Best-Torrents.com




Discord
Muzyka / Progressive Rock
COSMIC CATHEDRAL - DEEP WATER (2025) [MP3@320] [FALLEN ANGEL]


Dodał: Fallen_Angel
Data dodania:
2025-05-15 16:29:19
Rozmiar: 166.73 MB
Ostat. aktualizacja:
2025-05-15 16:29:19
Seedów: 0
Peerów: 0


Komentarze: 0

...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI


..::OPIS::..

„Wiem, że fani progresywnego grania naprawdę lubią coś, co jest dobre, nawet jeśli nie jest to utrzymane w nietypowym metrum, chociaż ten album ma też sporo rzeczy w dziwnym metrum! Ale myślę też, że fani docenią, jak bardzo jest (ten album – przyp. RP) inny: po prostu sposób, w jaki ci goście grają, jest całkowicie wyjątkowy i całkiem niesamowity” – czy taka zapowiedź nowego albumu w wykonaniu Neala Morse’a nie jest już sama w sobie zachętą do posłuchania?... No, ale do rzeczy.

Jak już kiedyś pozwoliłem sobie napisać nie mam dystansu do twórczości Neala Morse’a. Jakoś zrósł się z moim muzycznym DNA i nie potrafię sobie wyobrazić rocka progresywnego, rocka, w ogóle muzyki, bez jego twórczości. Całkiem niedawno, bo w ubiegłym roku Morse nagrał dwie płyty. Jedną solową, wręcz zanurzoną w osobistych opowieściach o sensie życia, codzienności i wierze – „Late Bloomer”, na której króluje nastrój, prostota i magiczna atmosfera opowieści o spotkaniach z sacrum, o bólu po stracie kogoś bliskiego i czymś, co można określić mianem konieczności wykonania „skoku wiary”, która wydaje się być jedyną drogą dającą szansę na zmianę, na wydobycie się z odmętów strachu i depresji. Druga zeszłoroczna płyta była… efektem zbyt dużej ilości wolnego czasu. Nie, to nie żart. Sam Morse tak mówił o tym wydawnictwie: „(…) Patrzyłem na rok 2024 i nie wiedziałem, co będę robić poza albumem ‘Late Bloomer’. Napisałem na niego już wszystkie piosenki. A potem miałem Morsefest w Londynie i mieliśmy Cruise to the Edge z Flying Colors. Ale poza tym nie miałam nic innego zarezerwowanego na cały rok”. Efektem tego „lenistwa” i „lokalnego patriotyzmu muzycznego” (marzeniem Morse’a była chęć nagrania czegoś ze zdolnymi „muzykami z sąsiedztwa”) był projekt Neal Morse & The Resonance, a wydawnictwo nosiło tytuł „No Hill For Climber”, co równocześnie dobrze określa zawartość tego albumu: „Nie ma góry (trudności, przeszkody) nie do przejścia” Tak chyba najlepiej, nieco metaforycznie, trzeba przetłumaczyć ten tytuł. Wszystko jest możliwe i ta płyta jest doskonałą ilustracją jak „stary wyjadacz” Morse może odnaleźć się w gronie bardzo młodych i nieznanych muzyków.

A potem rzeczywiście był Morsefest, a potem Cruise to the Edge i to właśnie tam można było nieoficjalnie posłuchać tzw. „większej połowy” najnowszego wydawnictwa bardzo nietypowego projektu, który swoim składem stworzył nową muzyczną jakość. Bo jak inaczej określić grupę, w której skład wchodzą: Neal Morse (Transatlantic, Neal Morse Band, Spock’s Beard), Chester Thompson (perkusista Weather Report, zespołu Franka Zappy - The Mothers of Invention, wieloletni koncertowy muzyk zespołu Genesis), Phil Keaggy (związany w latach siedemdziesiątych z zespołem Glass Harp, a także muzyk wcześniej współpracujący już z Morsem przy albumie „One”) oraz Byron House (uznany muzyk sesyjny grający z takimi wykonawcami, jak Al Green, Amy Grant, Dolly Parton, Emmylou Harris, Johnny Cash, Linda Ronstadt, był też członkiem zespołu Band Of Joy, który towarzyszył na koncertach Robertowi Plantowi).

Skąd taki skład? Iskrą, która zapaliła lont kończący się powstaniem projektu (bo chyba na razie jest to najtrafniejsze określenie) o nazwie Cosmic Cathedral było spotkanie w nie byle jakim miejscu i na nie byle jakim koncercie. Spotkanie Neala Morse’a z Chesterem Thompsonem podczas występu Steve’a Hacketta w Nashville: „Kiedy jechałem do domu, poczułem, że powinienem szybko znowu spotkać się z Chesterem. Miesiąc później poszliśmy na lunch, zaprosił mnie do siebie i mieliśmy naprawdę progresywny jazzowy jam z kilkoma świetnymi pomysłami (…) Chester gra w tak inny, fajny sposób, że sprawił, że ja też zacząłem grać inaczej”. I co prawda do tanga trzeba tylko dwóch, ale obok perkusisty i klawiszowca przydaliby się jeszcze gitarzysta i basista. To miejsce zajęli właśnie Keaggy i House. Dalej już poszło szybko: od jammowych improwizacji w studio do powstania nowego albumu. „Większość repertuaru pochodziła bezpośrednio z jam sessions, które spontanicznie stworzyliśmy w pokoju u Chestera. Nawet wiele tekstów niesamowicie gładko wyszło z naszych ust! To było niesamowite!” –wspomina Morse. Phil Keaggy dodaje do tego następujące słowa: „ci goście to prawdziwi miłośnicy rytmu… Nawet jeśli grają muzykę progresywną, mają w sobie bardziej klimat Steely Dan, ale kiedy zaczynamy śpiewać, brzmi to jak The Beatles”. I dodaje dalej: „(…) Album to muzyczna uczta pełna twórczej wyobraźni i szczerych tekstów. Moim zdaniem to nagranie jest jednym z najważniejszych wydarzeń w mojej muzycznej karierze!”. Niesamowitość atmosfery towarzszącej powstaniu albumu potwierdza Chester Thompson. Stwierdził on: „(…) Jestem bardzo podekscytowany tym, że ludzie usłyszą ten album. Pomiędzy wszystkimi graczami była świetna komunikacja. To jeden z moich ulubionych projektów, w jakim kiedykolwiek brałem udział!” A jeżeli dodać do tego, że słowa te wypowiedział ktoś, kto grał z Genesis i Frankiem Zappą, to... czuć moc! Z powodu owego powstawania utworów podczas jam sessions myślę, że można uznać realizatora dźwięku Jerrego Guidroza za nieformalnego, piątego członka tego projektu, bowiem bez niego i jego mozolnej pracy wiele z tych improwizacyjnych, jammowych sekwencji muzycznych z pewnością zniknęłaby wraz z wybrzmieniem ostatniego dźwięku. Na tle tych wszystkich wypowiedzi staje się zrozumiałym określenie stylu muzycznego tej płyty przez samego Morse’a jako: „prog-rock, połączony z jacht rockiem, który spotyka się z The Beatles” („Prog meets Yacht Rock meets The Beatles").

Samą płytę dla własnego użytku podzieliłem na dwie części - dwie połowy, które z jednej strony są niczym dwie (a w zasadzie cztery z powodu ograniczonego miejsca) strony albumu winylowego, a z drugiej pokazują dwa oblicza projektu-zespołu Cosmic Cathedral. Oto z jednej strony mamy do czynienia z, nazwijmy je tutaj, piosenkami, a z drugiej z ponad trzydziestoośmiominutową tytułową suitą „Deep Water” składającą się z dziewięciu części. Wydaje mi się, że jest to podział usprawiedliwiony przez charakter pierwszych czterech kompozycji, które (w zasadzie) mają pewną wspólną cechę – swoistą łagodność i stonowaną melodyjność wykonawczą, która niemal kołysze i kreuje nastrój statecznego porządku muzycznego. Oczywiście nie brakuje w tej grupie także „eksperymentów” muzycznych, ale niejako w opozycji do tej stateczności tytułowa suita to charakterystyczny, wręcz typowy, utwór progresywny zawierający wszystkie elementy, jakie spotykamy przy słuchaniu innych utworów tego formatu. W dodatku słychać tu charakterystyczne dla twórczości Morse’a brzmienia klawiszy i aranżacje. I jeżeli pierwsze cztery utwory można określić mianem wspólnej pracy zespołu, tak w przypadku suity słychać dominację Morse’a, ale nie jest to dominacja typu absolutnego.

Już przy poprzednim krążku „No Hill For Climber” Morse oddał częściowo muzyczne stery w ręce swoich muzycznych partnerów. Na tej płycie jest tak samo. Morse jest, jakby to powiedzieć, koordynatorem muzycznym projektu, a nie jego wyłącznym autorem. Nie dominuje, lecz współgra… improwizuje. Owo jammowanie jest osią płyty, która zostaje jedynie otoczona „muzycznymi dodatkami”, jak orkiestracje, chórki, polifonia. Być może wynika to z faktu, że tym razem partnerami Morse’a są muzycy z własną przeszłością, własną maestrią, doświadczeni mistrzowie w swoim fachu?

Proszę posłuchać pierwszego utworu z płyty, „The Heart Of Life”, który od pierwszej sekundy jest potężną improwizacją i trwa to przez całą pierwszą minutę. Ta minuta to bój instrumentów pragnących znaleźć swoje miejsce. To nie tylko bój, to rozpychanie się, którego celem jest jak najlepsza prezentacja swoich możliwości. I dopiero w połowie drugiej minuty muzyka przepoczwarza się w znane progujące intro z przepięknym syntezatorowym frazowaniem. Po syntezatorach palma pierwszeństwa przechodzi do gitary, która w wysokotonowym solo wodzi słuchacza na muzyczne pokuszenie przez następną minutę, wzmacniając swoją siłę przekazu poprzez naśladujące jej solo organy. I choć wokalnie utwór rozpoczyna Morse, to chwilę później do jego głosu włącza się Keaggy i całość zaczyna brzmieć niczym wokalny duet Lennon-McCartney. Z jedną wszak różnicą. Nie jest to beztroska piosenka o miłości i pięknych kwiatkach. Tekstowo Morse krąży po bliskich mu zagadnieniach wiary, osamotnienia, poczucia opuszczenia i bezradności spowodowanych utratą bożej łaski. Na takim podłożu rozwija się w następnych minutach reszta kompozycji, mieszając improwizacyjne dźwięki gitary i organów z łagodnymi pasażami wokalnymi i symfonicznymi frazami aranżacyjnymi. Największym pozytywem tej kompozycji jest jednak zrównoważona „trajektoria” prezentowanej muzyki. Mimo improwizacji całość ma charakter utworu typu intro – prezentuje wszystkie linie melodyczne, zaznajamia z możliwymi i spodziewanymi wątkami i pozostawia poczucie niedosytu, które (jak ma nadzieję słuchacz) zostanie zaspokojone w kolejnych utworach.

Drugi z utworów zawartych na płycie, „Time To Fly”, jest zdecydowanie łatwiej opisać, bowiem wystarczy oddać głos samym twórcom: „(…) Time To Fly powstało podczas jednej z naszych jam sessions i całkiem sporo z tego było wynikiem improwizacji. Nawet wokale w zwrotkach. Co za groove!” - wspomina Morse – „(…) Chester i Byron ułożyli ten groove, na bazie którego Phil i ja wymyśliliśmy resztę”. Byron House natomiast tak to komentuje: „Pamiętam, jak podobał mi się sposób, w jaki groove i wszystkie różne sekcje „Time To Fly” ze sobą współgrały. Sekcja dęta i wokale wspierające dodają naprawdę miłych akcentów”. Phil Keaggy dodaje: „Ta piosenka naprawdę swinguje — zgadzam się z Byronem, że dęciaki i dodatkowe wokale naprawdę podnoszą melodię! (…) Ta piosenka jest bogata pod względem lirycznym, a przy tym niesamowicie optymistyczna. Przeplata się między różnymi atrakcyjnymi gatunkami muzycznymi. Neal, Chester i Byron to muzycy najwyższej klasy, a ta chwytliwa piosenka pokazuje to w najlepszy sposób. Brawa również dla Jerry'ego Guidroza za świetny miks!”. I po tych wypowiedziach można tylko dodać, że rzeczywiście „Time To Fly” bazuje na jazzrockowej aranżacji, która oscyluje gdzieś pomiędzy zespołami Steely Dan, harmoniami wokalnymi a’la The Beatles i chropowatą atmosferą bluesa. I najważniejsze, proszę wsłuchać się w solo saksofonu oraz w chórki, które pojawiają się gdzieś w środku. Te elementy nie tylko dodają smaku tej kompozycji, ale wynoszą ją na wyższy muzyczny poziom.

Jak się Państwu wydaje, ile muzycznych niespodzianek można „schować” w trzyipółminutowym utworze? Trzy i pół minuty trwa trzecia kompozycja pt. „I Won't Make It”. Proszę spróbować policzyć: akustyczno-fortepianowy początek; śpiew Morse’a podobny do wokali z jego solowych płyt; dramaturgia podkreślana przez tekst, smyczkowa orkiestracja dodająca utworowi lekkości, gitarowe, melodyjne solo w drugiej minucie, chórki dodające całości epicko-balladowego wymiaru, perkusja, która praktycznie nie używa blach; country’owo brzmiące zakończenie i wreszcie długie i kojące wyciszenie... Czy to wystarczy by nazwać tę piosenkę „perełką”?...

Czwarty utwór, „Walking In Daylight”, zasługuje na specjalną uwagę już choćby z tego względu, że to nie Neal Morse jest tu głównym wokalistą. Jego miejsce zajmuje Phil Keaggy. Jaki jest efekt tej zmiany? Muzyczny skręt w stronę jazzu. Całość, mimo piętnastosekundowego symfonicznego początku, tak naprawdę rozpoczynają nieco staccatowo brzmiące klawisze, które pojawiają się później jeszcze wiele razy, a wokal Phila – diametralnie inny od przepełnionego dramatyczną barwą głosu Morse’a – poziomuje całość brzmienia, ujazzawia, co w połączeniu z chórkami daje wspaniały efekt. I proszę się nie obawiać, że brakuje tu jakże typowych progresywnych wątków. Linia basu zaczynająca się mniej więcej w czwartej minucie to zarazem początek progresywnego eksperymentu w tej kompozycji. Bas i gitara tworzą psychodeliczno-progresywny konglomerat z nieco jazzującym solo Keaggy’ego. Nie zawodzi bardzo melodyjny, progresywny refren i oczywiście końcówka utworu. Fani prog rocka dostają to, na co czekają – typowo progresywne, melodyjne i epickie zarazem zakończenie. I aż szkoda, że utwór kończy się tak szybko, bo czymże jest dziewięć minut dla progresywnego słuchacza?

Tak… Nawet jak dla Neala Morse’a trzydziestoośmiominutowy utwór to… rzadkość. Można tę tytułową kompozycję porównać chyba tylko do „The Whirlwind” z płyty o tym samym tytule grupy Transatlantic, może jeszcze do „Testimony” z solowego albumu Morse’a. To chyba najbardziej ambitna i jednocześnie najbardziej złożona kompozycja, jaką Morse stworzył do tej pory. Składająca się z dziewięciu części suita swoim rozmachem zatacza olbrzymi muzyczny krąg - począwszy od jazzu, przez rock symfoniczny, hard rock aż do typowych rockowych, nastrojowych ballad. Nie brak tu eksperymentów z jednej - i ogranych, znanych rozwiązań muzycznych z drugiej strony.

Zacznijmy od części pierwszej: „Deep Water Suite Intro”, którą rozpoczyna zniekształcony przez wokoder głos Morse’a: „(…) Wypłyń na głęboką wodę – zejdź na dół, będzie lepiej, niż myślisz” („Launch out into the deep water – come down, it will be better than you know”). Te słowa są niejako ideą przewodnią tej kompozycji. Powtarzają się wielokrotnie (np. w części drugiej – „Launch Out - Part One”; w części szóstej – „Launch Out - Part Two”; w części ósmej – „Launch Out - Part Three”) w różnych aranżacyjnych brzmieniach, od symfonicznego do niemal kinowego oraz w pewnych deformacjach – zamiast „deep water” (głęboka woda) pojawia się fraza „free water” (wolna, swobodna woda). Owa „głęboka woda” i odwaga, jakiej potrzeba, by się w niej zanurzyć, to niesamowita alegoria potrzeby oczyszczenia, ponownego uwierzenia w… łaskę, bóstwa, transcendencję. To metaforyczne ujęcie jakiejś siły wyższej, która może oczyścić brud dnia codziennego. To także typowy dla Morse’a tekst. Wystarczy posłuchać jego płyt solowych, by przekonać się, że jest gorliwym neofitą, który swoje odkrycie Boga pragnie przekazać zawsze i wszędzie. A wracając do pierwszych dwóch części suity – spina je wokoderowa klamra, która w pierwszej części brzmi niczym głos w „kosmicznej katedrze”, a w drugiej - niczym tajemnicze zaproszenie, wezwanie do zebrania wystarczającej siły i odwagi, by skoczyć w otchłań oczyszczenia.

Ciekawie brzmi część trzecia suity – „Fires Of The Sunrise”. Wykorzystanie gitary akustycznej nadaje jej balladowo-opowiadający i nieco folkowy charakter, a duet wokalny Morse’a i Keaggy’ego w połączeniu z chórkami brzmi niczym próba przyjacielskiego nakłonienia słuchacza do skoku wiary, zmiany rozumianej na wszelkie możliwe sposoby – „(…) I wypływasz / Gdzie powietrze jest pełne i mistyczne / Więc wyjdź / Gdzie wszystko jest inne, niż typowe / I tam / Każda chwila jest cudem / I czy to jest rzeczywistość / Czy pustynia, na której budujemy nasz dom, jest prawdziwa?”. A potem…, a potem jest już tylko płynięcie z pasażowo brzmiącą melodią.

Każdy skok na „głęboką wodę” ma swoje zawirowania. Czwarta część suity jest im poświęcona. „Storm Surface” to instrumentalna i hardrockowo brzmiąca część, której centralnym elementem jest gitarowy popis Phila Keaggy’ego, który pod koniec zostaje dodatkowo „ozdobiony” mocnym brzmieniem organów.

Materializm, konsumpcjonizm, chciwość – to tematy przewodnie części piątej pt. „Nightmare In Paradise”. Jednocześnie to tematy, które już Morse poruszał czy to w ramach zespołu Transatlantic czy też The Neal Morse Band. Muzycznie to, jak mi się wydaje, jeden z dwóch centralnych motywów tej suity. „Głęboka woda” pozwala na pozbycie się wspomnianych wyżej przywar” „(…) Wypłyń na głębszą wodę / No dalej, wiesz, że to prawdziwe życie / Wypłyń i dbaj o siebie / Tutaj leży droga do Raju”. To także najbardziej rockowo i symfonicznie brzmiąca część pełna dramatycznej treści, którą (na co warto zwrócić uwagę) wzmacnia zastosowanie melodeklamacji, a niemal wykrzyczane słowa: „(..) Będę znowu wolny” przynoszą narracyjną nadzieję.

O części siódmej Morse mówi tak: (…) Sekcja „New Revelation” oparta jest na improwizacji, która przerodziła się w coś, co mogłoby znaleźć się na albumie Stinga”. I ten jammowy charakter słychać już od samego początku. Ta część jest niczym rozwijający się wąż. Zróżnicowane tempa, następujące po sobie instrumentalne partie solowe, brzmiące niczym refreny wspólne popisy wszystkich muzyków. To wszystko sprawia, że jest to, przy całym religijnym zaangażowaniu tekstowym, najbardziej rockowo-swingująca część suity.

Krótka, refrenowa część ósma „Launch Out - Part Three”, o której była już mowa na początku, jest wprowadzeniem do finału suity. Część dziewiąta pt. „The Door To Heaven” to epickie zakończenie tej opowieści. Chciałoby się powiedzieć bardzo epickie, bardzo patetyczne, bardzo melodyjne… Czyli takie, jakie każdy fan rocka progresywnego lubi najbardziej. To ośmiominutowa podróż do potężnego i oczyszczająco-odkupiającego zakończenia. To charakterystyczna dla Morse’a opowieść-modlitwa przepraszająco-prosząca o przebaczenie grzechów i win. To opowieść o Jezusie, który jest zarówno kresem, jak i źródłem żywej wody. To muzyczno-narracyjne wyznanie wiary. To wreszcie obietnica, że skok na głęboką wodę wiary jest „opłacalny”. Doskonałe zakończenie tej suity.

Niestety nie czuję się na siłach, by podsumować ten album. Nie mam do niego żadnego dystansu i nawet nie będę próbował go nabrać. Jeżeli ktoś oczekuje ładnych melodii – takie są na tej płycie. Jeżeli ktoś szuka eksperymentalnych aranżacji – także coś się powinno znaleźć. Jeżeli ktoś chciałby znaleźć interesujące linie melodyczne – bardzo ich tu dużo... Nie jest to płyta łatwa w odbiorze, pomimo kilku „ładnie brzmiących” kompozycji. Każdy z utworów niesie ze sobą duży ładunek emocjonalny, a warstwa tekstowa może być tematem samym w sobie. Jedyna rada – proszę zrobić „skok na głęboką wodę” i dać sobie czas, by odpowiednio zanurzyć się w tych dźwiękach.

Niestety w najbliższym czasie nie będzie można usłyszeć tego projektu / zespołu / supergrupy na żywo. Jest szansa, że pojawią się na Morsefest w październiku tego roku. Chciałbym tam być i przekonać się czy magia wyczarowana na płycie będzie potrafiła zaczarować podczas koncertu. Na razie pozostaje cieszyć się, że już w czerwcu we Wrocławiu zagości wcześniejszy projekt Neala Morse’a – Neal Morse & The Resonance, by zaprezentować płytę „No Hill For Climbers” i to w dodatku w nie byle jakim towarzystwie, bo razem z zespołem The Flower Kings, który zaprezentuje nowe wydawnictwo pt. „Love”. Czy dojdzie wtedy do prezentacji jakichś utworów grupy Cosmic Cathedral albo Transatlantic? Tego nie wiem, ale mam nadzieję...

Rysiek Puciato


Cosmic Cathedral - Deep Water Another Neal Morse group?. This time with Genesis live member Chester Thompson, long time CCM guitarist Phil Keaggy, and versatile session bassist Byron House. The result is Cosmic Cathedral. The album follows a familiar setup that Morse has followed on several projects: Two epics bookending some shorter pieces. In this case, leading off is a 14 minute epic "The Heart of Life", followed by three very different middle pieces then finishing with a 38 minute epic. Being a Neal Morse homer, I was probably going to like this album regardless. However, what I wasn't prepared for was how excellent the performances are by Thompson, Keaggy, and House. Chester is a much different drummer than Mike Portnoy and his style adds more of a jazz or funk feel to many passages on this record. I was concerned about him going into the record because he's 76 years old. I should have learned my lesson after recently seeing Ian Paice with Deep Purple who is the same age. He's still got it. I have been a fan of Phil Keaggy's since his days with Glass Harp in the early 70s. There's an urban legend that Hendrix referred to Keaggy as the world's greatest guitarist. Keaggy points out that they did record the first Glass Harp album at Hendrix's studio but this was only a couple of weeks before Hendrix died so it's unlikely he could have said this in an interview. In any event, Keaggy is a monster and has been for a long time. On "Deep Water", Keaggy is excellent. His solos are spot on and his vocals match very well with Neal's. The biggest surprise for on this album is Byron House. I had to look him up. As it turns out, he's got around 300 album credits to his name; many well known, and many in my collection. His playing on this record is just terrific. The concept for the album comes from Neal's autobiography where he describes his Christian conversion as a vision of standing at the top of a waterfall and being encouraged to jump into the water below. The Deep Water Suite goes back to the "launch out into the deep water" as a central theme of the epic. I am thoroughly enjoying this album and am regretting that I didn't get the signed copy. If you're a prog fan, you need this. If you're a Christian, it's a must have.


James007



..::TRACK-LIST::..

1. The Heart of Life 13:35
2. Time to Fly 06:53
3. I Won't Make It 03:55
4. Walking in Daylight 08:55
5. Deep Water Suite I: Introduction 03:02
6. Deep Water Suite II: Launch Out, Pt. One 04:37
7. Deep Water Suite III: Fires Of The Sunrise 04:04
8. Deep Water Suite IV: Storm Surface 02:40
9. Deep Water Suite V: Nightmare In Paradise 06:57
10. Deep Water Suite VI: Launch Out, Pt. Two 01:50
11. Deep Water Suite VII: New Revelation 05:14
12. Deep Water Suite VIII: Launch Out, Pt. Three 01:48
13. Deep Water Suite IX: The Door To Heaven 07:50



..::OBSADA::..

Neal Morse - keyboards, guitars, vocals
Phil Keaggy - guitars, vocals
Bryon House - bass
Chester Thompson - drums and percussion



https://www.youtube.com/watch?v=ehkwCgOTS0I



SEED 15:00-22:00.
POLECAM!!!

Komentarze są widoczne tylko dla osób zalogowanych!

Żaden z plików nie znajduje się na serwerze. Torrenty są własnością użytkowników. Administrator serwisu nie może ponieść konsekwencji za to co użytkownicy wstawiają, lub za to co czynią na stronie. Nie możesz używać tego serwisu do rozpowszechniania lub ściągania materiałów do których nie masz odpowiednich praw lub licencji. Użytkownicy odpowiedzialni są za przestrzeganie tych zasad.

Copyright © 2025 Best-Torrents.com