Best-Torrents.com


Muzyka / Alternatywna
NICK CAVE & THE BAD SEEDS - WILD GOD (2024) [WMA] [FALLEN ANGEL]


Dodał: Fallen_Angel
Data dodania:
2024-09-20 15:55:30
Rozmiar: 290.96 MB
Ostat. aktualizacja:
2024-09-20 15:55:30
Seedów: 0
Peerów: 0


Komentarze: 0

...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI.



..::OPIS::..

„Cierpienie uszlachetnia” to maksyma, która idealnie opisuje drogę, jaką przebył przez ostanie 8 lat Nick Cave. Trauma związana ze śmiercią synów i wynikająca z niej próba znalezienia odkupienia, w całości zdominowała twórczość artysty. Z każdym kolejnym wydawnictwem, przybierała inne formy, transformowała, ale po dzień dzisiejszy dalej stanowi główny motyw przewodni twórczości Australijczyka. Właśnie ukazał się najnowszy album Nick Cave and The Bad Seeds zatytułowany „Wild God”. I pomimo, że krążek wydaje się być dużo bardziej przystępny w odbiorze od swoich poprzedników, to należy pamiętać, że dalej napędzają go te same emocje. Jak wypada „Wild God” na tle pozostałego materiału wydanego przez Nicka Cave’a w okresie jego żałoby? Czy faktycznie artysta osiągnął upragnione odkupienie? Na te i kilka innych pytań postaram się odpowiedzieć w poniższym tekście.

Żeby zrozumieć, z czym naprawdę mamy do czynienia na „Wild God”, musimy cofnąć się do 2015 roku. Wtedy to świat obiegła informacja o tragicznej śmierci 15-letniego syna Cave’a, Arthura, która była wynikiem upadku z klifu w pobliżu rodzinnego domu w Brighton w Anglii. Sesja nagraniowa „Skeleton Tree” (szesnastego albumu wydanego pod szyldem Nick Cave and the Bad Seeds) zbiegła się z tym dramatycznym wydarzeniem. Krążek okazał się być skrajnie odmienny od poprzedzającego go „Push the Sky Away” i w pewnym sensie otworzył nowy rozdział w twórczości Australijczyka. Począwszy od tej właśnie płyty, aż do dzisiaj widzimy, jak Cave przepracowuje traumę po utracie dziecka. Na każdym z tych krążków w trochę inny sposób. Dla mnie ten proces osiąga apogeum na „Ghosteen” z 2019 roku. Płyta praktycznie pozbawiona perkusji, przepełniona syntezatorowymi pętlami. Dzieło tak mocno oniryczne, że sprawiało wrażenie, jakby Cave był zawieszony gdzieś pomiędzy senną jawą, a przytłaczającą rzeczywistością. Oszczędna forma podzieliła fanów tak mocno, że zaczęto sobie zadawać pytanie, czy powinna w ogóle być sygnowana nazwą Bad Seeds. Kolejny krążek „Carnage” powstał już jako solowy projekt duetu Cave-Ellis i podobnie jak „Ghosteen” był równie wymagający w odbiorze. Na tym etapie muszę dodać, że każdy z trzech wymienionych wyżej krążków uważam za niezwykle udany i ważny z punktu widzenia dramatycznej historii, która stoi za ich powstaniem.

W 2022 roku media poinformowały o śmierci Jethro Lazenby, drugiego syna Cave’a. Artysta jeszcze mocniej zatracił się jako twórca, czyniąc z tego swoiste lekarstwo na żal, czego owocem było kilka kolejnych albumów (o których za chwilę).
I tak trafiamy do roku 2024, gdzie Nick Cave ponownie wydaje płytę z Bad Seeds. Od pierwszego przesłuchania „Wild God” wydaje się inny od poprzednich dokonań. Dlaczego zdecydowałem się na ten przydługi wstęp? Bardzo wiele elementów, które znalazły się na „Wild God” łączy się i koresponduje z poprzednimi dokonaniami Cave’a z okresu jego żałoby. Żeby docenić i w pełni zrozumieć, jak istotną płytą jest 18. studyjny album Nicka Cave’a and The Bad Seeds, powinno się prześledzić poprzedzające go implikacje.

Na „Wild God” słyszymy dalej tę samą historię, którą snuje Cave nieprzerwanie od 2016 roku, zarówno na albumach z The Bad Seeds, jak i solowych dokonaniach. Jedyna różnica polega na tym, że wreszcie udało mu się przepracować traumę, pogodzić się z nią i zaakceptować koleje losu. Nick Cave na „Wild God” jest odmieniony i jest to zmiana niezwykle istotna, bo nareszcie udało mu się odnaleźć radość, która tak długo nie była dla niego osiągalna.

Na „Wild God” nie ma tej intymności, którą miały miedzy innymi „Ghosteen” czy „Carnage”. Tutaj całość ma być głośno wykrzyczana, tak żeby każdy wyraźnie słyszał przekaz. Euforia płynąca z głośników od pierwszego przesłuchania przywodzi na myśl mszę wypełnioną muzyką gospel.
W tym miejscu należy wspomnieć dwa kolejne niezwykłe projekty z lat 2020- 23. „L.I.T.A.N.I.E.S” , operę kameralną napisaną wspólnie z Nicholasem Lens oraz zbiór psalmów „Seven Psalms”. Oba wydawnictwa są nawiązaniem do tradycyjnych modlitw i zestawiając je z nowym albumem jeszcze mocniej możemy odczuć (i zrozumieć) duchowe przesłanie, które idzie za płytą. Na „Wild God” Cave nie jest już udręczonym pokutnikiem, ale występuje w roli kaznodziei mającego do przekazania dobrą nowinę. Na koncertach będzie mógł wyjść do ludzi i głosić słowo Dzikiego Boga, którym jak sam przyznaje jest. Będzie nauczać w swój charakterystyczny sposób – czasem grozić palcem, szeptać do ucha a jak potrzeba wrzeszczeć na cały głos. Każdy, kto był na poprzedniej trasie koncertowej w 2022 roku wie, o czym mówię. I jeżeli z definicji muzyka gospel oznacza głoszenie słowa Bożego, to właśnie to wydaje się robić Cave. W tych opowieściach jawi się starotestamentowy świat, pełen grzechów i brutalności, ale też taki, w którym niezależnie jak źle może potoczyć się życie, gdzieś tam czeka zbawienie. Jeżeli „Carnage” i „Ghosteen” pokazywały słabo tlące się światełko nadziei, to „Wild God” udowadnia, że odkupienie jest na wyciągniecie ręki. W tym kontekście, kluczowe wydaje się tu być zdanie z kompozycji „Joy”, gdzie Cave wyznaje „Wszyscy przeżyliśmy zbyt wiele smutku, teraz jest czas radości”. I tym właśnie jest ta płyta – wskazówką dla zbłąkanych i strudzonych, jak znaleźć drogę w mroku i wreszcie móc poczuć upragnioną ulgę. Ale żeby w pełni docenić ten akt, musimy cofnąć się ponownie do 2016 roku i wspólnie z Cave’m jeszcze raz przejść bolesną ścieżkę rozpoczętą na „Skeleton Tree”. Bo bez bólu i cierpienia nie jest możliwe prawdziwe odkupienie.

To, co wyróżnia „Wild God” na tle poprzedzających go płyt, to wręcz kipiąca życiem warstwa muzyczna. W przeciwieństwie do klaustrofobicznego i dusznego „Skeleton Tree” czy „Ghosteen”, na nowym albumie wprost czuć tętniące życiem muzyczne przestrzenie. Cave i Ellis przez ostnie kilka lat dosłownie hurtowo produkowali kolejne ścieżki dźwiękowe. Ich muzyka zdobiła dosłownie wszystko. Od filmów biograficznych (takich „Back to Back” czy „Blonde”) przez dokumenty („La Panthère des Neiges”), seriale Netflixa („Dahmer”) po klasyczne produkcje („Wind River”). Chociaż żaden z nich jakoś szczególnie się nie wyróżnił, to nie zmienia faktu, że duet Cave-Ellis umie pisać muzykę instrumentalną i ma to doskonale przećwiczone. Rozmach i podniosłość kompozycji (tak niezbędny do ilustracji scen w filmach) został wprost perfekcyjnie wdrożony na „Wild God”. Każdy smyczek, dęciak czy dźwięk fortepianu sprawia, że kompozycje brzmią niezwykle majestatycznie („Cinnamon Horses”). Na uwagę zasługuje też fakt, że gościnnie na płycie pojawił się basista Radiohead – Colin Greenwood, który z pewnością dołożył swoje trzy grosze do końcowego efektu „Wild God”.

Przez cały krążek przewija się jeszcze jeden ważny element, który dodaje podniosłości i sprawia że „Wild God” staje się wprost szyte pod występy na żywo. Mowa oczywiście o chórkach. Nieważne, czy stanowią jedynie tło do snutej przez Cave’a historii (otwierający „Song of the Lake”) czy dominują podobnie jak to miało miejsce na „Abattoir Blues/The Lyre of Orpheus” (wybitne „Conversion”!) przewijają się przez cały album i jeszcze mocniej podkręcają euforyczny i jednocześnie duchowy wydźwięk płyty.
Na jeden z bisów zamykających trasę z 2022 roku, formacja wybrała wcześniej niegrany b-side „Vortex” – w moim odczuciu jedną z bardziej chwytliwych kompozycji, jaka wyszła ze stajni Bad Seeds. Podczas grania tego utworu było czuć jak zespół pragnie tej przebojowości. Dwa lata później dostajemy krążek pełen życia i radości, który jest kontynuacją właśnie tej energii, jaką widziałem na scenie dwa lata temu. „Wild God” jest przepełnione utworami, stanowiącymi idealną przeciwwagę do ambientowego i surowego brzmienia poprzednich wydawnictw. Z płyty bije przebojowość i masa świetnych (zapadających w pamięć) melodii, za którymi fani faktycznie mogli zatęsknić.

Cichym bohaterem krążka jest Jim Sclavunos, którego natchnione partie perkusyjne tworzą rockowy kręgosłup kompozycji. Należy dodać, że chociaż styl grupy znacząco ewoluował w bardziej przystępną stronę, to nie oznacza, że odcina się od (ważnej) przeszłości. Klimat znany z „Ghosteen” miejscami dalej jest wyczuwalny. Przykładowo świetne „Final Rescue Attempt” rozpoczyna niepokojący syntezator i przez chwilę można poczuć się jak przy odsłuchu właśnie wspomnianej wcześniej płyty z 2019 roku. Jednak po chwili utwór przepięknie ewoluuje dzięki dołożeniu kolejnych instrumentów i całościowo stanowi idealny pomost pomiędzy starym, a nowym.

Słuchając „Wild God” raz po razie zauważyłem jeszcze jedną prawidłowość. Płytę z każdym kolejnym odsłuchem daje się odkryć na nowo. Po kilku dniach, jakie spędziłem z 18. studyjnym albumem Nicka Cave’a and the Bads Seeds, nie jestem w stanie stwierdzić, która kompozycja jest moją ulubioną. W chwili pisania będzie to chyba “O Wow O Wow (How Wonderful She Is)”, przepiękny hołd oddany zmarłej w 2011 Anicie Lane – współautorce „From Her to Eternity” oraz „Stranger Than Kindness”, której nagranie głosu pojawia się w outrze do kompozycji. Jestem jednak przekonany, że jutro odkryję coś nowego. Bo na „Wild God” po prostu nie ma słabych kompozycji! Dlatego zachęcam, żeby przed wydaniem końcowej opinii na temat tego krążka spędzić z nim więcej czasu i dać się w pełni zatracić tej muzyce.

Czy „Wild God” jest najlepszym albumem z żałobnego okresu Cave’a? Na to pytanie nie potrafię i nie chcę odpowiedzieć. Na pewno jest płytą kompletnie inną od „Skeleton Tree”, „Ghosteen” czy „Carnage”. Mimo, że jest najbardziej przystępna, z pewnością nie była nagrana pod publikę. Jest obrazem genialnego umysłu Nicka Cave’a, który największą tragedię życia, od blisko dekady, przekuwa w prawdziwe dzieło sztuki. „Wild God” jest kolejnym elementem większej układanki i w takim kontekście powinien być oceniany. Czy Cave odnalazł upragniony spokój ducha i na „Wild God” zakończy żałobny okres swojej twórczości ? Coś mi mówi, że pomimo przepracowania traumy, żałoba będzie trwała dalej i nigdy nie opuści artysty. A teraz zgodnie z przesłaniem płyty, radujmy się, że dostaliśmy tak wielki album, jak „Wild God”!

Grzegorz Bohosiewicz



Mogłoby się wydawać, że utrata dwóch synów pozostawia na człowieku rozrastające się aż do zgorzknienia i apatii piętno, Nick Cave ma jednak odmienne zdanie - przyznaje wprawdzie, że tragedia ściągnęła go na dno, ale dzięki niej odnalazł bliskie połączenie z Bogiem, a jego relacje z ludźmi i światem stały się pełniejsze. Na "Wild God" przemawia z pozycji uzdrowionego mistyka, który ma dla ludzkości lekcję o afirmacji życia i dążeniu do radości.

W niedawnym wywiadzie dla NME Cave wyznał, że żałuje ukończenia "Skeleton Tree" tak szybko (bo zaledwie rok) po śmierci piętnastoletniego Arthura - pierwszego syna, z którego śmiercią musiał się zmierzyć. Choć część materiału powstała jeszcze zanim doszło do feralnego wypadku, całość zdążyła zostać naznaczona żalem, bezsensem i poczuciem straty.

Cave nigdy wcześniej nie obnażył się emocjonalnie do tego stopnia przed swoją publicznością, ale przyznał po latach, że pogłębiło to jedynie jego psychiczną dewastację. Żałobę niósł w sobie jeszcze na "Ghosteen" z 2019 roku, ale z tej płyty wyzierały już nieśmiałe przebłyski harmonii i pokoju. Kiedy wezbrała nadzieja, że Cave powoli dochodzi do siebie, w 2022 roku odeszło jego kolejne dziecko - trzydziestojednoletni Jethro, z którym miał szczególnie skomplikowaną relację.

Zaledwie dwa lata po tych wydarzeniach Cave powraca nie jako człowiek zniszczony, lecz ocalony. Jako ten, który na przekór losowi twierdzi, że po tak załamujących przeżyciach można, a nawet należy dążyć do radości. Z tej przemiany czyni wręcz formę pewnego rodzaju życiowego oświecenia. "Wild God" miał zresztą pierwotnie nosić tytuł "Joy" - Cave rozróżnia to słowo od "happiness", czyli szczęścia, które jest wrażeniem krótkotrwałym. Jednocześnie podkreśla, że "joy" to w pewnym sensie także forma cierpienia, bo wynika z uświadomienia sobie kruchości ludzkiej natury. Trudno nie nazwać tego frazesem, ale Cave całą tę narrację traktuje z wielką pompą i powagą, ubiera ją w chrześcijańską poetykę, która nie ma w sobie nic z dawnej ironii ani odwoływania się do starotestamentowej boskiej mściwości - skupia się na miłosierdziu i przesłaniu miłości.

W utworze "Joy", który na samym początku w delirycznej atmosferze przywołuje proroczą wizję przeżytych przez Cave'a tragedii (I woke up this morning with the blues all around my head / I felt like someone in my family was dead), pada pełne przekonania stwierdzenie: We've all had too much sorrow, now is the time for joy. Po wymówieniu tych słów głos wokalisty rozpływa się i ustępuje wznoszącemu się, natchnionemu chórowi. Choć właśnie tutaj zawiera się programowe przesłanie albumu, które właściwie można byłoby streścić niemal wyłącznie do tych słów, to punktem kulminacyjnym okazuje się wzniosła aura numeru tytułowego - hymnu na cześć wielkości i niezłomności ludzkiego ducha. Cave wciela się w zagubione i pozbawione sensu istnienia mityczne bóstwo, które poszukuje wiernych na tyle oddanych (w tym także bohaterki "Jubilee Street" z "Push the Sky Away"), że będą potrafili rozdrapać swoje największe rany, przeżyć swoiste katharsis poprzez cierpienie i wraz z nim oddać się bez reszty przeżywaniu niewyczerpanej, bezbrzeżnej radości.

Gdy Cave zajęty był rozmowami z Bogiem, wszystkie te monumentalne idee na muzykę spróbował przełożyć Warren Ellis, który w roli naczelnego współpracownika Dzikiego Boga w ostatnich latach zawodził już wielokrotnie. Efekt jest więc spodziewany - chociaż syntezatorowe, ambientalne klimaty z trzech poprzednich albumów zniknęły zupełnie, nie zniknęły prowadzące donikąd fortepianowe dłużyzny, które dały się nieco we znaki także na tegorocznej płycie Dirty Three. Najbardziej przeszkadza to na rajskim, przesłodzonym "Cinnamon Horses", w którym pojawiają się także ceremonialne partie rogów przypominające hejnał zagrany przez anielskie zastępy. Patos tego rozwiązania, powtórzonego również na "Joy", jest nieznośnie dosłowny, wręcz łopatologiczny, jakby Ellis musiał uporczywie przypominać i podkreślać, że całość głęboko wynika z kontekstu religijnego.

Cave zdaje się chwilami ogrywać wciąż te same ballady, które już kiedyś słyszeliśmy, ale nigdy wcześniej jego albumu nie można było przyrównać tak trafnie do protestanckiej mszy. "Wild God" tę granicę radykalnie przekracza - to już pełnowymiarowy gospel. Gdy w "Conversion" lider z natchnioną ofiarnością opowiada historię o wspólnotowym doświadczeniu miłosierdzia, tonie w rosnącym przepychu orkiestrowych aranżacji i ekstatycznych harmoniach chóru, które wydają się pogrążać w jakimś straceńczym zapamiętaniu, jakby te dziesiątki głosów osiągały stan lewitacji czy czegoś w rodzaju wniebowstąpienia. Łatwo sobie wyobrazić, jak jednocząco i katartycznie mogłoby to zadziałać na koncercie - zwłaszcza podczas okrzyków: You're beautiful!, które Cave kierowałby do publiczności na wzór słynnego: You're breathtaking! Keanu Reevesa - ale na płycie przytłacza i brzmi jak nakręcająca się spirala pretensjonalnej krzykliwości.

Znacznie bardziej przekonujący Cave jest w stonowanym, nostalgicznym "O Wow O Wow (How Wonderful She Is)" z eleganckim groovem, w którym na potwierdzenie istnienia Absolutu znajduje argument w postaci swojej dawnej miłości, muzy i współpracownicy z wczesnych lat The Bad Seeds - zmarłej w 2021 roku Anity Lane. W drugiej połowie słychać jej głos odtworzony z nagrania rozmowy telefonicznej i gdy (jakby z zaświatów) zaczyna ona snuć refleksję nad relacją z Cavem oraz wspominać chwile wspólnego tworzenia, następuje najbardziej wzruszający moment na albumie. Niestety łatwo go przeoczyć przez tę pompatyczną, kapłańską niemal żarliwość, która dominuje na "Wild God".

Nie można w tym wszystkim odmówić Cave'owi autentyczności, tak jak trudno mu po tych wszystkich latach traum zarzucić pozerstwo. "Wild God" był mu ewidentnie potrzebny w sensie terapeutycznym, ale artystyczny efekt - mimo głęboko humanistycznego punktu wyjścia i skali świadomości społecznego oddziaływania jego przemiany - graniczy niebezpiecznie z okładaniem słuchacza Biblią po głowie i - przepraszam za wyrażenie - wpychaniem mu Boga do gardła. Cave oczywiście chce podzielić się swoim ozdrowieniem z całym światem, ale wychodzi mu to obsesyjnie. Leonard Cohen czy nawet Tom Waits z niełatwymi wątkami boskości i swoją skomplikowaną religijnością radzili sobie dużo sprawniej właśnie dlatego, że nie operowali tak nachalnie narzucającym się dogmatyzmem. Będą z tej płyty przeboje, ale jeśli Bóg jest, to chyba lepiej go szukać w szarościach, niż bez zahamowania przekraczać kolejne progi patosu.

Soundrive



..::TRACK-LIST::..

1. Song of the Lake
2. Wild God
3. Frogs
4. Joy
5. Final Rescue Attempt
6. Conversion
7. Cinnamon Horses
8. Long Dark Night
9. O Wow O Wow (How Wonderful She Is)
10. As the Waters Cover the Sea




https://www.youtube.com/watch?v=uAgsn7la3jg



SEED 14:30-23:00.
POLECAM!!!

Komentarze są widoczne tylko dla osób zalogowanych!

Żaden z plików nie znajduje się na serwerze. Torrenty są własnością użytkowników. Administrator serwisu nie może ponieść konsekwencji za to co użytkownicy wstawiają, lub za to co czynią na stronie. Nie możesz używać tego serwisu do rozpowszechniania lub ściągania materiałów do których nie masz odpowiednich praw lub licencji. Użytkownicy odpowiedzialni są za przestrzeganie tych zasad.

Copyright © 2024 Best-Torrents.com