Best-Torrents.com




Discord
Muzyka / Progressive Rock
HIMMELLEGEME - MYTH OF EARTH (2017) [MP3@320] [FALLEN ANGEL]


Dodał: Fallen_Angel
Data dodania:
2025-05-26 19:01:17
Rozmiar: 87.38 MB
Ostat. aktualizacja:
2025-05-26 19:01:17
Seedów: 0
Peerów: 0


Komentarze: 0

...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI


..::OPIS::..

Nadzieja nie jest matką głupich, może umiera ostatnia, ale na pewno pcha życie naprzód dając mu niezbędne paliwo do ciągłej jazdy w zmieniających się po drodze warunkach. Gdy mielizny i marazm na zewnątrz nie pozwalają zapomnieć o tym, że zawsze może być lepiej; a jak szczęśliwie pojawi się wreszcie bujny krajobraz ciśnie na usta słowo dziękuję, a w sercu zagnieżdża się wdzięczność za to, że warto było czekać i nie poddawać się. Powyższe, na pozór banalne, prawdy objawione jak ulał dopasowują się swym kształtem do muzycznego świata muzyki niebanalnej, bo takiej (tak mi się przynajmniej wydaje) przywykłem słuchać. W dźwiękowych zawiłościach i zróżnicowanej palecie tego co obecnie oferuje nam współczesny przemysł muzyczny, w nieograniczonych w dzisiejszych czasach możliwościach dotarcia do niemal wszystkiego, a przy tym idącej z tym w parze potrzebie umiejętnego oddzielenia ziarna od plew, poszukuję przede wszystkim prawdziwych, naturalnych i nie trącających kiczem emocji. Wejścia w inny świat gdzie nikt i nic nie będzie w stanie przeszkodzić mi w odczuwaniu tego co płynie z głębi psyche podczas realnej kontemplacji bieżącej chwili, bycia tu i teraz. Do tego, poza odpowiednimi warunkami zewnętrznymi, potrzeba dialogu różnorakich artystycznych środków wyrazu, począwszy od zespołowego grania poszczególnych instrumentów, przez porywający nietuzinkową barwą i skalą głos, po piękne głębokie teksty traktujące o ważkich sprawach życia codziennego, na okładce albumu kończąc. Tak się akurat składa, że trzymam w ręku dzieło norweskich debiutantów, którzy stworzyli dla mnie coś, co w sposób naturalny wkomponowało się w zarysowane wyżej dosyć rygorystyczne wymagania.

Nazwali się Himmellegeme, cokolwiek to znaczy w ich ojczystym języku. Pochodzą z Bergen i pewnie w któryś z nierzadkich w tych rejonach świata deszczowych dni, czy nawet słonecznych ale i tak dosyć ciemnych zimową porą, postanowili uraczyć wymagających odbiorców swoją muzyczną wizją. Od razu zaznaczam, że nie ma ona nic wspólnego z przełamywaniem barier czy wprowadzaniem do teatru dźwięków nowych rozwiązań. Dla wywoływania w słuchaczu dreszczy podniecenia i duchowej ekstazy nie trzeba silić się na przesadną oryginalność. Muzycy mają swoje inspiracje i czerpią z nich nader skwapliwie, ale robią to w sposób subtelny, nie nachalny a przede wszystkim bardzo dojrzały. Właśnie to słowo nabiera jeszcze większego znaczenia gdy zestawimy je z pojęciem debiutanta. Na całej, choć ewidentnie za krótkiej, bo trwającej niespełna trzydzieści osiem minut płycie, nie słychać niczego co mogłoby wskazywać, że Skandynawowie przygotowali w pocie czoła swój prapremierowy materiał; ciężko znaleźć w jakimkolwiek fragmencie debiutancką tremę, brak ogłady, nachalne poszukiwanie stylu, czy nadmiar pomysłów, które w chaosie prezentacji wydawałyby się rozmyte i zatracały się burząc spójność płyty. Nic z tych rzeczy, wszystko począwszy od otwierający wydawnictwo Natteravn po kończący je absolutnie wybitnie transowy Fallvind, wydaje się przemyślane i podążające z góry zaplanowaną ścieżką. Co zatem grają i jak? Klimatycznie, atmosferycznie, czasem psychodelicznie i artrockowo, a przede wszystkim niezwykle emocjonalnie, za to w krótkich formach i bez progowego nadęcia. Nie uświadczymy tu długich, wirtuozerskich popisów instrumentalnych, przesadnych wypuszczeń poza główną linię melodyczną, przekrzykiwania się, czy jałowych konkursów w stylu kto zagra dłużej i lepiej technicznie. Utwory w większości przypadków oscylują w granicach pięciu minut, co pozwala odczuć zaspokojenie apetytu, ale paradoksalnie jednocześnie niedosyt. I to jest piękne. Liczne ściany dźwięku, melodyjne ale nie do przesady partie gitar w obstawie wyraźnie rysującej się sekcji rytmicznej i głos wokalisty, który zasługuje na oddzielną uwagę, wszystko to obecne jest w tych wąskich ramach czasowych i wywołuje nastrój niesłychanie intensywny. To w gruncie rzeczy sztuka dla odważnych i mających żelazne nerwy słuchaczy. Mroczna i tajemnicza konsystencja tej muzycznej układanki łatwo może wywołać klimat grozy i pobudzić różne rejony ludzkiej psychiki. Ale jeśli chcemy iść na całość, a tylko z takim nastawieniem sugeruję wtopić się w zagadkowe odgłosy z kosmosu, to pora nocna, gdy nieprzebrana czerń zalewa naszą świadomość, jest najbardziej żyznym gruntem do pochłaniania tych dźwięków.

Ciekawe, że odnajduję w tej muzyce inspiracje dosyć mocno zróżnicowane. Dostrzegalne są w poszczególnych utworach nawiązania do Sigur Ros, zwłaszcza w warstwie wokalnej, ale również do grup nieco z innej szuflady jak ponownie islandzki Solstafir, czy fiński Throes of Dawn; mają ci Skandynawowie cos wspólnego ze sobą. Ponadto w kształtowaniu klimatu w krótkich i zwartych formach przypominają mi także recenzowaną na łamach artrocka płytę post rockowej grupy Aoria – The constant, pochodzącej tym razem ze Szwecji.

Kto tworzy zatem ten arcyciekawy i dobrze zapowiadający się zespół? To męski kwintet: na gitarze i przy mikrofonie bryluje Aleksander Vormestrand, gitara prowadząca i chórki Hein Aleksander Olson, na bębnach pogrywa Thord Nordli, na basie sekcję rytmiczną współtworzy Erik Alfredsen udzielający się też wokalnie i skład uzupełnia Lauritz Isaksen odpowiedzialny za instrumenty klawiszowe. Muzycy ci nie są bynajmniej kompletnymi nowicjuszami, wszak wokalista i gitarzysta (Aleksander i Hein) udzielali się już w metalowej grupie Symbiose i razem zaczęli tworzyć pierwsze riffy, które potem przerodziły się w nowy projekt pod nazwą Himmellegeme, do którego dołączali sukcesywnie pozostali muzycy już na początku 2015 roku.

Już sama okładka wiele wyjaśnia z czym będziemy mieli do czynienia. Feeria barw i piękno wszechświata jest tak samo urzekające i niedefiniowalne, jak zawarta na tym srebrnym krążku muzyka. Majestatyczny obraz gwiezdnej porodówki, mgławicy planetarnej mieniącej się kolorami tęczy, z tajemniczym ciałem niebieskim będącym ni to planetą ni gasnącą tudzież zaćmioną gwiazdą , a może czarną dziurą zasysającą wszelaką materię, przyciągają wzrok. Zachęcają by zajrzeć do środka okładki, wyjąć wreszcie płytę i ułożyć ją z namaszczeniem w odtwarzaczu. Jeszcze dobrej jakości słuchawki na uszy i można wyruszać na eksplorację nieznanego.

Otwierający zestaw Natteravn jest idealną wizytówką całego albumu. Od pierwszych chwil muzycy kreują zapadający w pamięć i niepowtarzalny, specyficzny wręcz nastrój, który towarzyszyć nam będzie już do końca z króciutką przerwą o czym za chwilę. Długo nie trzeba czekać, aby uwagę przykuł charakterystyczny wokal charyzmatycznego frontmena grupy. Jest ekspresyjny, ekspansywny i naturalną siłą swojej jakości ma decydujący wpływ na ukształtowanie melodycznej transowości, która może stać się znakiem rozpoznawczym Norwegów; w końcowych fragmentach naprawdę wciągają niskie rejestry, a dodatkowo w odbiorze pomaga pasujący do muzycznej konwencji język norweski, w którym wyśpiewywane są poszczególne linijki tekstu. Podobnie jest w kolejnym utworze Hjertedød, w którym wokalistę opuszczają już chyba wszelkie bariery i na fali świadomości swoich walorów głosowych buduje z każdą mijającą sekundą melancholijne napięcie. To jeden z tych przykładów, gdzie dobrze i skwapliwie wykorzystana jakość tego daru niebios wprowadza dodatkowy element do instrumentalnego zestawu środków wyrazu. Nie trzeba być wybitnym technikiem ani muzycznym erudytą by dosłyszeć, iż wraz z dobraną przez zespół muzyczną wizją komponuje się idealnie. Wrażenie to potęguje w szczególności dialog wyśpiewywanych z przejęciem strof z podkładem gitary prowadzącej, gdzie raz za razem przez jednego albo drugiego aktora budowana jest naprzemiennie linia melodyczna. W kompozycji tytułowej z kolei, zaskakuje początkowe lecz chwilowe tylko lekkie wyciszenie; Vormerstrand śpiewa tu bardziej subtelnie, miękko, niemal aksamitnie, by niedługo potem znów połączyć swe siły z łkającą gitarą w akompaniamencie ciekawych perkusyjnych przygrywek. Końcówka tej dźwiękowej orgii to już istne królestwo rozkoszy, gitarowa masturbacja, która prowadzi wrażliwca tylko w jednym kierunku, w otwarte wrota rajskiego spełnienia. Najdobitniej mistrzostwo świata w kreowaniu zapadających w pamięć melodii, podszytych krystaliczną melancholią, muzycy osiągnęli w kompozycji Breath in the air like fire. Nastrój w początkowej fazie wytwarza delikatny klawiszowy wstęp, któremu nieśpiesznie wchodzi w drogę perkusja, a za nią nieodłączny atrybut piękna tej płyty, czyli wokal. Mieni się on jeszcze głębszym pokładem emocji, przeszywa do szpiku kości jego tęskna barwa, a na skórze przebiegają liczne dreszcze wywołane zawodzeniem, krzykiem rozpaczy przepełnionym wyraźnie odczuwalnym smutkiem. I teraz nadchodzi mały przerywnik, o którym wcześniej wspominałem, gdyż najmniej w całym zestawie przekonuje właśnie utwór numer pięć – Kyss mine blodige hender. Jest zbyt podobny do Hjerdtedød, momentami stanowi niemal jego kopię w zapędach wokalisty i jest po prostu bez wyrazu; młodzi Norwegowie gdzieś tu na ułamek sekundy zgubili tak pieczołowicie i misternie utkaną atmosferę. Pewnie sam w pojedynkę, bez otoczenia w postaci poprzedzających go perełek i zamykających album dwóch ostatnich numerów, kawałek ten obroniłby się bez szwanku. Warto odnotować pozycję numer sześć, Fish, zaśpiewaną po angielsku, która nieco odstaje od pozostałej zawartości wydawnictwa, ale nie poziomem bynajmniej, co gatunkowymi konotacjami. Pełno tu, przynajmniej dla mnie, starego, dobrego hardrocka i bluesa zarazem, ale w niewielkiej symbolicznej niemalże dawce, głównie z uwagi na czas trwania utworu. Niewątpliwie jednak wstawki instrumentalne przenoszą nas trochę wstecz choć nie tempo i energia są tu najważniejsze, a wciąż nieodmienna i nie gubiąca się nigdzie atmosfera. Mistrzostwo ekstazy i uniesienia, melodycznej subtelności wokalnej i nieco większej dominacji dla czysto instrumentalnego ukształtowania kosmicznej przestrzeni w harmonii z okładką albumu osiągnęli Norwegowie w zamykającym album, stanowiącym jego magnum opus, utworze Fallvind. Po spokojnej pierwszej części zdominowanej jeszcze przez aksamitny głos Aleksandra Vormestranda, w szóstej minucie nadchodzi najbardziej rozbudowany, popisowy koncert instrumentalistów, choć jak wspomniałem na wstępie, bardziej chodzi w nim o utrzymanie hipnotycznego nastroju niż forsowanie tempa i epatowanie wirtuozerskim rozmachem. Najpierw eter rozrywają miarowe rytmy wygrywane na bębnach z pląsającą się gdzieś w zakamarkach nieśmiało gitarą, ale już po chwili robi się odważniej, wchodzi pełna sekcja rytmiczna i malownicza wysunięta na pierwszy plan melodyjna partia gitarowa.

Muzyka piękna, okładka imponująca, o czym zatem traktują poszczególne tematy w warstwie lirycznej? Nie było łatwo zgłębić ich sensu, po pierwsze dlatego, że w czterech utworach z siedmiu jakie znalazły się na tym krążku wokalista operuje swoim językiem ojczystym, a po drugie próżno szukać we wkładce do albumu tekstów. Szkoda, gdyż tak charakterystyczne walory dźwiękowe i graficzne wyzwalają nieposkromioną ciekawość, by zgłębić poetycką stronę płyty. Niemniej jednak bezpośredni kontakt z członkiem zespołu Heinem Alexandrem Olsonem umożliwił mi szersze zapoznanie się z przesłaniem dzieła. Nie ma ono charakteru koncepcyjnego ani pod względem lirycznym ani muzycznym jednakże, co ciekawe, wszystkie utwory koncertują się wokół tego samego tematu. Warstwa tekstowa zainspirowana została przez autora doświadczeniami nabytymi przez członków zespołu podczas dorastania i wychowywania się w miejscu urodzenia – wyspy Karmøy na zachodzie Norwegii. Mała społeczność żyjąca na niewielkiej przestrzeni w mało sprzyjających warunkach wytworzyła pewien hermetyczny, zamknięty krąg przynależności społecznej, w której jest się albo chrześcijaninem albo jest się kimś innym, gdzie odstępstwo od przyjętych norm i uwarunkowań nie musi być mile widziane i nie jest z pewnością łatwe. Dlatego też teksty poszczególnych utworów koncertują się wokół kwestii związanych z uwiezieniem ludzi w ukształtowanych przez latach zwyczajach i rutynie bez szans na wyzwolenie się z tych ograniczeń za społecznym przyzwoleniem. O tym traktuje choćby utwór Kyss mine blodige hender; podobnie Hjerdtedød, w którym głównym tematem jest brak zdolności w poradzeniu sobie jednostki z oczekiwaniami jakie w stosunku do niej mają ludzie z najbliższego otoczenia, co w rezultacie prowadzi nierzadko do uzależnień i stoczenia się na manowce bez wizji, zgodnie z którą życie może dalej podążać. Rozwinięciem tematu zdaje się być kończący album Fallvind, poświęcony rutynie w jaką wpada się wraz z dorastaniem, obowiązkową edukacją, pracą, zdobyciem życiowego partnera, dziećmi, domem, kolejnym samochodem itp., co nakręca spiralę i ścieżkę którą właściwie każdy musi podążać. Nie ma przy tym szans na to, by wyrwać się z tego kieratu uzależnień i poczuć umykającą szybko radość życia. Inne pozycje, jak choćby Breath in the air like fire, poświęcone są pamięci, jaka towarzyszy nam przez kolejne lata, z okresu dojrzewania, który nas ukształtował i odcisnął piętno na tym kim się staliśmy i co robimy. Jedynie utwór tytułowy jest kompletnie fikcyjny a przy tym najbliżej związany z okładką albumu, gdyż zaczerpnięty został z mitologii nordyckiej i opisuje sposób powstania planety, zrodzonej z nieba, ziemi i wody.

Piękna płyta, wystarczająco krótka by wciąż chcieć słuchać jej od nowa i nie za długa by się nią znudzić i nie móc ogarnąć w całości. Trudno się od niej uwolnić, a łatwo w niej zatracić; gorąco polecam.

Dominik Kaszyński


Dziś przed nami kolejny debiut z Krainy Wikingów. Z ciemnych i psychodelicznych otchłani miasta Bergen, niczym zwiastun zbliżającej się nocy polarnej, wyłania się zespół o nazwie Himmellegeme, który przedstawia swój wyjątkowy, słodko-gorzki, debiutancki album "Myth of Earth".

Muzyka Himmellegeme jest druzgocąco wyrazista. Jest mroczna, tajemnicza i atmosferyczna. Psychodeliczna w jak najlepszym rozumieniu tego słowa. Bywa też chwilami mocno dołująca. Poprzez niezwykły klimat, w jakim jest utrzymana, potrafi wpływać na psychikę odbiorcy. Myślę, że dzięki temu znajdzie sobie tyle samo zwolenników, co przeciwników. Jest czarno – biała. Z tym, że ciemnych kolorów jest zdecydowanie więcej. Trudno wobec niej przejść obojętnie. Intryguje, nęci i odpycha. Wszystko po to, by za chwilę znów przyciągnąć do siebie niewidzialną magnetyczną siłą. Tego co dzieje się w utworach „Fallvind”, „Natteravn” czy w tytułowym „Myth Of Earth” nie sposób opisać słowami. Tego trzeba posłuchać. To trzeba poczuć. Doświadczyć. I przeżyć…

Grupa Himmellegeme jest mistrzem w tworzeniu nieziemskiego klimatu, który buduje przy pomocy dźwięków pochodzących jakby nie z tej ziemi. Wraz ze swoimi ciężkimi riffami, mocnymi melodiami i melancholijnymi tekstami napisanymi zarówno w języku norweskim, jak i angielskim, Himmellegeme opowiada muzyczne historie, które pobudzają wyobraźnię. By pracowała ona na najwyższych obrotach nie trzeba wcale znajomości języka norweskiego. Wystarczy mentalny reset i poddanie się magii tych dźwięków. Polecam wgłębienie się w ich sens tym wszystkim, którzy cenią sobie twórczość grup Sigur Rós, Seigmen, Radiohead, Queens Of The Stone Age czy pieśni Jeffa Buckleya.

Grupę Himmellegeme tworzą: Aleksander Vormestrand (gitara i wokal), Hein Alexander Olson (gitara), Lauritz Isaksen (instrumenty klawiszowe), Erik Alfredsen (bas) i Thord Nordli (perkusja). Młodzi ludzie, a potrafią tak wiele… Album „Myth Of Earth” został nagrany w jednym z najbardziej renomowanych studiów w Bergen, Broen Studios, i został wyprodukowany przez Andersa Bjellanda (m.in. Electric Eye, Hypertext).

„Myth Of Earth” to bardzo przekonywujący album. Niezbyt długi (niespełna 38 minut), ale pełen autentycznie porywających momentów. Niesamowicie mocny jak na debiut i dający sporą nadzieję na przyszłość. Myślę, że z pewnością warto będzie śledzić dalsze losy tej norweskiej formacji.

Na koniec sparafrazuję słowa klasyka: "Leprusy i Motorsajki chwalicie, a świetnego (Himmellegeme!) nie znacie"... Pora to zmienić!

Artur Chachlowski


Here is a band that is new to me--from Norway--whose mundane blues-rock sound is uplifted throughout by nuanced performances of all instrumentalists, great sound engineering, and, most of all, by the tremendous talent and instincts of lead vocalist Aleksander Vormstrand. Definitely in the running for newcomers of the year, Aleksander may be deserving of vocalist of the year!
1. "Natteravn" (4:55) grungy, dirty, dark, dank, and haunting in a Post Rock/ULVER kind of way. The singer here sings not unlike Ulver's Kristoffer "Garm" Rygg. Powerful but could use more development and nuance (like the vocal screams in the final minute). (7.5/10)

2. "Hjertedød" (3:55) Wow! What a voice! Reminds me of the late Robby Wilson (AUTUMN CHORUS). To go from a haunting, almost folk/religious sound and feel into the stoner rock that it ends up in is remarkable. (8.5/10)

3. "Myth Of Earth" (5:21) lots of spacey background sounds droning away in support of the organ and slowly played drums in the opening 45 seconds leads to a spacious foundation over which that amazing voice of Alexsander Vormestrand sings (and then sits back whilc Hein Alexander Olson takes over and wails away his bluesy lead guitar tones.) Vocal and music here sounds a bit like countrymates SEVEN IMPALE or Finnish wunderkind Petri Walli, from KINGSTON WALL, slowed down by heroin. Simple enough song construction raised up by some great individual contributions! One of my favorite three songs on the album. (9/10)

4. "Breathe In The Air Like It's Fire" (5:26) simple, basic opening which builds into a pretty chord progression over which Aleksander issues forth another magical vocal performance. Both the verses and the chorus have some absolutely beautiful technical and melodic conveyances. A top three song for me. (9.5/10)

5. "Kyss Mine Blodige Hender" (3:53) with a bit of grungy, distorted edge to it, this song could fit well onto an album by DUNGEN or MOTORPSYCHO. Different vocal approach by Aleksander here, as he sings in a lower octave than previously and warbles his long notes in a way that is kind of reminiscent of early ELIZABETH FRASER (Cocteau Twins). Nice song. (8/10)

6. "Fish" (3:42) all blues, this one, with piano and echo-percussions and classic blues guitar sounds before Aleksander enters. Then, after his first verse, the band bursts out into a kind of ERIC CLAPTON/YARDBIRDS/LED ZEPPELIN chorus section. Organ joins in as Aleksander raises the bar of force and emotion ten notches. Aleksander definitely the power of a great blues rock singer like ERIC BURDON. (8.5/10)

7. "Fallvind" (10:15) in spite of its proggy length, this song happens to be the proggiest song on the album. Post Rock guitar, folk keyboard flute sounds, John Wayne sample at the opening, and folkie ROBBIE WILSON-like vocal, the song develops into a great prog epic--one of my favorites of the year! My final top three song. (9/10)

Four stars; a wonderful addition to any prog rocker's album collection -and a band (and individual) to keep your eyes and ears on. What potential!

BrufordFreak



..::TRACK-LIST::..

1. Natteravn 04:55
2. Hjertedød 03:55
3. Myth of Earth 05:21
4. Breathe in the air like it's fire 05:26
5. Kyss mine blodige hender 03:53
6. Fish 03:42
7. Fallvind 10:15



..::OBSADA::..

Aleksander Vormestrand - vocals, guitar
Hein Alexander Olson - lead guitar
Lauritz Isaksen - keyboards
Erik Alfredsen - bass
Thord Nordli - drums




https://www.youtube.com/watch?v=f9FbjbPNaVw



SEED 15:00-22:00.
POLECAM!!!

Komentarze są widoczne tylko dla osób zalogowanych!

Żaden z plików nie znajduje się na serwerze. Torrenty są własnością użytkowników. Administrator serwisu nie może ponieść konsekwencji za to co użytkownicy wstawiają, lub za to co czynią na stronie. Nie możesz używać tego serwisu do rozpowszechniania lub ściągania materiałów do których nie masz odpowiednich praw lub licencji. Użytkownicy odpowiedzialni są za przestrzeganie tych zasad.

Copyright © 2025 Best-Torrents.com