanie. „Demagogue Days” składa się z ośmiu piosenek, trwających od 90 sekund („Let’s Talk”) do około 8 minut (są trzy takie kompozycje: otwierające płytę nagranie „Aroused And Confused”, które nie wiedzieć czemu, jako najdłuższe w tym zestawie zostało wybrane na pilotującego płytę singla, oraz dwa utwory umieszczone na samym końcu – „Under Mirrored Skies” i instrumentalny, godny finał tego wydawnictwa „The Silence Afterwards”). Zespół wyraźnie dojrzał, poszedł do przodu i bezbłędnie opanował sztukę tworzenia zapadających w pamięć melodii. Położył też większy nacisk na element wokalny (choć jest na tym krążku kilka imponujących instrumentali, jak na przykład „Krystle Fox”), a wszystkie kompozycje zawierają w sobie element melancholii i w swoim stylistycznym zabarwieniu rozciągają się od prog rocka i art popu aż po post punk. Muzyka Suburban Savages jest teraz jeszcze bardziej złożona, a w porównaniu z „Kore Wa!” jest też w niej więcej elementów symfonicznych. Napisawszy to co powyżej, chciałbym jednak zastrzec, żeby raczej nie spodziewać się po płycie „Demagogue Days” jakichś szczególnie epickich klimatów i utworów wykonanych z wielkim symfonicznym rozmachem. Ale też nie sposób odmówić jej swoistego uroku. Suburban Savages przedstawiają na niej dobrze przemyślaną i wyrafinowaną muzykę, a swoimi pomysłami i ich realizacją nie odstają od rzetelnego, ‘norweskiego’ poziomu, który już dawno stał się wyznacznikiem wysokiej muzycznej jakości. Artur Chachlowski There seem to be countless Scandinavian bands out there that put out sad and melancholic music that it has almost become a genre in and of itself. This is not the case with Suburban Savages album "Demagogue Days" however. It's been several years since their last album "Kore Wa!", and there have been a few line-up changes since then. In that album, there seemed to be more of a unfocused sound that might spring from the fact that the band was trying to work in too many styles like Zeuhl and punk which almost created a haphazard feeling even though the album itself turned out pretty decent. For their 2021 album "Demagogue Days", the band seems a lot more focused on a style that quite effectively melds bright poppy music with complex progressive styles. Remember the days when you could whistle, hum or silently sing those complex songs from Gentle Giant or Yes? Well, this album seems to have hit on this quite well. While the band seems to have moved a bit away from the avant-pop music from before, they still retain an impressive level of complexity while making their music bright and cheery sounding. It's a surprisingly great combination on this album that may surprise you quite pleasantly. You'll pick up on the sophisticated pop style on songs like "Aroused and Confused" where electronic and traditional rock instruments alike work together to create some interesting timbres throughout. Also, with three vocalists, you'll hear a layering that creates an almost choral effect in the 2nd half of the track that will remind you of Pure Reason Revolution. This will also come to play in the title track, which is simple and complex at the same time. You'll notice that the band does not use standard song styles, yet the melodies are simple enough to be memorable, yet complex enough to keep things interesting. It's not all bright and cheery, however. "Iconoclast" starts off with a solid rhythm section supporting a darker synth melody which eventually slips quite comfortable into a very Gentle Giant-like melody where the vocalists participate in a very tricky interchange. In the midst of all this, they still leave space for some resolute instrumental sections and a great guitar-led section to end it all off with. Styles also meld together in the instrumental "Krystle Fox" as a fast moving, arpeggio-like tonal percussion supports a slower moving guitar melody creating an interesting contrast. Other atypical instruments are brought in and given time to play around with the theme before things get heavy as everything is brought together. "Under Mirrored Skies" is also a highlight of the album, utilizing vocals in a different way by allowing individual singers to create lyrical sections that have their own melodies. After a few long verses, the synth and guitar move into a call and answer section which builds in tension and heaviness as the guitar pounds away and the synth flies off into the stratosphere. This album quite effectively combines simplistic with complex and that is what makes it the most interesting. This is accomplished both by vocal and instrumental sections and it all melds together quite well. The band's aim seems to be finding that fine line between accessible and complex, a line that has been found before in some of the classical prog bands of yesteryear, and a line which The Suburban Savages find here, yet they also make everything relevant and modern so there is no mistake that they are developing their own style and finding their own niche. TCat ..::TRACK-LIST::.. 1. Aroused And Confused 8:02 2. Taciturnity 6:21 3. Demagogue Days 3:55 4. Krystle Fox 4:32 5. Iconoclast 4:38 6. Let's Talk 1:38 7. Under Mirrored Skies 7:43 8. The Silence Afterwards 7:33 ..::OBSADA::.. Vocals, Acoustic Guitar, Electric Guitar, Sitar [Electric Sitar], 6-String Bass [Bass VI], Synth [Synths], Theremin, Performer [Omnichord], Field Recording [Field Recordings], Sampler [Samples] - Thomas Meidell Vocals, Drums, Percussion, Programmed By [Programming], Synth [Synths], Drum Machine [Drum Machines], Sampler [Samples] - Trond Gjellum Vocals, Keyboards, Synth [Synths] - Mari Lesteberg Bass, Chapman Stick, Guitar [Nylon String Guitar], Synth [Synths], Guitar [E-Bow Guitar], E-Bow [E-Bow Guitar], Backing Vocals - Anders K. Krabberød With: Backing Vocals - Aleksandra Morozova (tracks: 1, 3, 5, 6) https://www.youtube.com/watch?v=cDOcccB7DY4 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-16 19:22:21
Rozmiar: 103.36 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. Od wydania albumu „Kore Wa!” minęły cztery lata, w trakcie których sporo się wydarzyło. Naprawdę sporo. I chociaż żyjemy w erze informacji, to wydaje się, że najbardziej istotne wiadomości praktycznie do nas nie docierają. Giną one w atakującym nas zewsząd strumieniu bełkotu, kłamstw, dezinformacji i gadania o niczym. „Demagogue Days” to album o komunikacji. Chociaż nie jest to album koncepcyjny per se, to teksty są tematyczne i mówią okomunikowaniu się ludzi ze sobą, a właściwie o szumie informacyjnym i braku porozumienia na elementarnych poziomach kontaktów międzyludzkich. Paradoksalnie zespół Suburban Savages zaplanował ostatnie etapy nagrywania nowej płyty, akurat w momencie, gdy wybuchła pandemia. Przyczyniło się to do poczucia oddalenia i braku możliwości regularnych spotkań w sali prób. Odzwierciedlając temat albumu, muzycy, mieszkając zaledwie kilka kilometrów od siebie, uświadomili sobie, że muszą komunikować się w taki sposób, jakby znajdowali się w różnych, oddalonych od siebie o tysiące kilometrów, stronach świata. Tak blisko, a tak daleko... Dlatego nic dziwnego, że „Demagogue Days” to album, który odzwierciedla zmiany zarówno na świecie, jak i w samym zespole. Członkowie przychodzili i odchodzili, a obecny podstawowy skład Suburban Savages tworzą: Trond Gjellum – śpiew, perkusja, programowanie, syntezatory, sample, Anders Kristian Krabberød - bas, gitara e-bow, Mari Lesteberg – śpiew w chórkach, syntezatory, Thomas Meidell – śpiew, gitary, sitar, a także Aleksandra Morozova - chórki. Podczas gdy poprzednia płyta, „Kore Wa!”, zawierała głównie pomysły i aranżacje Tronda Gjelluma (dla którego macierzystą formacją pozostaje Panzerpappa), to nowy album jest wynikiem bardziej demokratycznego procesu, w którym wszyscy członkowie zespołu zaangażowali się w komponowanie i aranżowanie. „Demagogue Days” składa się z ośmiu piosenek, trwających od 90 sekund („Let’s Talk”) do około 8 minut (są trzy takie kompozycje: otwierające płytę nagranie „Aroused And Confused”, które nie wiedzieć czemu, jako najdłuższe w tym zestawie zostało wybrane na pilotującego płytę singla, oraz dwa utwory umieszczone na samym końcu – „Under Mirrored Skies” i instrumentalny, godny finał tego wydawnictwa „The Silence Afterwards”). Zespół wyraźnie dojrzał, poszedł do przodu i bezbłędnie opanował sztukę tworzenia zapadających w pamięć melodii. Położył też większy nacisk na element wokalny (choć jest na tym krążku kilka imponujących instrumentali, jak na przykład „Krystle Fox”), a wszystkie kompozycje zawierają w sobie element melancholii i w swoim stylistycznym zabarwieniu rozciągają się od prog rocka i art popu aż po post punk. Muzyka Suburban Savages jest teraz jeszcze bardziej złożona, a w porównaniu z „Kore Wa!” jest też w niej więcej elementów symfonicznych. Napisawszy to co powyżej, chciałbym jednak zastrzec, żeby raczej nie spodziewać się po płycie „Demagogue Days” jakichś szczególnie epickich klimatów i utworów wykonanych z wielkim symfonicznym rozmachem. Ale też nie sposób odmówić jej swoistego uroku. Suburban Savages przedstawiają na niej dobrze przemyślaną i wyrafinowaną muzykę, a swoimi pomysłami i ich realizacją nie odstają od rzetelnego, ‘norweskiego’ poziomu, który już dawno stał się wyznacznikiem wysokiej muzycznej jakości. Artur Chachlowski There seem to be countless Scandinavian bands out there that put out sad and melancholic music that it has almost become a genre in and of itself. This is not the case with Suburban Savages album "Demagogue Days" however. It's been several years since their last album "Kore Wa!", and there have been a few line-up changes since then. In that album, there seemed to be more of a unfocused sound that might spring from the fact that the band was trying to work in too many styles like Zeuhl and punk which almost created a haphazard feeling even though the album itself turned out pretty decent. For their 2021 album "Demagogue Days", the band seems a lot more focused on a style that quite effectively melds bright poppy music with complex progressive styles. Remember the days when you could whistle, hum or silently sing those complex songs from Gentle Giant or Yes? Well, this album seems to have hit on this quite well. While the band seems to have moved a bit away from the avant-pop music from before, they still retain an impressive level of complexity while making their music bright and cheery sounding. It's a surprisingly great combination on this album that may surprise you quite pleasantly. You'll pick up on the sophisticated pop style on songs like "Aroused and Confused" where electronic and traditional rock instruments alike work together to create some interesting timbres throughout. Also, with three vocalists, you'll hear a layering that creates an almost choral effect in the 2nd half of the track that will remind you of Pure Reason Revolution. This will also come to play in the title track, which is simple and complex at the same time. You'll notice that the band does not use standard song styles, yet the melodies are simple enough to be memorable, yet complex enough to keep things interesting. It's not all bright and cheery, however. "Iconoclast" starts off with a solid rhythm section supporting a darker synth melody which eventually slips quite comfortable into a very Gentle Giant-like melody where the vocalists participate in a very tricky interchange. In the midst of all this, they still leave space for some resolute instrumental sections and a great guitar-led section to end it all off with. Styles also meld together in the instrumental "Krystle Fox" as a fast moving, arpeggio-like tonal percussion supports a slower moving guitar melody creating an interesting contrast. Other atypical instruments are brought in and given time to play around with the theme before things get heavy as everything is brought together. "Under Mirrored Skies" is also a highlight of the album, utilizing vocals in a different way by allowing individual singers to create lyrical sections that have their own melodies. After a few long verses, the synth and guitar move into a call and answer section which builds in tension and heaviness as the guitar pounds away and the synth flies off into the stratosphere. This album quite effectively combines simplistic with complex and that is what makes it the most interesting. This is accomplished both by vocal and instrumental sections and it all melds together quite well. The band's aim seems to be finding that fine line between accessible and complex, a line that has been found before in some of the classical prog bands of yesteryear, and a line which The Suburban Savages find here, yet they also make everything relevant and modern so there is no mistake that they are developing their own style and finding their own niche. TCat ..::TRACK-LIST::.. 1. Aroused And Confused 8:02 2. Taciturnity 6:21 3. Demagogue Days 3:55 4. Krystle Fox 4:32 5. Iconoclast 4:38 6. Let's Talk 1:38 7. Under Mirrored Skies 7:43 8. The Silence Afterwards 7:33 ..::OBSADA::.. Vocals, Acoustic Guitar, Electric Guitar, Sitar [Electric Sitar], 6-String Bass [Bass VI], Synth [Synths], Theremin, Performer [Omnichord], Field Recording [Field Recordings], Sampler [Samples] - Thomas Meidell Vocals, Drums, Percussion, Programmed By [Programming], Synth [Synths], Drum Machine [Drum Machines], Sampler [Samples] - Trond Gjellum Vocals, Keyboards, Synth [Synths] - Mari Lesteberg Bass, Chapman Stick, Guitar [Nylon String Guitar], Synth [Synths], Guitar [E-Bow Guitar], E-Bow [E-Bow Guitar], Backing Vocals - Anders K. Krabberød With: Backing Vocals - Aleksandra Morozova (tracks: 1, 3, 5, 6) https://www.youtube.com/watch?v=cDOcccB7DY4 SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-16 19:18:05
Rozmiar: 294.73 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. „Wiem, że fani progresywnego grania naprawdę lubią coś, co jest dobre, nawet jeśli nie jest to utrzymane w nietypowym metrum, chociaż ten album ma też sporo rzeczy w dziwnym metrum! Ale myślę też, że fani docenią, jak bardzo jest (ten album – przyp. RP) inny: po prostu sposób, w jaki ci goście grają, jest całkowicie wyjątkowy i całkiem niesamowity” – czy taka zapowiedź nowego albumu w wykonaniu Neala Morse’a nie jest już sama w sobie zachętą do posłuchania?... No, ale do rzeczy. Jak już kiedyś pozwoliłem sobie napisać nie mam dystansu do twórczości Neala Morse’a. Jakoś zrósł się z moim muzycznym DNA i nie potrafię sobie wyobrazić rocka progresywnego, rocka, w ogóle muzyki, bez jego twórczości. Całkiem niedawno, bo w ubiegłym roku Morse nagrał dwie płyty. Jedną solową, wręcz zanurzoną w osobistych opowieściach o sensie życia, codzienności i wierze – „Late Bloomer”, na której króluje nastrój, prostota i magiczna atmosfera opowieści o spotkaniach z sacrum, o bólu po stracie kogoś bliskiego i czymś, co można określić mianem konieczności wykonania „skoku wiary”, która wydaje się być jedyną drogą dającą szansę na zmianę, na wydobycie się z odmętów strachu i depresji. Druga zeszłoroczna płyta była… efektem zbyt dużej ilości wolnego czasu. Nie, to nie żart. Sam Morse tak mówił o tym wydawnictwie: „(…) Patrzyłem na rok 2024 i nie wiedziałem, co będę robić poza albumem ‘Late Bloomer’. Napisałem na niego już wszystkie piosenki. A potem miałem Morsefest w Londynie i mieliśmy Cruise to the Edge z Flying Colors. Ale poza tym nie miałam nic innego zarezerwowanego na cały rok”. Efektem tego „lenistwa” i „lokalnego patriotyzmu muzycznego” (marzeniem Morse’a była chęć nagrania czegoś ze zdolnymi „muzykami z sąsiedztwa”) był projekt Neal Morse & The Resonance, a wydawnictwo nosiło tytuł „No Hill For Climber”, co równocześnie dobrze określa zawartość tego albumu: „Nie ma góry (trudności, przeszkody) nie do przejścia” Tak chyba najlepiej, nieco metaforycznie, trzeba przetłumaczyć ten tytuł. Wszystko jest możliwe i ta płyta jest doskonałą ilustracją jak „stary wyjadacz” Morse może odnaleźć się w gronie bardzo młodych i nieznanych muzyków. A potem rzeczywiście był Morsefest, a potem Cruise to the Edge i to właśnie tam można było nieoficjalnie posłuchać tzw. „większej połowy” najnowszego wydawnictwa bardzo nietypowego projektu, który swoim składem stworzył nową muzyczną jakość. Bo jak inaczej określić grupę, w której skład wchodzą: Neal Morse (Transatlantic, Neal Morse Band, Spock’s Beard), Chester Thompson (perkusista Weather Report, zespołu Franka Zappy - The Mothers of Invention, wieloletni koncertowy muzyk zespołu Genesis), Phil Keaggy (związany w latach siedemdziesiątych z zespołem Glass Harp, a także muzyk wcześniej współpracujący już z Morsem przy albumie „One”) oraz Byron House (uznany muzyk sesyjny grający z takimi wykonawcami, jak Al Green, Amy Grant, Dolly Parton, Emmylou Harris, Johnny Cash, Linda Ronstadt, był też członkiem zespołu Band Of Joy, który towarzyszył na koncertach Robertowi Plantowi). Skąd taki skład? Iskrą, która zapaliła lont kończący się powstaniem projektu (bo chyba na razie jest to najtrafniejsze określenie) o nazwie Cosmic Cathedral było spotkanie w nie byle jakim miejscu i na nie byle jakim koncercie. Spotkanie Neala Morse’a z Chesterem Thompsonem podczas występu Steve’a Hacketta w Nashville: „Kiedy jechałem do domu, poczułem, że powinienem szybko znowu spotkać się z Chesterem. Miesiąc później poszliśmy na lunch, zaprosił mnie do siebie i mieliśmy naprawdę progresywny jazzowy jam z kilkoma świetnymi pomysłami (…) Chester gra w tak inny, fajny sposób, że sprawił, że ja też zacząłem grać inaczej”. I co prawda do tanga trzeba tylko dwóch, ale obok perkusisty i klawiszowca przydaliby się jeszcze gitarzysta i basista. To miejsce zajęli właśnie Keaggy i House. Dalej już poszło szybko: od jammowych improwizacji w studio do powstania nowego albumu. „Większość repertuaru pochodziła bezpośrednio z jam sessions, które spontanicznie stworzyliśmy w pokoju u Chestera. Nawet wiele tekstów niesamowicie gładko wyszło z naszych ust! To było niesamowite!” –wspomina Morse. Phil Keaggy dodaje do tego następujące słowa: „ci goście to prawdziwi miłośnicy rytmu… Nawet jeśli grają muzykę progresywną, mają w sobie bardziej klimat Steely Dan, ale kiedy zaczynamy śpiewać, brzmi to jak The Beatles”. I dodaje dalej: „(…) Album to muzyczna uczta pełna twórczej wyobraźni i szczerych tekstów. Moim zdaniem to nagranie jest jednym z najważniejszych wydarzeń w mojej muzycznej karierze!”. Niesamowitość atmosfery towarzszącej powstaniu albumu potwierdza Chester Thompson. Stwierdził on: „(…) Jestem bardzo podekscytowany tym, że ludzie usłyszą ten album. Pomiędzy wszystkimi graczami była świetna komunikacja. To jeden z moich ulubionych projektów, w jakim kiedykolwiek brałem udział!” A jeżeli dodać do tego, że słowa te wypowiedział ktoś, kto grał z Genesis i Frankiem Zappą, to... czuć moc! Z powodu owego powstawania utworów podczas jam sessions myślę, że można uznać realizatora dźwięku Jerrego Guidroza za nieformalnego, piątego członka tego projektu, bowiem bez niego i jego mozolnej pracy wiele z tych improwizacyjnych, jammowych sekwencji muzycznych z pewnością zniknęłaby wraz z wybrzmieniem ostatniego dźwięku. Na tle tych wszystkich wypowiedzi staje się zrozumiałym określenie stylu muzycznego tej płyty przez samego Morse’a jako: „prog-rock, połączony z jacht rockiem, który spotyka się z The Beatles” („Prog meets Yacht Rock meets The Beatles"). Samą płytę dla własnego użytku podzieliłem na dwie części - dwie połowy, które z jednej strony są niczym dwie (a w zasadzie cztery z powodu ograniczonego miejsca) strony albumu winylowego, a z drugiej pokazują dwa oblicza projektu-zespołu Cosmic Cathedral. Oto z jednej strony mamy do czynienia z, nazwijmy je tutaj, piosenkami, a z drugiej z ponad trzydziestoośmiominutową tytułową suitą „Deep Water” składającą się z dziewięciu części. Wydaje mi się, że jest to podział usprawiedliwiony przez charakter pierwszych czterech kompozycji, które (w zasadzie) mają pewną wspólną cechę – swoistą łagodność i stonowaną melodyjność wykonawczą, która niemal kołysze i kreuje nastrój statecznego porządku muzycznego. Oczywiście nie brakuje w tej grupie także „eksperymentów” muzycznych, ale niejako w opozycji do tej stateczności tytułowa suita to charakterystyczny, wręcz typowy, utwór progresywny zawierający wszystkie elementy, jakie spotykamy przy słuchaniu innych utworów tego formatu. W dodatku słychać tu charakterystyczne dla twórczości Morse’a brzmienia klawiszy i aranżacje. I jeżeli pierwsze cztery utwory można określić mianem wspólnej pracy zespołu, tak w przypadku suity słychać dominację Morse’a, ale nie jest to dominacja typu absolutnego. Już przy poprzednim krążku „No Hill For Climber” Morse oddał częściowo muzyczne stery w ręce swoich muzycznych partnerów. Na tej płycie jest tak samo. Morse jest, jakby to powiedzieć, koordynatorem muzycznym projektu, a nie jego wyłącznym autorem. Nie dominuje, lecz współgra… improwizuje. Owo jammowanie jest osią płyty, która zostaje jedynie otoczona „muzycznymi dodatkami”, jak orkiestracje, chórki, polifonia. Być może wynika to z faktu, że tym razem partnerami Morse’a są muzycy z własną przeszłością, własną maestrią, doświadczeni mistrzowie w swoim fachu? Proszę posłuchać pierwszego utworu z płyty, „The Heart Of Life”, który od pierwszej sekundy jest potężną improwizacją i trwa to przez całą pierwszą minutę. Ta minuta to bój instrumentów pragnących znaleźć swoje miejsce. To nie tylko bój, to rozpychanie się, którego celem jest jak najlepsza prezentacja swoich możliwości. I dopiero w połowie drugiej minuty muzyka przepoczwarza się w znane progujące intro z przepięknym syntezatorowym frazowaniem. Po syntezatorach palma pierwszeństwa przechodzi do gitary, która w wysokotonowym solo wodzi słuchacza na muzyczne pokuszenie przez następną minutę, wzmacniając swoją siłę przekazu poprzez naśladujące jej solo organy. I choć wokalnie utwór rozpoczyna Morse, to chwilę później do jego głosu włącza się Keaggy i całość zaczyna brzmieć niczym wokalny duet Lennon-McCartney. Z jedną wszak różnicą. Nie jest to beztroska piosenka o miłości i pięknych kwiatkach. Tekstowo Morse krąży po bliskich mu zagadnieniach wiary, osamotnienia, poczucia opuszczenia i bezradności spowodowanych utratą bożej łaski. Na takim podłożu rozwija się w następnych minutach reszta kompozycji, mieszając improwizacyjne dźwięki gitary i organów z łagodnymi pasażami wokalnymi i symfonicznymi frazami aranżacyjnymi. Największym pozytywem tej kompozycji jest jednak zrównoważona „trajektoria” prezentowanej muzyki. Mimo improwizacji całość ma charakter utworu typu intro – prezentuje wszystkie linie melodyczne, zaznajamia z możliwymi i spodziewanymi wątkami i pozostawia poczucie niedosytu, które (jak ma nadzieję słuchacz) zostanie zaspokojone w kolejnych utworach. Drugi z utworów zawartych na płycie, „Time To Fly”, jest zdecydowanie łatwiej opisać, bowiem wystarczy oddać głos samym twórcom: „(…) Time To Fly powstało podczas jednej z naszych jam sessions i całkiem sporo z tego było wynikiem improwizacji. Nawet wokale w zwrotkach. Co za groove!” - wspomina Morse – „(…) Chester i Byron ułożyli ten groove, na bazie którego Phil i ja wymyśliliśmy resztę”. Byron House natomiast tak to komentuje: „Pamiętam, jak podobał mi się sposób, w jaki groove i wszystkie różne sekcje „Time To Fly” ze sobą współgrały. Sekcja dęta i wokale wspierające dodają naprawdę miłych akcentów”. Phil Keaggy dodaje: „Ta piosenka naprawdę swinguje — zgadzam się z Byronem, że dęciaki i dodatkowe wokale naprawdę podnoszą melodię! (…) Ta piosenka jest bogata pod względem lirycznym, a przy tym niesamowicie optymistyczna. Przeplata się między różnymi atrakcyjnymi gatunkami muzycznymi. Neal, Chester i Byron to muzycy najwyższej klasy, a ta chwytliwa piosenka pokazuje to w najlepszy sposób. Brawa również dla Jerry'ego Guidroza za świetny miks!”. I po tych wypowiedziach można tylko dodać, że rzeczywiście „Time To Fly” bazuje na jazzrockowej aranżacji, która oscyluje gdzieś pomiędzy zespołami Steely Dan, harmoniami wokalnymi a’la The Beatles i chropowatą atmosferą bluesa. I najważniejsze, proszę wsłuchać się w solo saksofonu oraz w chórki, które pojawiają się gdzieś w środku. Te elementy nie tylko dodają smaku tej kompozycji, ale wynoszą ją na wyższy muzyczny poziom. Jak się Państwu wydaje, ile muzycznych niespodzianek można „schować” w trzyipółminutowym utworze? Trzy i pół minuty trwa trzecia kompozycja pt. „I Won't Make It”. Proszę spróbować policzyć: akustyczno-fortepianowy początek; śpiew Morse’a podobny do wokali z jego solowych płyt; dramaturgia podkreślana przez tekst, smyczkowa orkiestracja dodająca utworowi lekkości, gitarowe, melodyjne solo w drugiej minucie, chórki dodające całości epicko-balladowego wymiaru, perkusja, która praktycznie nie używa blach; country’owo brzmiące zakończenie i wreszcie długie i kojące wyciszenie... Czy to wystarczy by nazwać tę piosenkę „perełką”?... Czwarty utwór, „Walking In Daylight”, zasługuje na specjalną uwagę już choćby z tego względu, że to nie Neal Morse jest tu głównym wokalistą. Jego miejsce zajmuje Phil Keaggy. Jaki jest efekt tej zmiany? Muzyczny skręt w stronę jazzu. Całość, mimo piętnastosekundowego symfonicznego początku, tak naprawdę rozpoczynają nieco staccatowo brzmiące klawisze, które pojawiają się później jeszcze wiele razy, a wokal Phila – diametralnie inny od przepełnionego dramatyczną barwą głosu Morse’a – poziomuje całość brzmienia, ujazzawia, co w połączeniu z chórkami daje wspaniały efekt. I proszę się nie obawiać, że brakuje tu jakże typowych progresywnych wątków. Linia basu zaczynająca się mniej więcej w czwartej minucie to zarazem początek progresywnego eksperymentu w tej kompozycji. Bas i gitara tworzą psychodeliczno-progresywny konglomerat z nieco jazzującym solo Keaggy’ego. Nie zawodzi bardzo melodyjny, progresywny refren i oczywiście końcówka utworu. Fani prog rocka dostają to, na co czekają – typowo progresywne, melodyjne i epickie zarazem zakończenie. I aż szkoda, że utwór kończy się tak szybko, bo czymże jest dziewięć minut dla progresywnego słuchacza? Tak… Nawet jak dla Neala Morse’a trzydziestoośmiominutowy utwór to… rzadkość. Można tę tytułową kompozycję porównać chyba tylko do „The Whirlwind” z płyty o tym samym tytule grupy Transatlantic, może jeszcze do „Testimony” z solowego albumu Morse’a. To chyba najbardziej ambitna i jednocześnie najbardziej złożona kompozycja, jaką Morse stworzył do tej pory. Składająca się z dziewięciu części suita swoim rozmachem zatacza olbrzymi muzyczny krąg - począwszy od jazzu, przez rock symfoniczny, hard rock aż do typowych rockowych, nastrojowych ballad. Nie brak tu eksperymentów z jednej - i ogranych, znanych rozwiązań muzycznych z drugiej strony. Zacznijmy od części pierwszej: „Deep Water Suite Intro”, którą rozpoczyna zniekształcony przez wokoder głos Morse’a: „(…) Wypłyń na głęboką wodę – zejdź na dół, będzie lepiej, niż myślisz” („Launch out into the deep water – come down, it will be better than you know”). Te słowa są niejako ideą przewodnią tej kompozycji. Powtarzają się wielokrotnie (np. w części drugiej – „Launch Out - Part One”; w części szóstej – „Launch Out - Part Two”; w części ósmej – „Launch Out - Part Three”) w różnych aranżacyjnych brzmieniach, od symfonicznego do niemal kinowego oraz w pewnych deformacjach – zamiast „deep water” (głęboka woda) pojawia się fraza „free water” (wolna, swobodna woda). Owa „głęboka woda” i odwaga, jakiej potrzeba, by się w niej zanurzyć, to niesamowita alegoria potrzeby oczyszczenia, ponownego uwierzenia w… łaskę, bóstwa, transcendencję. To metaforyczne ujęcie jakiejś siły wyższej, która może oczyścić brud dnia codziennego. To także typowy dla Morse’a tekst. Wystarczy posłuchać jego płyt solowych, by przekonać się, że jest gorliwym neofitą, który swoje odkrycie Boga pragnie przekazać zawsze i wszędzie. A wracając do pierwszych dwóch części suity – spina je wokoderowa klamra, która w pierwszej części brzmi niczym głos w „kosmicznej katedrze”, a w drugiej - niczym tajemnicze zaproszenie, wezwanie do zebrania wystarczającej siły i odwagi, by skoczyć w otchłań oczyszczenia. Ciekawie brzmi część trzecia suity – „Fires Of The Sunrise”. Wykorzystanie gitary akustycznej nadaje jej balladowo-opowiadający i nieco folkowy charakter, a duet wokalny Morse’a i Keaggy’ego w połączeniu z chórkami brzmi niczym próba przyjacielskiego nakłonienia słuchacza do skoku wiary, zmiany rozumianej na wszelkie możliwe sposoby – „(…) I wypływasz / Gdzie powietrze jest pełne i mistyczne / Więc wyjdź / Gdzie wszystko jest inne, niż typowe / I tam / Każda chwila jest cudem / I czy to jest rzeczywistość / Czy pustynia, na której budujemy nasz dom, jest prawdziwa?”. A potem…, a potem jest już tylko płynięcie z pasażowo brzmiącą melodią. Każdy skok na „głęboką wodę” ma swoje zawirowania. Czwarta część suity jest im poświęcona. „Storm Surface” to instrumentalna i hardrockowo brzmiąca część, której centralnym elementem jest gitarowy popis Phila Keaggy’ego, który pod koniec zostaje dodatkowo „ozdobiony” mocnym brzmieniem organów. Materializm, konsumpcjonizm, chciwość – to tematy przewodnie części piątej pt. „Nightmare In Paradise”. Jednocześnie to tematy, które już Morse poruszał czy to w ramach zespołu Transatlantic czy też The Neal Morse Band. Muzycznie to, jak mi się wydaje, jeden z dwóch centralnych motywów tej suity. „Głęboka woda” pozwala na pozbycie się wspomnianych wyżej przywar” „(…) Wypłyń na głębszą wodę / No dalej, wiesz, że to prawdziwe życie / Wypłyń i dbaj o siebie / Tutaj leży droga do Raju”. To także najbardziej rockowo i symfonicznie brzmiąca część pełna dramatycznej treści, którą (na co warto zwrócić uwagę) wzmacnia zastosowanie melodeklamacji, a niemal wykrzyczane słowa: „(..) Będę znowu wolny” przynoszą narracyjną nadzieję. O części siódmej Morse mówi tak: (…) Sekcja „New Revelation” oparta jest na improwizacji, która przerodziła się w coś, co mogłoby znaleźć się na albumie Stinga”. I ten jammowy charakter słychać już od samego początku. Ta część jest niczym rozwijający się wąż. Zróżnicowane tempa, następujące po sobie instrumentalne partie solowe, brzmiące niczym refreny wspólne popisy wszystkich muzyków. To wszystko sprawia, że jest to, przy całym religijnym zaangażowaniu tekstowym, najbardziej rockowo-swingująca część suity. Krótka, refrenowa część ósma „Launch Out - Part Three”, o której była już mowa na początku, jest wprowadzeniem do finału suity. Część dziewiąta pt. „The Door To Heaven” to epickie zakończenie tej opowieści. Chciałoby się powiedzieć bardzo epickie, bardzo patetyczne, bardzo melodyjne… Czyli takie, jakie każdy fan rocka progresywnego lubi najbardziej. To ośmiominutowa podróż do potężnego i oczyszczająco-odkupiającego zakończenia. To charakterystyczna dla Morse’a opowieść-modlitwa przepraszająco-prosząca o przebaczenie grzechów i win. To opowieść o Jezusie, który jest zarówno kresem, jak i źródłem żywej wody. To muzyczno-narracyjne wyznanie wiary. To wreszcie obietnica, że skok na głęboką wodę wiary jest „opłacalny”. Doskonałe zakończenie tej suity. Niestety nie czuję się na siłach, by podsumować ten album. Nie mam do niego żadnego dystansu i nawet nie będę próbował go nabrać. Jeżeli ktoś oczekuje ładnych melodii – takie są na tej płycie. Jeżeli ktoś szuka eksperymentalnych aranżacji – także coś się powinno znaleźć. Jeżeli ktoś chciałby znaleźć interesujące linie melodyczne – bardzo ich tu dużo... Nie jest to płyta łatwa w odbiorze, pomimo kilku „ładnie brzmiących” kompozycji. Każdy z utworów niesie ze sobą duży ładunek emocjonalny, a warstwa tekstowa może być tematem samym w sobie. Jedyna rada – proszę zrobić „skok na głęboką wodę” i dać sobie czas, by odpowiednio zanurzyć się w tych dźwiękach. Niestety w najbliższym czasie nie będzie można usłyszeć tego projektu / zespołu / supergrupy na żywo. Jest szansa, że pojawią się na Morsefest w październiku tego roku. Chciałbym tam być i przekonać się czy magia wyczarowana na płycie będzie potrafiła zaczarować podczas koncertu. Na razie pozostaje cieszyć się, że już w czerwcu we Wrocławiu zagości wcześniejszy projekt Neala Morse’a – Neal Morse & The Resonance, by zaprezentować płytę „No Hill For Climbers” i to w dodatku w nie byle jakim towarzystwie, bo razem z zespołem The Flower Kings, który zaprezentuje nowe wydawnictwo pt. „Love”. Czy dojdzie wtedy do prezentacji jakichś utworów grupy Cosmic Cathedral albo Transatlantic? Tego nie wiem, ale mam nadzieję... Rysiek Puciato Cosmic Cathedral - Deep Water Another Neal Morse group?. This time with Genesis live member Chester Thompson, long time CCM guitarist Phil Keaggy, and versatile session bassist Byron House. The result is Cosmic Cathedral. The album follows a familiar setup that Morse has followed on several projects: Two epics bookending some shorter pieces. In this case, leading off is a 14 minute epic "The Heart of Life", followed by three very different middle pieces then finishing with a 38 minute epic. Being a Neal Morse homer, I was probably going to like this album regardless. However, what I wasn't prepared for was how excellent the performances are by Thompson, Keaggy, and House. Chester is a much different drummer than Mike Portnoy and his style adds more of a jazz or funk feel to many passages on this record. I was concerned about him going into the record because he's 76 years old. I should have learned my lesson after recently seeing Ian Paice with Deep Purple who is the same age. He's still got it. I have been a fan of Phil Keaggy's since his days with Glass Harp in the early 70s. There's an urban legend that Hendrix referred to Keaggy as the world's greatest guitarist. Keaggy points out that they did record the first Glass Harp album at Hendrix's studio but this was only a couple of weeks before Hendrix died so it's unlikely he could have said this in an interview. In any event, Keaggy is a monster and has been for a long time. On "Deep Water", Keaggy is excellent. His solos are spot on and his vocals match very well with Neal's. The biggest surprise for on this album is Byron House. I had to look him up. As it turns out, he's got around 300 album credits to his name; many well known, and many in my collection. His playing on this record is just terrific. The concept for the album comes from Neal's autobiography where he describes his Christian conversion as a vision of standing at the top of a waterfall and being encouraged to jump into the water below. The Deep Water Suite goes back to the "launch out into the deep water" as a central theme of the epic. I am thoroughly enjoying this album and am regretting that I didn't get the signed copy. If you're a prog fan, you need this. If you're a Christian, it's a must have. James007 ..::TRACK-LIST::.. 1. The Heart of Life 13:35 2. Time to Fly 06:53 3. I Won't Make It 03:55 4. Walking in Daylight 08:55 5. Deep Water Suite I: Introduction 03:02 6. Deep Water Suite II: Launch Out, Pt. One 04:37 7. Deep Water Suite III: Fires Of The Sunrise 04:04 8. Deep Water Suite IV: Storm Surface 02:40 9. Deep Water Suite V: Nightmare In Paradise 06:57 10. Deep Water Suite VI: Launch Out, Pt. Two 01:50 11. Deep Water Suite VII: New Revelation 05:14 12. Deep Water Suite VIII: Launch Out, Pt. Three 01:48 13. Deep Water Suite IX: The Door To Heaven 07:50 ..::OBSADA::.. Neal Morse - keyboards, guitars, vocals Phil Keaggy - guitars, vocals Bryon House - bass Chester Thompson - drums and percussion https://www.youtube.com/watch?v=ehkwCgOTS0I SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-15 16:29:19
Rozmiar: 166.73 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
„Wiem, że fani progresywnego grania naprawdę lubią coś, co jest dobre, nawet jeśli nie jest to utrzymane w nietypowym metrum, chociaż ten album ma też sporo rzeczy w dziwnym metrum! Ale myślę też, że fani docenią, jak bardzo jest (ten album – przyp. RP) inny: po prostu sposób, w jaki ci goście grają, jest całkowicie wyjątkowy i całkiem niesamowity” – czy taka zapowiedź nowego albumu w wykonaniu Neala Morse’a nie jest już sama w sobie zachętą do posłuchania?... No, ale do rzeczy. Jak już kiedyś pozwoliłem sobie napisać nie mam dystansu do twórczości Neala Morse’a. Jakoś zrósł się z moim muzycznym DNA i nie potrafię sobie wyobrazić rocka progresywnego, rocka, w ogóle muzyki, bez jego twórczości. Całkiem niedawno, bo w ubiegłym roku Morse nagrał dwie płyty. Jedną solową, wręcz zanurzoną w osobistych opowieściach o sensie życia, codzienności i wierze – „Late Bloomer”, na której króluje nastrój, prostota i magiczna atmosfera opowieści o spotkaniach z sacrum, o bólu po stracie kogoś bliskiego i czymś, co można określić mianem konieczności wykonania „skoku wiary”, która wydaje się być jedyną drogą dającą szansę na zmianę, na wydobycie się z odmętów strachu i depresji. Druga zeszłoroczna płyta była… efektem zbyt dużej ilości wolnego czasu. Nie, to nie żart. Sam Morse tak mówił o tym wydawnictwie: „(…) Patrzyłem na rok 2024 i nie wiedziałem, co będę robić poza albumem ‘Late Bloomer’. Napisałem na niego już wszystkie piosenki. A potem miałem Morsefest w Londynie i mieliśmy Cruise to the Edge z Flying Colors. Ale poza tym nie miałam nic innego zarezerwowanego na cały rok”. Efektem tego „lenistwa” i „lokalnego patriotyzmu muzycznego” (marzeniem Morse’a była chęć nagrania czegoś ze zdolnymi „muzykami z sąsiedztwa”) był projekt Neal Morse & The Resonance, a wydawnictwo nosiło tytuł „No Hill For Climber”, co równocześnie dobrze określa zawartość tego albumu: „Nie ma góry (trudności, przeszkody) nie do przejścia” Tak chyba najlepiej, nieco metaforycznie, trzeba przetłumaczyć ten tytuł. Wszystko jest możliwe i ta płyta jest doskonałą ilustracją jak „stary wyjadacz” Morse może odnaleźć się w gronie bardzo młodych i nieznanych muzyków. A potem rzeczywiście był Morsefest, a potem Cruise to the Edge i to właśnie tam można było nieoficjalnie posłuchać tzw. „większej połowy” najnowszego wydawnictwa bardzo nietypowego projektu, który swoim składem stworzył nową muzyczną jakość. Bo jak inaczej określić grupę, w której skład wchodzą: Neal Morse (Transatlantic, Neal Morse Band, Spock’s Beard), Chester Thompson (perkusista Weather Report, zespołu Franka Zappy - The Mothers of Invention, wieloletni koncertowy muzyk zespołu Genesis), Phil Keaggy (związany w latach siedemdziesiątych z zespołem Glass Harp, a także muzyk wcześniej współpracujący już z Morsem przy albumie „One”) oraz Byron House (uznany muzyk sesyjny grający z takimi wykonawcami, jak Al Green, Amy Grant, Dolly Parton, Emmylou Harris, Johnny Cash, Linda Ronstadt, był też członkiem zespołu Band Of Joy, który towarzyszył na koncertach Robertowi Plantowi). Skąd taki skład? Iskrą, która zapaliła lont kończący się powstaniem projektu (bo chyba na razie jest to najtrafniejsze określenie) o nazwie Cosmic Cathedral było spotkanie w nie byle jakim miejscu i na nie byle jakim koncercie. Spotkanie Neala Morse’a z Chesterem Thompsonem podczas występu Steve’a Hacketta w Nashville: „Kiedy jechałem do domu, poczułem, że powinienem szybko znowu spotkać się z Chesterem. Miesiąc później poszliśmy na lunch, zaprosił mnie do siebie i mieliśmy naprawdę progresywny jazzowy jam z kilkoma świetnymi pomysłami (…) Chester gra w tak inny, fajny sposób, że sprawił, że ja też zacząłem grać inaczej”. I co prawda do tanga trzeba tylko dwóch, ale obok perkusisty i klawiszowca przydaliby się jeszcze gitarzysta i basista. To miejsce zajęli właśnie Keaggy i House. Dalej już poszło szybko: od jammowych improwizacji w studio do powstania nowego albumu. „Większość repertuaru pochodziła bezpośrednio z jam sessions, które spontanicznie stworzyliśmy w pokoju u Chestera. Nawet wiele tekstów niesamowicie gładko wyszło z naszych ust! To było niesamowite!” –wspomina Morse. Phil Keaggy dodaje do tego następujące słowa: „ci goście to prawdziwi miłośnicy rytmu… Nawet jeśli grają muzykę progresywną, mają w sobie bardziej klimat Steely Dan, ale kiedy zaczynamy śpiewać, brzmi to jak The Beatles”. I dodaje dalej: „(…) Album to muzyczna uczta pełna twórczej wyobraźni i szczerych tekstów. Moim zdaniem to nagranie jest jednym z najważniejszych wydarzeń w mojej muzycznej karierze!”. Niesamowitość atmosfery towarzszącej powstaniu albumu potwierdza Chester Thompson. Stwierdził on: „(…) Jestem bardzo podekscytowany tym, że ludzie usłyszą ten album. Pomiędzy wszystkimi graczami była świetna komunikacja. To jeden z moich ulubionych projektów, w jakim kiedykolwiek brałem udział!” A jeżeli dodać do tego, że słowa te wypowiedział ktoś, kto grał z Genesis i Frankiem Zappą, to... czuć moc! Z powodu owego powstawania utworów podczas jam sessions myślę, że można uznać realizatora dźwięku Jerrego Guidroza za nieformalnego, piątego członka tego projektu, bowiem bez niego i jego mozolnej pracy wiele z tych improwizacyjnych, jammowych sekwencji muzycznych z pewnością zniknęłaby wraz z wybrzmieniem ostatniego dźwięku. Na tle tych wszystkich wypowiedzi staje się zrozumiałym określenie stylu muzycznego tej płyty przez samego Morse’a jako: „prog-rock, połączony z jacht rockiem, który spotyka się z The Beatles” („Prog meets Yacht Rock meets The Beatles"). Samą płytę dla własnego użytku podzieliłem na dwie części - dwie połowy, które z jednej strony są niczym dwie (a w zasadzie cztery z powodu ograniczonego miejsca) strony albumu winylowego, a z drugiej pokazują dwa oblicza projektu-zespołu Cosmic Cathedral. Oto z jednej strony mamy do czynienia z, nazwijmy je tutaj, piosenkami, a z drugiej z ponad trzydziestoośmiominutową tytułową suitą „Deep Water” składającą się z dziewięciu części. Wydaje mi się, że jest to podział usprawiedliwiony przez charakter pierwszych czterech kompozycji, które (w zasadzie) mają pewną wspólną cechę – swoistą łagodność i stonowaną melodyjność wykonawczą, która niemal kołysze i kreuje nastrój statecznego porządku muzycznego. Oczywiście nie brakuje w tej grupie także „eksperymentów” muzycznych, ale niejako w opozycji do tej stateczności tytułowa suita to charakterystyczny, wręcz typowy, utwór progresywny zawierający wszystkie elementy, jakie spotykamy przy słuchaniu innych utworów tego formatu. W dodatku słychać tu charakterystyczne dla twórczości Morse’a brzmienia klawiszy i aranżacje. I jeżeli pierwsze cztery utwory można określić mianem wspólnej pracy zespołu, tak w przypadku suity słychać dominację Morse’a, ale nie jest to dominacja typu absolutnego. Już przy poprzednim krążku „No Hill For Climber” Morse oddał częściowo muzyczne stery w ręce swoich muzycznych partnerów. Na tej płycie jest tak samo. Morse jest, jakby to powiedzieć, koordynatorem muzycznym projektu, a nie jego wyłącznym autorem. Nie dominuje, lecz współgra… improwizuje. Owo jammowanie jest osią płyty, która zostaje jedynie otoczona „muzycznymi dodatkami”, jak orkiestracje, chórki, polifonia. Być może wynika to z faktu, że tym razem partnerami Morse’a są muzycy z własną przeszłością, własną maestrią, doświadczeni mistrzowie w swoim fachu? Proszę posłuchać pierwszego utworu z płyty, „The Heart Of Life”, który od pierwszej sekundy jest potężną improwizacją i trwa to przez całą pierwszą minutę. Ta minuta to bój instrumentów pragnących znaleźć swoje miejsce. To nie tylko bój, to rozpychanie się, którego celem jest jak najlepsza prezentacja swoich możliwości. I dopiero w połowie drugiej minuty muzyka przepoczwarza się w znane progujące intro z przepięknym syntezatorowym frazowaniem. Po syntezatorach palma pierwszeństwa przechodzi do gitary, która w wysokotonowym solo wodzi słuchacza na muzyczne pokuszenie przez następną minutę, wzmacniając swoją siłę przekazu poprzez naśladujące jej solo organy. I choć wokalnie utwór rozpoczyna Morse, to chwilę później do jego głosu włącza się Keaggy i całość zaczyna brzmieć niczym wokalny duet Lennon-McCartney. Z jedną wszak różnicą. Nie jest to beztroska piosenka o miłości i pięknych kwiatkach. Tekstowo Morse krąży po bliskich mu zagadnieniach wiary, osamotnienia, poczucia opuszczenia i bezradności spowodowanych utratą bożej łaski. Na takim podłożu rozwija się w następnych minutach reszta kompozycji, mieszając improwizacyjne dźwięki gitary i organów z łagodnymi pasażami wokalnymi i symfonicznymi frazami aranżacyjnymi. Największym pozytywem tej kompozycji jest jednak zrównoważona „trajektoria” prezentowanej muzyki. Mimo improwizacji całość ma charakter utworu typu intro – prezentuje wszystkie linie melodyczne, zaznajamia z możliwymi i spodziewanymi wątkami i pozostawia poczucie niedosytu, które (jak ma nadzieję słuchacz) zostanie zaspokojone w kolejnych utworach. Drugi z utworów zawartych na płycie, „Time To Fly”, jest zdecydowanie łatwiej opisać, bowiem wystarczy oddać głos samym twórcom: „(…) Time To Fly powstało podczas jednej z naszych jam sessions i całkiem sporo z tego było wynikiem improwizacji. Nawet wokale w zwrotkach. Co za groove!” - wspomina Morse – „(…) Chester i Byron ułożyli ten groove, na bazie którego Phil i ja wymyśliliśmy resztę”. Byron House natomiast tak to komentuje: „Pamiętam, jak podobał mi się sposób, w jaki groove i wszystkie różne sekcje „Time To Fly” ze sobą współgrały. Sekcja dęta i wokale wspierające dodają naprawdę miłych akcentów”. Phil Keaggy dodaje: „Ta piosenka naprawdę swinguje — zgadzam się z Byronem, że dęciaki i dodatkowe wokale naprawdę podnoszą melodię! (…) Ta piosenka jest bogata pod względem lirycznym, a przy tym niesamowicie optymistyczna. Przeplata się między różnymi atrakcyjnymi gatunkami muzycznymi. Neal, Chester i Byron to muzycy najwyższej klasy, a ta chwytliwa piosenka pokazuje to w najlepszy sposób. Brawa również dla Jerry'ego Guidroza za świetny miks!”. I po tych wypowiedziach można tylko dodać, że rzeczywiście „Time To Fly” bazuje na jazzrockowej aranżacji, która oscyluje gdzieś pomiędzy zespołami Steely Dan, harmoniami wokalnymi a’la The Beatles i chropowatą atmosferą bluesa. I najważniejsze, proszę wsłuchać się w solo saksofonu oraz w chórki, które pojawiają się gdzieś w środku. Te elementy nie tylko dodają smaku tej kompozycji, ale wynoszą ją na wyższy muzyczny poziom. Jak się Państwu wydaje, ile muzycznych niespodzianek można „schować” w trzyipółminutowym utworze? Trzy i pół minuty trwa trzecia kompozycja pt. „I Won't Make It”. Proszę spróbować policzyć: akustyczno-fortepianowy początek; śpiew Morse’a podobny do wokali z jego solowych płyt; dramaturgia podkreślana przez tekst, smyczkowa orkiestracja dodająca utworowi lekkości, gitarowe, melodyjne solo w drugiej minucie, chórki dodające całości epicko-balladowego wymiaru, perkusja, która praktycznie nie używa blach; country’owo brzmiące zakończenie i wreszcie długie i kojące wyciszenie... Czy to wystarczy by nazwać tę piosenkę „perełką”?... Czwarty utwór, „Walking In Daylight”, zasługuje na specjalną uwagę już choćby z tego względu, że to nie Neal Morse jest tu głównym wokalistą. Jego miejsce zajmuje Phil Keaggy. Jaki jest efekt tej zmiany? Muzyczny skręt w stronę jazzu. Całość, mimo piętnastosekundowego symfonicznego początku, tak naprawdę rozpoczynają nieco staccatowo brzmiące klawisze, które pojawiają się później jeszcze wiele razy, a wokal Phila – diametralnie inny od przepełnionego dramatyczną barwą głosu Morse’a – poziomuje całość brzmienia, ujazzawia, co w połączeniu z chórkami daje wspaniały efekt. I proszę się nie obawiać, że brakuje tu jakże typowych progresywnych wątków. Linia basu zaczynająca się mniej więcej w czwartej minucie to zarazem początek progresywnego eksperymentu w tej kompozycji. Bas i gitara tworzą psychodeliczno-progresywny konglomerat z nieco jazzującym solo Keaggy’ego. Nie zawodzi bardzo melodyjny, progresywny refren i oczywiście końcówka utworu. Fani prog rocka dostają to, na co czekają – typowo progresywne, melodyjne i epickie zarazem zakończenie. I aż szkoda, że utwór kończy się tak szybko, bo czymże jest dziewięć minut dla progresywnego słuchacza? Tak… Nawet jak dla Neala Morse’a trzydziestoośmiominutowy utwór to… rzadkość. Można tę tytułową kompozycję porównać chyba tylko do „The Whirlwind” z płyty o tym samym tytule grupy Transatlantic, może jeszcze do „Testimony” z solowego albumu Morse’a. To chyba najbardziej ambitna i jednocześnie najbardziej złożona kompozycja, jaką Morse stworzył do tej pory. Składająca się z dziewięciu części suita swoim rozmachem zatacza olbrzymi muzyczny krąg - począwszy od jazzu, przez rock symfoniczny, hard rock aż do typowych rockowych, nastrojowych ballad. Nie brak tu eksperymentów z jednej - i ogranych, znanych rozwiązań muzycznych z drugiej strony. Zacznijmy od części pierwszej: „Deep Water Suite Intro”, którą rozpoczyna zniekształcony przez wokoder głos Morse’a: „(…) Wypłyń na głęboką wodę – zejdź na dół, będzie lepiej, niż myślisz” („Launch out into the deep water – come down, it will be better than you know”). Te słowa są niejako ideą przewodnią tej kompozycji. Powtarzają się wielokrotnie (np. w części drugiej – „Launch Out - Part One”; w części szóstej – „Launch Out - Part Two”; w części ósmej – „Launch Out - Part Three”) w różnych aranżacyjnych brzmieniach, od symfonicznego do niemal kinowego oraz w pewnych deformacjach – zamiast „deep water” (głęboka woda) pojawia się fraza „free water” (wolna, swobodna woda). Owa „głęboka woda” i odwaga, jakiej potrzeba, by się w niej zanurzyć, to niesamowita alegoria potrzeby oczyszczenia, ponownego uwierzenia w… łaskę, bóstwa, transcendencję. To metaforyczne ujęcie jakiejś siły wyższej, która może oczyścić brud dnia codziennego. To także typowy dla Morse’a tekst. Wystarczy posłuchać jego płyt solowych, by przekonać się, że jest gorliwym neofitą, który swoje odkrycie Boga pragnie przekazać zawsze i wszędzie. A wracając do pierwszych dwóch części suity – spina je wokoderowa klamra, która w pierwszej części brzmi niczym głos w „kosmicznej katedrze”, a w drugiej - niczym tajemnicze zaproszenie, wezwanie do zebrania wystarczającej siły i odwagi, by skoczyć w otchłań oczyszczenia. Ciekawie brzmi część trzecia suity – „Fires Of The Sunrise”. Wykorzystanie gitary akustycznej nadaje jej balladowo-opowiadający i nieco folkowy charakter, a duet wokalny Morse’a i Keaggy’ego w połączeniu z chórkami brzmi niczym próba przyjacielskiego nakłonienia słuchacza do skoku wiary, zmiany rozumianej na wszelkie możliwe sposoby – „(…) I wypływasz / Gdzie powietrze jest pełne i mistyczne / Więc wyjdź / Gdzie wszystko jest inne, niż typowe / I tam / Każda chwila jest cudem / I czy to jest rzeczywistość / Czy pustynia, na której budujemy nasz dom, jest prawdziwa?”. A potem…, a potem jest już tylko płynięcie z pasażowo brzmiącą melodią. Każdy skok na „głęboką wodę” ma swoje zawirowania. Czwarta część suity jest im poświęcona. „Storm Surface” to instrumentalna i hardrockowo brzmiąca część, której centralnym elementem jest gitarowy popis Phila Keaggy’ego, który pod koniec zostaje dodatkowo „ozdobiony” mocnym brzmieniem organów. Materializm, konsumpcjonizm, chciwość – to tematy przewodnie części piątej pt. „Nightmare In Paradise”. Jednocześnie to tematy, które już Morse poruszał czy to w ramach zespołu Transatlantic czy też The Neal Morse Band. Muzycznie to, jak mi się wydaje, jeden z dwóch centralnych motywów tej suity. „Głęboka woda” pozwala na pozbycie się wspomnianych wyżej przywar” „(…) Wypłyń na głębszą wodę / No dalej, wiesz, że to prawdziwe życie / Wypłyń i dbaj o siebie / Tutaj leży droga do Raju”. To także najbardziej rockowo i symfonicznie brzmiąca część pełna dramatycznej treści, którą (na co warto zwrócić uwagę) wzmacnia zastosowanie melodeklamacji, a niemal wykrzyczane słowa: „(..) Będę znowu wolny” przynoszą narracyjną nadzieję. O części siódmej Morse mówi tak: (…) Sekcja „New Revelation” oparta jest na improwizacji, która przerodziła się w coś, co mogłoby znaleźć się na albumie Stinga”. I ten jammowy charakter słychać już od samego początku. Ta część jest niczym rozwijający się wąż. Zróżnicowane tempa, następujące po sobie instrumentalne partie solowe, brzmiące niczym refreny wspólne popisy wszystkich muzyków. To wszystko sprawia, że jest to, przy całym religijnym zaangażowaniu tekstowym, najbardziej rockowo-swingująca część suity. Krótka, refrenowa część ósma „Launch Out - Part Three”, o której była już mowa na początku, jest wprowadzeniem do finału suity. Część dziewiąta pt. „The Door To Heaven” to epickie zakończenie tej opowieści. Chciałoby się powiedzieć bardzo epickie, bardzo patetyczne, bardzo melodyjne… Czyli takie, jakie każdy fan rocka progresywnego lubi najbardziej. To ośmiominutowa podróż do potężnego i oczyszczająco-odkupiającego zakończenia. To charakterystyczna dla Morse’a opowieść-modlitwa przepraszająco-prosząca o przebaczenie grzechów i win. To opowieść o Jezusie, który jest zarówno kresem, jak i źródłem żywej wody. To muzyczno-narracyjne wyznanie wiary. To wreszcie obietnica, że skok na głęboką wodę wiary jest „opłacalny”. Doskonałe zakończenie tej suity. Niestety nie czuję się na siłach, by podsumować ten album. Nie mam do niego żadnego dystansu i nawet nie będę próbował go nabrać. Jeżeli ktoś oczekuje ładnych melodii – takie są na tej płycie. Jeżeli ktoś szuka eksperymentalnych aranżacji – także coś się powinno znaleźć. Jeżeli ktoś chciałby znaleźć interesujące linie melodyczne – bardzo ich tu dużo... Nie jest to płyta łatwa w odbiorze, pomimo kilku „ładnie brzmiących” kompozycji. Każdy z utworów niesie ze sobą duży ładunek emocjonalny, a warstwa tekstowa może być tematem samym w sobie. Jedyna rada – proszę zrobić „skok na głęboką wodę” i dać sobie czas, by odpowiednio zanurzyć się w tych dźwiękach. Niestety w najbliższym czasie nie będzie można usłyszeć tego projektu / zespołu / supergrupy na żywo. Jest szansa, że pojawią się na Morsefest w październiku tego roku. Chciałbym tam być i przekonać się czy magia wyczarowana na płycie będzie potrafiła zaczarować podczas koncertu. Na razie pozostaje cieszyć się, że już w czerwcu we Wrocławiu zagości wcześniejszy projekt Neala Morse’a – Neal Morse & The Resonance, by zaprezentować płytę „No Hill For Climbers” i to w dodatku w nie byle jakim towarzystwie, bo razem z zespołem The Flower Kings, który zaprezentuje nowe wydawnictwo pt. „Love”. Czy dojdzie wtedy do prezentacji jakichś utworów grupy Cosmic Cathedral albo Transatlantic? Tego nie wiem, ale mam nadzieję... Rysiek Puciato Cosmic Cathedral - Deep Water Another Neal Morse group?. This time with Genesis live member Chester Thompson, long time CCM guitarist Phil Keaggy, and versatile session bassist Byron House. The result is Cosmic Cathedral. The album follows a familiar setup that Morse has followed on several projects: Two epics bookending some shorter pieces. In this case, leading off is a 14 minute epic "The Heart of Life", followed by three very different middle pieces then finishing with a 38 minute epic. Being a Neal Morse homer, I was probably going to like this album regardless. However, what I wasn't prepared for was how excellent the performances are by Thompson, Keaggy, and House. Chester is a much different drummer than Mike Portnoy and his style adds more of a jazz or funk feel to many passages on this record. I was concerned about him going into the record because he's 76 years old. I should have learned my lesson after recently seeing Ian Paice with Deep Purple who is the same age. He's still got it. I have been a fan of Phil Keaggy's since his days with Glass Harp in the early 70s. There's an urban legend that Hendrix referred to Keaggy as the world's greatest guitarist. Keaggy points out that they did record the first Glass Harp album at Hendrix's studio but this was only a couple of weeks before Hendrix died so it's unlikely he could have said this in an interview. In any event, Keaggy is a monster and has been for a long time. On "Deep Water", Keaggy is excellent. His solos are spot on and his vocals match very well with Neal's. The biggest surprise for on this album is Byron House. I had to look him up. As it turns out, he's got around 300 album credits to his name; many well known, and many in my collection. His playing on this record is just terrific. The concept for the album comes from Neal's autobiography where he describes his Christian conversion as a vision of standing at the top of a waterfall and being encouraged to jump into the water below. The Deep Water Suite goes back to the "launch out into the deep water" as a central theme of the epic. I am thoroughly enjoying this album and am regretting that I didn't get the signed copy. If you're a prog fan, you need this. If you're a Christian, it's a must have. James007 ..::TRACK-LIST::.. 1. The Heart of Life 13:35 2. Time to Fly 06:53 3. I Won't Make It 03:55 4. Walking in Daylight 08:55 5. Deep Water Suite I: Introduction 03:02 6. Deep Water Suite II: Launch Out, Pt. One 04:37 7. Deep Water Suite III: Fires Of The Sunrise 04:04 8. Deep Water Suite IV: Storm Surface 02:40 9. Deep Water Suite V: Nightmare In Paradise 06:57 10. Deep Water Suite VI: Launch Out, Pt. Two 01:50 11. Deep Water Suite VII: New Revelation 05:14 12. Deep Water Suite VIII: Launch Out, Pt. Three 01:48 13. Deep Water Suite IX: The Door To Heaven 07:50 ..::OBSADA::.. Neal Morse - keyboards, guitars, vocals Phil Keaggy - guitars, vocals Bryon House - bass Chester Thompson - drums and percussion https://www.youtube.com/watch?v=ehkwCgOTS0I SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-15 16:25:02
Rozmiar: 475.57 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
Opis
...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI
..::OPIS::.. UWAGA! To nie jest album popularnej, amerykańskiej pop-prog-rockowej grupy z drugiej połowy lat 70-tych, ale oczekiwana od wielu lat, zremasterowana edycja rewelacyjnego, niestety jedynego albumu szwedzkiej heavy-progresywnej formacji, założonej przez lidera grupy November! Każdy, kto zna i lubi drugą i trzecią płytę November (a także wydany w 1970 roku, jedyny album również pochodzącej ze Szwecji grupy Life), będzie uwielbiał (również szwedzkojęzyczną) Sagę, tym bardziej, że zespół rozszerzył okazjonalnie instrumentarium o saksofon, fortepian i wiolonczelę! Typowy szwedzki prog-rock, czyli ciężkawo, intensywnie, nastrojowo, momentami folkowo - 'wszystkiego po trochu'. Trudno się oderwać, choć album wymaga kilku przesłuchań. 1. Djävulens Läppar 6:30 Cello – Björn Isfält Drums – Sten Danielsson Guitar, Vocals – Kenny Bülow Lead Guitar, Vocals – Mats Norrefalk Piano – Sylvia Olin Soprano Saxophone – Christer Eklund Vocals, Electric Bass – Christer Stålbrandt 2. Gamla Goda Misstag 2:09 Cello – Björn Drums – Sten Guitar – Mats Lead Guitar – Kenny Vocals, Electric Bass – Christer 3. I Ett Glashus 3:31 Drums – Sten Guitar, Vocals – Kenny Lead Guitar, Vocals – Mats Vocals, Electric Bass – Christer 4. Önskebrunn 7:48 Drums – Sten Guitar – Mats Lead Guitar, Vocals – Kenny Soprano Saxophone – Christer Eklund Vocals, Electric Bass – Christer 5. Soliga Barn 1:23 Drums, Percussion – Sten Electric Bass – Christer Guitar – Kenny Lead Guitar – Mats 6. Jakten Tillbaka 4:38 Drums, Choir [Helenakören] – Sten Guitar, Vocals – Kenny, Mats Vocals, Electric Bass – Christer 7. Sång För Sylvia 1:49 Drums – Sten Guitar – Kenny Lead Guitar – Mats Vocals, Electric Bass – Christer 8. Källardrottning 4:31 Cello – Björn Drums – Sten Electric Bass – Christer Guitar – Kenny Lead Guitar – Mats 9. Ensamma Rum 6:17 Drums – Sten Guitar, Vocals – Kenny Lead Guitar – Mats Piano – Sylvia Vocals, Electric Bass – Christer https://www.youtube.com/watch?v=D6AKDcXRFIQ SEED 15:00-22:00. POLECAM!!! ![]()
Seedów: 0
Komentarze: 0
Data dodania:
2025-05-14 17:55:07
Rozmiar: 91.05 MB
Peerów: 0
Dodał: Fallen_Angel
|