...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI.
..::OPIS::..
Debiutancki album Norwegów z Airbag wzmógł apetyty na tyle, że krążek numer dwa stał się nie lada wyzwaniem. Zastanawiałem się nawet, czy muzykom uda się po raz kolejny złapać za serce i porwać swoimi magicznymi dziękami? Dziś znam już odpowiedź, ale… o tym nieco później.
Na płytę „All Rights Removed” trafiło sześć utworów, z czego kończący wydawnictwo ” Homesick I-III” trwa ponad 17 minut!! Muzycznie grupa postanowiła podążyć utartym już szlakiem i od pierwszych sekund tytułowego „All Rights Removed” osoby, które zauroczyło „Identity” będą zachwycone! Jest po prostu… pięknie!! Klimat jaki potrafią kreować muzycy zespołu jest niesamowity. Wokalista Asle Tostrup po raz kolejny zachwyca swym niezwykle emocjonalnym, nieco płaczliwym głosem a towarzyszący mu muzycy ubierają jego partie w cudowne dźwiękowe pejzaże. W sumie nic nowego, zespół w dalszym ciągu podąża kierunkiem wyznaczonym kiedyś przez Pink Floyd, ale robi to z taką gracją i wyczuciem, że nie pozostaje nic innego jak chłonąć te dźwięki. Weźmy dla tego przykładu gitarowe solówki. Toż to Gilmour w najczystszej postaci. Bjorn Riis, gitarzysta zespołu gra jednak z taką pasją i z takim pokładem emocjonalnym, że mnie po prostu miękną kolana. Drugi niezwykle istotny instrument budujący tutaj nastrój to instrumenty klawiszowe (ach ten początek „Never Coming Home” przywodzący na myśl wizje Johana Edlunda z Tiamat na ich odjechanym „A Deeper Kind of Slumber”), które perfekcyjnie wypełniają przestrzeń delikatnymi dźwiękowymi plamami. W instrumentalnym „Light Them All Up” po nieco mrocznym wstępie muzycy serwują nieprawdopodobnie piękną partię skrzypiec a zaraz potem następuje magnum opus tego wydawnictwa czyli „Homesick I-III”. Jest tu wszystko co najlepsze w Airbag. Genialne solówki, partie hammondów czy gitar akustycznych i klimat lat siedemdziesiątych. Jest też i rozbudowana instrumentalna, część utworu którą przyrównałbym do Pink Floyd w czystej postaci z kosmicznymi klawiszami i pulsującym basem..
Panie i Panowie, Airbag nagrało płytę, która jeżeli nie namiesza w tegorocznych podsumowaniach to ja „wysiadam”. Ich bardziej znanym krajanom z Gazpacho wyrasta (albo już wyrósł) nie lada konkurent! Jeszcze dwa, trzy takie zespoły i za kilka lat nikt już nie będzie kojarzył Norwegii z black metalem a z jakże odmiennym, nastrojowym i melancholijnym graniem, Nie wiem jak oni to robią. Może to kwestia pogody? Może to efekt nocy polarnej? Niskich temperatur? Depresji? Nie wiem! Jedno jest pewne robią to po mistrzowsku i odpowiadając na pytanie z pierwszego akapitu mówię: TAK, łapie za serce i porywa! W związku z tym stawiam (nie wiem czy nie pierwszą w tym roku) dychę!!!
10/10
Piotr Michalski
Dlaczego aż 8? Przede wszystkim za wszechogarniającą na tej płycie gitarę elektryczną, do której mam słabość, zwłaszcza gdy wydobywające się z niej dźwięki przenoszą mnie w innych wymiar, a także za cały Homesick I – III, który jest innym światem po drugiej stronie lustra. Dlaczego zatem nie 10? Za wtórność, klonowanie Pink Floyd i zjadanie swojego własnego ogona, stworzonego w debiucie. Ale 8 to i tak dużo!
Ewidentne nawiązania do Pink Floyd nie muszą generalnie wiązać się z jakimś wielkim zarzutem. Wszak wzór obrany do naśladowania jest jak najbardziej godny i przyznam szczerze już na samym początku tej recenzji, że wolę współczesne nawiązania do klasyki gatunku, której wartość już dawno została uznana, zwłaszcza jeśli wychodzi to dobrze i nie jest bezmyślnym naśladownictwem, niż porywanie się na sztuczny eklektyzm i szukanie na siłę własnego stylu, który finalnie okazuje się mało wartościową kopią wielu innych uznanych marek na muzycznej scenie progrocka.
Zaczyna się całkiem przebojowo i wybitnie rockowo, jakże odmiennie od pierwszej płyty Identity, trochę jednak miejscami przesłodzonej i cukierkowej. Przez cały pierwszy tytułowy utwór utrzymuje się ten sam motyw melodyczny, z wyrazistym refrenem i ładną melodią, jedną z nielicznych na płycie która wyraźnie nie znajduje swojego odpowiednika na poprzednim albumie. Ale już pierwsze słowa wokalisty zespołu do złudzenia przypominają Davida Gilmoura. Całkiem przyjemne skojarzenie, odwołujące wrażliwego słuchacza do złotej ery lat 70 – tych. Końcówka za to, to już prawdziwy Airbag, z próbą stworzenia własnego stylu, pełnego kosmicznych i niepokojących dźwięków, które może przerodzą się na kolejnych albumach we własną, jeszcze bardziej rozpoznawalną tożsamość.
To co warte odnotowania w White Walls, drugim utworze, to przede wszystkim ostrzejsze i bardziej rockowe gitarowe solo, zamykające ten utwór. I nawet linia melodyczna, która podobnie jak w kolejnych dwóch kawałkach The Bridge i Never coming home stanowi niemal kalkę i kopię tego co już dobrze znamy z debiutu, nie zakłóci pozytywnego odbioru tej muzyki, tych chwytających za serce momentów instrumentalnych, których wiele wypełnia przestrzeń płyty. Właśnie, wiele tutaj na całej tej płycie muzycznej przestrzeni, wokale są całkiem oszczędne pozostawiając sporo miejsca dla instrumentalnych popisów. A i głos wokalisty także czymś urzeka i wkomponowuje się w ogólny nastrój płyty, pełen zadumy, nostalgii i sentymentalizmu, ale tego który nie ma nic wspólnego z tandetą jakichś boysbandów.
Gitarzysta zespołu chyba w znacznym zakresie musiał się wzorować na Gilmourze, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę albo też ucho, jak kto woli, moment wejścia gitary w utworze The bridge, która bez większego wysiłku wzbudza we mnie skojarzenia z pierwszą solową płytą Davida.
Mimo wrażenia, słuchając pozycji od drugiej do czwartej włącznie, że przewija się przez nie niemal ten sam motyw melodyczny, to jednak każdy z tych utworów ma swoją niepowtarzalna magię i indywidualny urok. Tym co urzeka na przykład w Never coming home to piękny psychodeliczny klawiszowi wstęp, który wywołuje nierzadko dreszczyk emocji na plecach. To poza tym jeden z bardziej urozmaiconych utworów na płycie, może dlatego że drugi pod względem długości i jakoś musiał zostać w związku z tym zagospodarowany. Ale ewidentnie wyszło to bez zarzutu; wiele tu dziwnych klawiszopodobnych podkładów, brzdąkającej gitary w okolicach piątej i szóstej minuty przechodzącej w ściskającą serce fenomenalną płaczącą solówkę; czuję się czasem jakbym był jakimś niemal wybranym adresatem czegoś bardzo ważnego, co stara mi się przekazać ta łkająca gitara. I im dłużej nie wiem co to takiego, w tym większym muzycznym raju się znajduję. A końcówka, przechodząca płynnie w instrumentalny utwór Light them All up pełen różnych plam muzycznych, słyszalnych w tle odgłosów i podniosłym, gwiezdno-planetarnym wstępem do sola skrzypcowego, któremu towarzyszy odgłos karabinowych wystrzałów po prostu wciska w fotel.
A co Panowie zostawili nam na koniec? A no magnum opus swojego drugiego albumu. Utwór, dzięki któremu, zwłaszcza podczas rozbudowanej partii instrumentalnej czuję się jakbym lewitował i podróżował w międzygwiezdnej przestrzeni poznając tajemnice wszechświata i dzieła stworzenia wszystkiego. To jakby „Echoes” i „Schine on you crazy diamond” XXI wieku; gdyby Gilmour, Waters i spółka mogli to wtedy futurystycznie posłuchać zdjęliby czapki z głów. Naprawdę wiele czasu zajmuje powrót na ziemię po zakończeniu tego kawałka, a w konsekwencji całej płyty; spojrzenie na otoczenie, meble, krajobraz za oknem, znajome twarze, kalendarz z zadaniami na dzień jutrzejszy, to jak wyjście z jakiejś krainy czarów do szarosinej codzienności, która nie może już niczym zaskoczyć. Dobrze mieć w domu na półce taki azyl bezpieczeństwa, po który zawsze można sięgnąć w razie potrzeby zapomnienia i wytchnienia przed goniącym ze smrodliwym oddechem na plecach dniem powszednim.
To co warte też odnotowania to niezwykła płynność tej muzyki, brak monotonii, pomimo bardzo wyrównanego charakteru poszczególnych utworów; muzyka się nie dłuży, nie nudzi, a co najważniejsze i ciekawe to nie wiadomo kiedy kończy się na przykład ośmio, czy sześcio minutowy utwór, kiedy ma się wrażenie, że dopiero co się zaczął.
Każdy utwór ma coś ze sobą wspólnego. Poza wszechobecną, przepiękną gitarą elektryczną, wyciskającą do granic możliwości dźwięki pełne emocji, przy których człowiek musi po prostu poddać się urokowi chwili i zanurzyć w ocean refleksji nad wszystkim co dla niego w życiu w danej chwili najważniejsze, to przede wszystkim zmiany tempa, wybuchy gitarowej ekspresji przeplatane przez chwilę klawiszowych pasaży, czy wręcz muzycznej ciszy, minimalizmu, i tak na zmianę. Płyta broni się jako całość, zwłaszcza że poza przerwą miedzy pierwszym a drugim i przed ostatnim utworem pozostałe przechodzą jeden w drugi płynnie, niczym w najlepszym koncept albumie. To płyta, w której żadne zdanie nie może być wyrwane z kontekstu, gdyż całość wtedy cierpi.
Całą płytę przepełnia jakiś dziwny, wszechogarniający niepokój, stan podwyższonego wzruszenia, który nie pozwala podczas pochłaniania tych dźwięków skupić się na niczym innym; mimowolnie uwaga i umysł ciągnięte są w stronę wydobywającego się z głośnika czy słuchawek muzycznego katharsis.
Reasumując, zaciągając zobowiązanie do prezentacji w miarę obiektywnej oceny recenzowanej płyty, biorąc pod uwagę zarówno achy i ochy, ale również mankamenty, które wpisane są w treść tego tekstu z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że jest to płyta bardzo dobra, ale nie wybitna, której daleko jeszcze do miana arcydzieła. Jednakże, istotą pisania recenzji jest chyba przede wszystkim odkrycie przed potencjalnym czytelnikiem subiektywnych wrażeń i emocji, które towarzyszą podczas słuchania tej muzyki przez konkretnego człowieka, to jest piszącego te słowa. Dlatego też, będąc w tym zakresie wolnym od wszelkich ograniczeń, muzycznego rozsądku i warsztatu, zanurzając się w dźwięki płynące z nowego albumu grupy Airbag, zapominam po prostu o tym, że jest to floydowskie dziecko, choć niezwykle dojrzałe jak na swój wiek, o ograniczonych możliwościach tworzenia zróżnicowanych i urozmaiconych melodii i zwyczajnie słucham tej płyty, kontemplując każdy moment bez uprzedzeń, a robię to z oczywistego powodu, a mianowicie z tego że to w gruncie rzeczy bardzo piękna muzyka jest.
Płyta nie jest ani oryginalna ani nowatorska. Ale jakie to ma znaczenie, gdy muzyka na niej zawarta trafia do serca, pobudza emocje, uwrażliwia na wszystko dookoła i po prostu jest piękna i się podoba? Żadne...
8/8
Dominik Kaszyński
Wciąż nie milkną echa premier oraz powszechne zachwyty nad wydanymi niedawno płytami Dream Theater, Opeth, Pain Of Salvation, The Tangent, Stevena Wilsona i Steve’a Hacketta, a tymczasem w znacznie mniejszym świetle reflektorów odbywa się premiera nowej płyty grupy Airbag.
I choć obiektywnie rzecz biorąc, nowe albumy wyżej wymienionych Wielkich progresywnego rocka to pozycje ze wszech miar bardzo udane, to płyta „All Rights Removed” wciąż niezbyt popularnych jeszcze w prog rockowych kręgach Norwegów, może swoim poziomem śmiało z nimi konkurować, a pod wieloma względami nawet je przewyższa.
Album „All Rights Removed” stanowi bardzo spójną całość złożoną z sześciu połączonych ze sobą kompozycji. Wszystkie utwory są ze sobą powiązane i płynnie przechodzą jedne w drugie. Właściwie kilka sekund ciszy zapada dopiero przed trzyczęściową finałową kompozycją „Homesick”. Dlatego płyty słucha się w sposób bardzo płynny i swobodny. Jako że Airbag posiada wyjątkowe i charakterystyczne dla siebie brzmienie (choć niektórzy zarzucają mu zbyt duże inklinacje do balladowego stylu Jeżozwierzy), to cały materiał na tym krążku brzmi właściwie jak jedna wielka megasuita, a niektóre fragmenty – jak na przykład trzyminutowy „Light Them All Up” wypełniony genialnymi partiami skrzypiec i saksofonów – choć oznaczone osobnym indeksem, stanowią jakby zwieńczenie czy raczej dopełnienie poprzedzających je utworów (w tym przypadku kompozycji „Never Coming Home”).
Nie ma chyba sensu w sposób szczególny wyróżniać żadnej z umieszczonych w programie tego albumu kompozycji. Gdyby którąś usunąć, posypałaby się reszta. Gdyby którąś „naciągnąć” do przebojowego formatu (jak to kiedyś było w przypadku utworu „Colours” z płyty „Identity”, który kilka miesięcy temu ocierał się o czołówkę Listy Przebojów Programu Trzeciego), to zaszkodziłoby to reszcie tego, z założenia „antyprzebojowego”, materiału.
Na swojej nowej płycie muzycy tworzący grupę Airbag (Asle Tostrup - v, Bjørn Riis - g, v, Jørgen Hagen - k, Henrik Fossum - dr i Anders Hovdan - bg) poszli o krok do przodu w stosunku do swojego debiutu sprzed dwóch lat. Nagrali niesamowicie spójny, „płynący” album wypełniony magicznymi dźwiękami z pogranicza klasycznego rocka progresywnego i post rocka. Dorzucili do tego szczyptę minimalizmu, ubarwili całość nieco cięższymi niż niegdyś gitarami (szczególnie w otwierającej płytę kompozycji tytułowej) oraz nadali swojej muzyce jeszcze większego pinkfloydowskiego aromatu. No i uderzyli w dłuższe i bardziej skomplikowane formy muzyczne (vide wspomniana już absolutnie fenomenalna kompozycja „Homesick”. Urok tego genialnego nagrania polega nie tylko na ewidentnych pinkfloydowskich konotacjach, ale na niesamowitym rozmachu i niezwykle frapującej konstrukcji – głos wokalisty odzywa się zaledwie w pierwszych 3 minutach tego 17-minutowgo utworu!). Teraz nie mają już sensu porównania muzyki Airbag do Talk Talk, do Radiohead, czy – jak to niektórzy czynili – do A-Ha. Airbag to po prostu… Airbag. Zespół dojrzały, długimi chwilami brzmiący jak Pink Floyd z okolic płyt „Wish You Were Here” i „Animals”, stojący w pierwszym szeregu skandynawskich przedstawicieli współczesnego prog rocka (płytą „All Rights Removed” pokazali, że „dogonili” już Gazpacho) i kto wie czy nie wyznaczający nowe trendy w tym – to pewnie wielu zaskoczy – wciąż ewoluującym progresywno-rockowym gatunku. Choć w swoich wypowiedziach muzycy Airbag zdecydowanie odżegnują się od takiego szufladkowania ich muzyki.
Świeżość, niezmierzona ilość świetnych pomysłów i rozwiązań melodycznych, charakterystyczna dla nich melancholia i to płynne, nieśpieszne brzmienie… - takich niewątpliwych walorów płyta „All Rights Removed” ma znacznie więcej. Przy każdym kolejnym przesłuchaniu odsłania się przed nami co najmniej jeden nowy element – czy to jakiś szczegół, motyw, solo czy fragment tekstu – który rzuca nowe światło na tę piękną, zamkniętą i jednorodną muzyczną całość.
Nic tylko zamknąć oczy, słuchać i marzyć… Na 50 minut Airbag zabiera nas do całkiem innego świata. Warto się wybrać w tę fantastyczną muzyczną podróż.
Artur Chachlowski
A wonderful album!
When I listen to bands such as Airbag, I feel relief because we do have new bands that will keep progressive rock alive for so many years. I don't really care if their music is considered a kind of alternative prog, or light prog, not at all, I simply listen to them and let the sounds do the rest. In the end, the experience is really positive. Last year (2011) this Norwegian band released their second studio album, entitled 'All Rights Removed', which contains six excellent compositions that make a total time of 50 minutes.
The album opens with 'All Rights Removed'. In my opinion they couldn't have chosen a better opener, since with this song one can actually feel attracted and let the music do the rest. Though I like the whole album, I would say this track is still my favorite now. This song has a mid-tempo rhythm with a truly addictive sound. I like a lot the constant guitar and the mellow and even beautiful voice of the singer; the song perfectly flows and it is notable how it is progressing little by little because it softly starts and then in the third minute we have an explosive tune, which later vanishes for a little bit. There is a short instrumental interlude here, but then the structure returns and the music takes once again that intense and attractive tune. Worth mentioning that the keyboard plays a primordial role here, the atmospheres and background wouldn't be the same without them. A wonderful song!
'White Walls' has a softer beginning with some laid-back moments. The voice is delicate, mellow and disarming, and it is accompanied by guitars. A minute later bass and drums enter and create an emotional sound, perfectly represented by the guitar riff that comes next. After three minutes we will have a quieter passage where we can perceive the bass notes along with the soft keyboard background, then guitar joins and all of a sudden the song explodes, returning to that emotional sound it brought earlier.
When you think you are listening to the next passage of White Walls, you will realize a new song has actually started. It is 'The Bridge', whose sound may be alike to the previous one, letting us know that the whole album could be a long piece divided in six parts. I like how this track flows (actually how the whole album flows), how you have a mixture of emotions here, and also a blend of sounds and genres because the progressive rock element is here of course, but it also has some kind of alternative rock on it (which is not bad at all). Another positive point is that here I enjoy both, the instrumental passages, and the ones with vocals, it is a really good complement between them.
A longer track comes next with 'Never Coming Home'. Nine minutes of a fresh and tranquilizing music that can be easily loved due to its gentleness and charm. Here we will continue with the soft rhythm and tempo, with a wonderful keyboard atmosphere, the always good voice and a guitar that can change your mood in a split second depending on what it is playing, because it could be making a soft solo that seconds later will turn into a more emotional and disarming one. The music flows so exquisitely, that when you less imagine the nine minutes have already passed. And now a somber, darker piece is offered in 'Light them all up', which is a three-minute instrumental track that will let your imagination fly. After a minute it turns calmer but later a violin appears and produces a spine-chilling sound, which if you are so sensitive, will even make you spread a couple of tears.
Last but not least, an epic 17-minute track entitled 'Homesick' and divided in three parts; a challenging, complex and great song to finish this wonderful album. It starts with acoustic guitars and mellow voice, as you imagine, it progresses little by little, adding different textures and atmospheres, creating that light (but great) side of progressive rock. Later there is an instrumental passage made by keyboards that put a soft and relaxing sound, this is like an ambient music blended with rock. After eight minutes when drums join and keyboards play some notes, I immediately though about 'Shine On You Crazy Diamond', I don't know if the band are aware of it, but I noticed a similar sound in that particular moment. Then the instrumental moment continues, but flowing little by little and making a higher intensity until it slows down at minute eleven. The next minutes are delicious: first some moments when the guitar takes the leadership, marking the rhythm and feeling; and later the music returns to that soft keyboard bases sound a la Crazy Diamond. Then, the music slowly fades out, and the album finishes.
What a great album by Airbag, I've been listening to it over and over recently and I can't get enough of it, this is one of those albums whose music grow on you until you are addicted, and though I do not consider it as a true masterpiece, I can say it is a solid example of a well-created release with excellent compositions.
memowakeman
..::TRACK-LIST::..
1. All rights removed 08:59
2. White walls 05:19
3. The bridge 06:20
4. Never coming home 09:00
5. Light them all up 02:59
6. Homesick I - III 17:21
..::OBSADA::..
Asle Tostrup - vocals, programming, producer
Bjørn Riis - guitars, keyboards, vocals
Jørgen Grüner-Hagen - keyboards, programming
Anders Hovdan - bass
Henrik Fossum - drums
With:
Vegard Sleipnes - backing vocals & percussion (3)
Solvor Maike Vermeer - backing vocals (4,6)
Karl Joakim Wisloff - violin (5)
https://www.youtube.com/watch?v=aENO3vBinGc
SEED 14:30-23:00.
POLECAM!!!
|