Best-Torrents.com


Muzyka / Rock
THE BEATLES - LET IT BE (1970/2021) [WMA] [FALLEN ANGEL]


Dodał: Fallen_Angel
Data dodania:
2024-06-20 17:21:55
Rozmiar: 218.05 MB
Ostat. aktualizacja:
2024-06-20 17:21:55
Seedów: 0
Peerów: 0


Komentarze: 0

...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI.



..::OPIS::..

Materiał z albumu 'Let it Be' został na nowo zmiksowany przez producenta Gilesa Martina oraz inżyniera dźwięku Sama Okella. Wszystkie reedycje zawierają ten sam miks stereo zgodny z oryginalnymi wskazówkami Phila Spectora. Na potrzeby wznowienia wykorzystano oryginalne ośmiościeżkowe taśmy, na których zarejestrowano oryginalne sesje oraz występ na dachu.



Wyjątkowo smutna rocznica przypada dzisiaj. Wszak 10 kwietnia 1970 Paul McCartney ogłosił, że The Beatles przeszli do historii. To znaczy, ogłosił swoje odejście z zespołu – ale biorąc pod uwagę, że był w tym momencie jego główną siłą napędową, na jedno wychodziło.

Zaczęło się parę lat wcześniej. Beatlemania była w perłnym rozkwicie, koncerty wyprzedane do ostatniego miejsca, płyty i filmy bijące kasowe rekordy… I coraz większe zmęczenie, zniechęcenie, bo powstająca muzyka robiła się coraz bogatsza i bardziej złożona brzmieniowo, a na estradzie nie dało się odtworzyć studyjnych sztuczek; a nawet gdyby się dało, to histeryczny wrzask fanek i tak zagłuszał wszystko. Jako pierwszy miał dość George. Chciał nawet odejść z zespołu – także dlatego, że komponował coraz więcej, a od kolegów dostawał miejsce na dwie kompozycje na płytę, niezależnie od jakości tego co przynosił… Rezygnacja z koncertowania nieco go ułagodziła i uspokoiła napięcie w zespole. Na pewien czas. Bo tak naprawdę konflikt na linii Macca-George miał rozsadzić zespół w porównywalnym stopniu co zatargi między Paulem a Johnem.

Na pewien czas wszystko się uspokoiło, nagrany pod przewodnictwem McCartneya „Sierżant Pieprz” powstawał we względnie stabilnej atmosferze mimo tego, że ktoś w zespole okazywał się coraz bardziej równiejszy od pozostałych. I wtedy menedżer Brian Epstein przedawkował narkotyki. Póki był Brian, jakoś wszystko się kręciło, gdy jego zabrakło… sesja nagraniowa „Białego Albumu” niemal zniszczyła zespół, Paul nie znosił bezsensownych jego zdaniem eksperymentów w rodzaju „Revolution 9” Johna, ten odgryzał mu się, krytykując nagrywanie pioseneczek w rodzaju „Ob-La-Di Ob-La-Da” (jak mu się chciało – bo na ogół wolał przebywanie w objęciach Yoko, heroiny albo obu naraz), Harrison wściekał się, gdy kolejne kompozycje jego autorstwa odpadały w przedbiegach, a Starr nawet na pewien czas opuścił zespół. Do tego zaczęły się problemy z finansami, Apple Corps. było źle zarządzane, potrzebowało dobrego menedżera. Paul zaproponował zięcia Johna Eastmana, Lennonowie zaś – Allena Kleina i to jego kandydaturę poparła reszta zespołu…

W rok 1969 Beatlesi weszli jako cztery osobne indywidua, dość umownie nazywane zespołem, zmęczone sobą nawzajem i grupą w ogóle. Skoro praca ściśle studyjna prawie zniszczyła zespół, no to może jakiś efektowny koncert? Jak za dawnych czasów, wspólne, zespołowe granie w studio i potem na żywo. Gdzie? Pomysłów nie brakowało, statek wycieczkowy, środek pustyni, w Kairze u stóp piramid, Royal Albert Hall, Stonehenge… Do tego wytwórnia United Artists zaczęła się dopominać: Beatlesi mieli kontrakt na cztery filmy, brakowało jednego. Macca więc wymyślił: zbieramy się w studiach Twickenham, pod okiem kamer pracujemy nad piosenkami na koncert – to będzie pierwsza część filmu, drugą będzie sam występ. Koncepcja muzyczna była prosta – powrót do korzeni, bluesa, rocka, rock’n’rolla. Odkopano zresztą z archiwów „One After 909” – utwór Johna jeszcze z początków działalności zespołu, napisany gdy Lennon miał 17 lat, nagrany na jednej z wczesnych sesji zespołu i odłożony do archiwów. Był nawet tytuł – „Get Back”, od nowej kompozycji Paula, drwiącej z antyimigranckiej polityki brytyjskiego rządu, i ciekawy pomysł na okładkę – kopia zdjęcia z pierwszej płyty, zrobiona w tym samym miejscu, tyle że z Beatlesami AD 1969. Wszystko wydawało się być jasne i sensowne. I wtedy znów wybuchł konflikt między McCartneyem i Harrisonem – jednoznacznie przeciwnym idei koncertu, do tego po staremu wściekłym, że panowie traktują z góry jego nowe kompozycje. George nawet na pewien czas opuścił zespół; wrócił, gdy reszta zgodziła się przenieść do wygodniejszych i cieplejszych studiów Apple, a co do koncertu, panowie ostatecznie wystąpili popołudniem 30 stycznia na dachu budynku Apple, do tego zupełnie na partyzanta – żadnej zapowiedzi, po prostu wyszli i zagrali, aż policja nakazała im po trzech kwadransach ściszyć jazgot.

Na pewien czas cały projekt „Get Back” – filmu i płyty ze ścieżką dźwiękową – trafił do archiwów. Powstało niby parę wersji płyty, łączącej fragmenty koncertu ze studyjnymi, ale żadna nie zyskała aprobaty zespołu. Panowie przez lato 1969 pracowali nad kolejną płytą. Praca nad „Abbey Road” przebiegała znacznie bardziej harmonijnie – pewnie dlatego, że cała czwórka zdawała sobie sprawę, że to już koniec. Że dzień, kiedy powiedzą sobie dość, jest coraz bliższy. Albo inaczej – koniec zespołu się dokonał, trzeba tylko czegoś, co będzie kroplą przelewającą czarę.

Jesienią 1969 Beatlesi niby mówili o nowej płycie, bardziej demokratycznej (dwa kawałki Starra, po cztery pozostałej trójki), ale… jakoś nikt się nie kwapił do rozpoczęcia pracy. Harrison to produkował innych artystów, to pracował nad własnym dziełem, Macca też tworzył na swoje konto, Lennon miał Plastic Ono Band (no i Yoko), a Ringo zainteresował się występami przed kamerą. „Pomogła” United Artists – grożąc zespołowi pozwem, jeśli panowie nie dostarczą filmu i płyty ze ścieżką dźwiękową. I tak z nagrań studyjnych i fragmentów koncertu posklejano album, ukończono też film. 3 stycznia 1970 George, Ringo i Paul spotkali się w studio, kończąc nagrywanie „I Me Mine” – była to ostatnia sesja w historii The Beatles.

Z koncertu na dachu wybrano „One After 909”, „I’ve Got A Feeling” i „Dig A Pony”; na żywo w studio zarejestrowano „Two Of Us”, „Get Back”, „Dig It” i „Maggie May”. Resztę (wbrew wyjściowym założeniem o nagrywaniu całości na żywo) dość mocno posztukowano i poprawiono w studio i album był prawie gotowy. Prawie – bo panowie (przede wszystkim Lennon) wciąż uważali, że czegoś tam brakuje, że całość jest niedopieczona. I w marcu zaproszono amerykańskiego producenta Phila Spectora, który dokonał ostatnich szlifów – dograł potężne orkiestrowe tło do jednej z kompozycji Paula, inną podrasował w studiu. Co było dalej – tu zależy, kogo zapytamy. Jedni mówili, że cała czwórka włącznie z Paulem zgodziła się na ostateczny kształt albumu po poprawkach Spectora; Macca zaś twierdził, że od początku był przeciwny dogrywkom, przerabiających intymną, nastrojową balladę „The Long And Winding Road” na potężnie zorkiestrowane dzieło, z harfami i żeńskim chórkiem. Wysłał stanowczy telegram do Kleina, domagając się usunięcia Spectorowskich ingerencji. Gdy ten odmówił – 10 kwietnia 1970 Paul McCartney oficjalnie ogłosił swoje odejście z The Beatles, a kwestię „The Long…” wymienił jako jedno z sześciu powodów tegoż. Zespół de facto przestał istnieć. Cztery tygodnie później na rynek trafiła ostatnia płyta wydana przez Fab Four – „Let It Be”.

Spotkała się z surowym przyjęciem, po monumentalnej i monolitycznej „Abbey Road” okazała się dziełem niespójnym, pozszywanym z różnych elementów, dosztukowanym trochę na siłę. O ile na „Abbey Road” zupełnie różne elementy udało się poskładać w spójną całość – tu nawet nikt nie próbował, traktując całą płytę jako pańszczyznę do odrobienia. A z drugiej strony – patrząc przez pryzmat pojedynczych fragmentów, to nie brakuje tu rzeczy bardzo udanych.

Wpadek też nie brakło. „Dig It” – fragment monotonnego i nużącego studyjnego jamu – znalazł się na płycie celem chyba jedynie nabicia nieco czasu, podobnie jak żartobliwa przyśpiewka „Maggie May”. Co gorsza, obie kompozycje trafiły na płytę kosztem „Don’t Let Me Down”… Inne dyskusyjne decyzje też się trafiły – dziś można się zastanawiać, czemu na płytę trafił żartobliwy blues-rockowy „For You Blue” Harrisona – utwór niezły, ale błahy i bez większego znaczenia, a wszak wiemy, że w tym czasie George miał już skomponowaną sporą część materiału na doskonały „All Things Must Pass” i zaproponował pozostałej trójce choćby „Let It Down” czy utwór tytułowy… Niestety, Lennon i McCartney odrzucili je, a sprzeczka George’a z Johnem omal ponoć nie zakończyła się fizycznym starciem. No i te nieszczęsne chóry, harfa i smyki w „The Long And Winding Road” – dodające przesadnie melodramatyczny klimat do kompozycji samej w sobie wielkiego formatu.

Inne fragmenty płyty budzą już bardziej pozytywne uczucia. „Two Of Us” – na filmie „Let It Be” prezentowany w znacznie bardziej agresywnej, niemal hardrockowej wersji, tu przedstawiony w delikatniejszej, bardziej folkowej odsłonie, z uroczymi harmoniami wokalnymi. I moim zdaniem to był dobry wybór. Blues-rockowe, powolne „Dig A Pony”. „I Me Mine” – Harrisonowski żartobliwy walczyk, z tekstem jadowicie portretującym McCartneya. „I’ve Got A Feeling” – posklejane z dwóch osobnych fragmentów utworów, rockowej miniatury McCartneya na początek i Lennonowskiego, chwilami dość ryzykownego tekstowo jak na rok 1970 finału. „One After 909” – kiedyś nagrany w typowo rock’n’rollowej wersji przedstawionej potem na płycie „Anthology 1”, tu przedstawiony w bardziej rockowej, szybszej wersji. No i na koniec „Get Back”. Chciałem wszystkim podziękować w imieniu całej grupy i każdego z osobna i mam nadzieję, że przeszliśmy przesłuchanie – tak z publicznością żegnał się Lennon na koniec koncertu na dachu i tak też kończy się ta płyta.

No i na koniec trzy monumenty, podrasowane przez Spectora z mniej lub bardziej dyskusyjnym efektem. „Across The Universe”, medytacyjna kompozycja Lennona pierwotnie – w lekko przyspieszonej wersji z dodanymi efektami dźwiękowymi – wydana na płycie charytatywnej dla World Wildlife Fund, teraz w spowolnionej i zbliżonej do oryginału wersji wydana na płycie Beatlesów, delikatna, łagodnie zorkiestrowana. Wiedziona niezapomnianym fortepianowym motywem „Let It Be” – jedna z perełek McCartneya, również poprawiona orkiestracją (i z ostrzejszym gitarowym solo względem wersji singlowej). No i ta nieszczęsna „The Long And Winding Road”, gdzie orkiestracja po bliższym wsłuchaniu się zaczyna rzeczywiście kłuć w uszy. Szkoda, bo piosenka (czy może raczej pieśń) sama w sobie jest wyjątkowo piękna, choć smutna: epitafium dla zespołu, zaakceptowanie faktu, że teraz cała czwórka zaczyna iść swoimi drogami…

Czy krytycyzm wobec tej płyty był uzasadniony? W sporej mierze był, bo „Let It Be” to album mocno chaotyczny, nierówny, łączący momenty niezwykle udane i piękne z przeciętnymi. Do tego wydany w formie dość surowej, zdarzają się wokalne kiksy i wejście gitary o takt za wcześnie – a wszak w roku 1970 od takich firm jak Beatlesi świat oczekiwał dzieł wypolerowanych i wyszlifowanych co do sekundy, jak „Abbey Road” chociażby... Tym niemniej nie brakuje tu pojedynczych utworów robiących naprawdę duże wrażenie. I biorąc pod uwagę, w jakich okolicznościach i w jakich bólach rodził się ten projekt, lepiej chyba nie mógł on wyglądać. I najlepiej uznać, że rzeczywistym pożegnaniem The Beatles z publicznością jest ostatni nagrany przez nich album „Abbey Road”, a „Let It Be” to swoiste postscriptum do niego...

Piotr 'Strzyż' Strzyżowski



W powszechnej świadomości słuchaczy nagranie i wydanie znakomitego "Abbey Road" dobrze rokowało grupie na przyszłość - krążek nie tylko okazał się (tradycyjnym) triumfem komercyjnym, ale i było na nim wyraźnie słychać, że muzycy zażegnali wszelkie spory i znów czerpią przyjemność ze wzajemnego grania. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Kiedy zakończono prace nad tym albumem, John poleciał do Toronto, gdzie 13 września 1969 roku zagrał na festiwalu z szybko zebranym zespołem Plastic Ono Band, w skład którego wchodzili Eric Clapton (gitara prowadząca), Klaus Voormann (gitara basowa) i Alan White (perkusja). Usatysfakcjonowany owocną współpracą z Plastic Ono Band, po powrocie do Londynu, 20 września, Lennon obwieścił Beatlesom, że odchodzi z kapeli. Reszta muzyków zdawała sobie sprawę, że bez niego nie mogą kontynuować kariery pod szyldem The Beatles.

Ówczesny menedżer Beatlesów, Allen Klein, namówił Johna, by nie rozgłaszał tego publicznie, miałoby to bowiem zły wpływ na wyniki sprzedaży "Abbey Road". Na skutek decyzji Johna, jesienią każdy z Beatlesów poszedł w swoją stronę. Lennon w tym czasie pozostawał najaktywniejszym członkiem grupy, śmiało udzielając się publicznie i wydając w październiku singiel pod tytułem "Cold Turkey", Ringo zajął się nagrywaniem płyty z rockowymi i popowymi standardami "Sentimental Journey", George dołączył do duetu Delaney and Bonnie na czas ich trasy koncertowej, zaś Paul wyjechał z Lindą na farmę w Szkocji, gdzie zaczął przeżywać poważny kryzys, co zaowocowało nagraniem jego pierwszego solowego krążka o nazwie "McCartney".

Rzecz w tym, że niezrealizowany dotąd projekt "Get Back" nie został formalnie domknięty, w związku z czym pojawił się pomysł, by w obliczu rozwiązania The Beatles wydać jeszcze jedno premierowe wydawnictwo z ich udziałem. Z racji odejścia Lennona, nagranie nowej płyty nie wchodziło w grę, postanowiono więc sięgnąć do odrzuconych przez muzyków nagrań z tamtej sesji. Dzięki temu Paul, George i Ringo (John przebywał wtedy w Danii) spotkali się 3 i 4 stycznia 1970 roku w studiu Abbey Road, by w trio zarejestrować utwór "I Me Mine" i poprawić kilka innych. Realizator dźwięku Glyn Johns ponownie otrzymał zadanie skompilowania albumu z nagranego materiału i znów efekty jego pracy zostały odrzucone.

W marcu producent Klein poprosił producenta Phila Spectora o dokończenie longplaya. Jedyną osobą z zespołu z którą Klein kontaktował się w sprawie tego zatrudnienia był... John, będący pod wrażeniem pracy, jaką Spector włożył przy realizacji jego solowego singla "Instant Karma!". Miał on poprawić wiele aspektów albumu, by ten nadawał się do sprzedaży. Producent wziął się na poważnie do roboty, dzięki czemu na przełomie marca i kwietnia miksował cały materiał, dogrywał chórki oraz partie orkiestry, a także namówił Ringo, by ten ponownie nagrał niektóre partie perkusji. Poza nagraniami studyjnymi wykorzystano również rejestracje pochodzące ze słynnego koncertu na dachu siedziby Apple ("Dig a Pony", "One After 909" oraz "I've Got a Feeling"). Przy okazji krążek przemianowano z "Get Back" na "Let It Be".

W związku z wydaniem "Let It Be" w maju 1970 roku, zaplanowana na kwiecień data premiery longplaya "McCartney" miała zostać przesunięta. Paula namawiał do tego zarówno Klein, jak i inni Beatlesi. Muzyk uznał jednak, że potraktowano go niesprawiedliwie i w przypływie irytacji wyrzucił z domu Ringo, który przyniósł mu złe wieści. McCartney nie ugiął się naciskom, ale postanowił wykorzystać ten fakt do wypromowania swojego dzieła. Do recenzenckich kopii krążka, przekazanych dziennikarzom tydzień przed oficjalną premierą, 10 kwietnia 1970 roku, dołączył list napisany w formie wywiadu z samym sobą, w którym ogłosił swoje odejście z The Beatles. Był to definitywny koniec zespołu. Paul wyrządził tym sobie pewną krzywdę, gdyż przez pewien czas miłośnicy grupy myśleli, że to on stoi za jej rozwiązaniem, podczas gdy to Paulowi najbardziej zależało, by utrzymać The Beatles przy życiu.

Muzyk dodatkowo wpadł w szał, gdy usłyszał rezultaty poczynań Spectora przy "Let It Be" (oprócz niego reszta Beatlesów chwaliła rezultat uzyskany przez producenta). Zmiana aranżacji i produkcyjne bogactwo (w tym orkiestrowe ozdobniki) doszczętnie zrujnowały wizję McCartney'a, by nagrania z tej sesji pozostawały surowym odzwierciedleniem dźwięku The Beatles. Mimo to, album w takiej formie wydano 8 maja 1970 roku, tuż po oficjalnym rozwiązaniu kapeli. Mimo że naturalnie mógł on liczyć na powodzenie w kontekście sprzedaży, to jego recenzje pozostawały mocno mieszane, co nie powinno dziwić przy fakcie, że nawet sami muzycy nie byli w pełni zadowoleni z rezultatów niełatwych zmagań przy tym wydawnictwie. W pewnym stopniu mamy do czynienia z odrzutami, których nie umieszczono przy okazji nagrywania "Abbey Road" - a przecież do nagrywanych w styczniu 1969 roku "I Want You (She's So Heavy)" czy "Maxwell's Silver Hammer" wówczas powrócono.

Na "Let It Be" słychać, że muzycy chcieli powrócić do swoich korzeni, dzięki czemu na przygotowywanym na początku 1969 roku longplayu miały dominować bardzo proste, niekiedy dość ascetyczne aranżacyjnie kawałki, utrzymane w duchu pierwszych dokonań. Dzięki temu sięgnięto nawet do jednej z pierwszych kompozycji stworzonych przez Lennona, czyli napisanego w końcówce lat 50., rock'n'rollowego "One After 909". Zmagania produkcyjne Phila zniszczyły cały zamysł, przez co kilka piosenek wydaje się przeprodukowanych, ze szkodą dla całości. Oczywiście, niektóre z poprzednich dzieł grupy, jak "Revolver" czy "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", cechowało aranżacyjne bogactwo, w tym udział orkiestry, jednak tam przy znacznie większym udziale George'a Martina robiono to umiejętnie i z klasą, czego niestety nie da się powiedzieć o aranżacjach niektórych utworów z opisywanego dzieła.

W porównaniu do tamtych wydawnictw łatwo mówić o pewnym niedosycie. Na szczęście całość nie jest tak niespójna i rozstrzelana stylistycznie, jak "Biały album", choć nadal dość przypadkowa - w czym nie pomagają zostawione przez producenta różne niuanse, typu falstart na początku "Dig a Pony" czy pochodzący z występu na dachu dialog umieszczony na końcu "Get Back" (mimo że na albumie znajduje się wersja studyjna). Longplay trwa 35 minut z kawałkiem, co przemawia na jego korzyść. Niestety, nawet przy tak krótkim czasie trwania postarano się o sporą ilość uchybień. Płycie brakuje pieczołowitej produkcji zapewnianej przez Martina i będącej jednym ze znaków rozpoznawczych The Beatles. Przez to brzmi on bardziej archaicznie w porównaniu do kilku poprzednich dokonań, a instrumenty nie posiadają zbyt wiele przestrzeni. To co także razi w przypadku "Let It Be" to nieprzemyślane ustawienie tracklisty i niewłaściwa selekcja. Ciekawi mnie też czy gdyby nie nagłe zakończenie działalności Beatlesów, czy do niektórych z tych nagrań (szczególnie do "One After 909" i "For You Blue") ich twórcy kiedykolwiek by powrócili?

Niby już na początku pojawia się całkiem fajny, folkowy "Two of Us", ale przy tym całkowicie pozbawiony energii, przez co nie sprawdza się najlepiej na start płyty - szczególnie jeśli porównać go z takimi otwieraczami, jak "Come Together", "Taxman" czy "Magical Mystery Tour". Na otwarciu nie sprawdziłby się również "Dig a Pony", ale ma to szczęście, że następuje jako nr 2, po "Two of Us". To też całkiem przyzwoity, snujący się w wolnym tempie numer, a przy tym czerpiący wiele z bluesa. Poziom momentalnie wzrasta przy "Across the Universe" - uczuciowej i ładnej balladzie ze skupionym wokalem Johna i znakomitą linią melodyczną. Nawet dodanie chórków przez Spectora aż tak nie razi i nadaje fajnego klimatu. Co więcej, muszę uczciwie przyznać, że to moje ulubione wydanie tego numeru. Pierwsze nagrania do "Across the Universe" podjęto już na początku 1968 roku, a pierwszy raz można było go usłyszeć nie na opisywanym krążku, ale na wydanej 12 grudnia 1969 roku, charytatywnej kompilacji "No One's Gonna Change Our World" (znalazł się na nim wczesny miks, później dostępny także na kompilacji The Beatles "Past Masters").

Nietrudno też ulec urokowi dostarczonemu przez Harrisona "I Me Mine". Zwrotki utrzymane są w tempie walca, a w zaostrzonym refrenie trójka muzyków przechodzi do rockowego czadu. Mimo takiego kontrastu, wszystko trzyma się przysłowiowej kupy i brzmi spójnie. Niepotrzebnie wklejono tu partie orkiestry, ale wrażenie i tak pozostaje pozytywne. Podobnie jak w największym osiągnięciu z tego wydania, czyli tytułowym "Let It Be", przy okazji jednej z najpopularniejszych kompozycji z dorobku The Beatles. To niezwykle czuła, skromna ballada, oparta głównie na brzmieniu pianina i organów Hammonda oraz posiadająca świetny wokal McCartney'a i ostrą solówkę Harrisona. Moim zdaniem to właśnie dwie ballady ("Let It Be" McCartney'a i "Across the Universe" Lennona) wypadły tutaj najciekawiej. Warto dodać, że w "Let It Be" na organach gra Billy Preston, który z racji tego, że brał czynny udział w styczniowych nagraniach udziela się także w wielu innych kompozycjach ("Dig a Pony", "Dig It", "I've Got a Feeling", "One After 909", "The Long and Winding Road", "Get Back").

Jak na razie w stronę albumu poleciały ode mnie same pochwały, a przecież nie brakuje tu również zwyczajnie zbędnych fragmentów. Ewidentnie najsłabiej wypadają "Dig It" i "Maggie Mae". Pierwszy z nich to ewidentnie głupkowaty, 50-sekundowy wygłup (ponadto - chyba też dla żartu - podpisany przez cały kwartet), nie wprowadzający do całości niczego ciekawego. Muzycznie wygląda dość żenująco, zaś barwa głosu Lennona przypomina trochę Micka Jaggera (czyżby tekst Like a rolling stone był nieprzypadkowy?). Oprócz głównej czwórki, udzielają się w nim George Martin grający na marakasach i Preston na organach. Za to 40-sekundowy "Maggie Mae" to beatlesowskie opracowanie folkowego standardu. W ich wersji brzmi on bardziej rock'n'rollowo i przypomina ich wczesną twórczość. Jednak nawet na takim wydawnictwie, jak "Beatles for Sale", byłby to jeden z najsłabszych kawałków. Oba nagrania trudno nawet nazwać utworami, wyglądają zaledwie jak ich szkice. Wyglądają na wrzucone tylko po to, by nieco wydłużyć ten i tak dość krótki album. Dodatkowo, pod względem kolejności sąsiadują z "Let It Be", przez co wyglądają jeszcze bardziej bezcelowo.

Niewiele lepiej prezentuje się wspomniany już "One After 909" - przesadnie prosty rock and roll, do tego nieciekawy melodycznie, choć wyróżniający się niezłym duetem wokalnym Lennon-McCartney. Takie nagranie w dobie rozkwitu naprawdę ciężkiego grania spod znaku Led Zeppelin czy Black Sabbath musiało brzmieć staroświecko, jak relikt odległych lat 50., a przez to niezbyt atrakcyjnie. Jednak utworem o najbardziej zaprzepaszczonym potencjale jest bez wątpienia "The Long and Winding Road". Do dziś nie mogę wybaczyć Spectorowi, że swoimi nachalnymi (w odróżnieniu od "Across the Universe") chórami i orkiestracjami tak bardzo spieprzył ten kawałek. W zaprezentowanej tu wersji wypada on niemalże niestrawnie i niemiłosiernie pretensjonalnie. Takie zagranie dobitnie pokazuje ile w kontekście danej kompozycji znaczy jej aranżacja. Przy okazji, to właśnie "The Long and Winding Road" (ze stroną B w postaci "For You Blue") promował longplay na singlu.

W odróżnieniu od opisanych w dwóch poprzednich akapitach czterech nagrań całkiem przyjemnie wypada "I've Got a Feeling" w wersji z koncertu na dachu Apple. Zastosowano w nim intrygujący kontrast z brzmieniem gitar, od delikatnych po naprawdę ostre. Nie najgorzej słucha się również bluesowego "For You Blue" Harrisona, choć to też żadna rewelacja i po raz kolejny nie zachwyca tu produkcja. Krążek wieńczy prościutki, galopujący "Get Back" z chwytliwą melodią i organowymi ozdobnikami, w otwarty sposób nawiązujący do muzycznych korzeni The Beatles. Kawałek wydano dużo wcześniej na singlu, 11 kwietnia 1969 roku. Inny niealbumowy singiel, "Let It Be", został wypuszczony 6 marca 1970 roku i zawierał stronę B z niezbyt udaną, inspirowaną awangardą kompozycją "You Know My Name (Look Up the Number)", prawdopodobnie będącą połączeniem kilku odrębnych nagrań. Jej ukończenie zajęło muzykom aż dwa lata.

Pozostaje więc pytanie - czy efekty zmagań w kontekście "Get Back" da się jakoś uratować, by stworzona na ich podstawie płyta nie okazała się lekkim rozczarowaniem? Okazuje się, że tak. 17 listopada 2003 roku ukazało się bowiem wydawnictwo pod tytułem "Let It Be... Naked", prezentujące większość zawartości "Let It Be" według wizji McCartney'a, a przy tym obdarte z wszelkich poprawek popełnionych przez Spectora. Na potrzeby tego przedsięwzięcia Paul zatrudnił realizatorów z Abbey Road i powierzył im stworzenie longplaya z oryginalnych ścieżek studyjnych. Dzięki temu udało się poprawić wiele popełnionych 33 lata wcześniej błędów. Twórcy mieli do dyspozycji wiele godzin nagrań, w tym nieudane podejścia, alternatywne wersje utworów, powtórki czy odrzuty. Z tego wszystkiego stworzono dzieło wierne duchowi sesji ze stycznia 1969 roku.

Nie tylko opracowano aranżacje praktycznie od podstaw, ale i popracowano nad odpowiednią tracklistą oraz prawidłowym jej ułożeniem. Skupiono się także wyłącznie na warstwie muzycznej i usunięto wszelkie improwizowane teksty czy dialogi (w tym oryginalny wstęp do "Get Back" czy początek "Two of Us"), a przy tym solidnie podrasowano produkcję i uwypuklono poszczególne instrumenty, by całość brzmiała bardziej nowocześnie. Wszystko to powoduje, że "Let It Be... Naked" prezentuje się dużo lepiej i bardziej klasycznie od pierwowzoru. Osobom odpowiedzialnym za ten miks należą się duże brawa, bo tutaj nawet te mniej przekonujące momenty trochę zyskują dzięki naturalnemu, nieprzetworzonemu brzmieniu.

Zawartość również robi większe wrażenie. Na początku zawarto "Get Back", spisujący się w roli otwieracza dużo lepiej od "Two of Us", a na końcu zasłużenie umieszczono podniosły "Let It Be", kapitalnie podsumowujący całe wydawnictwo (choć szkoda, że umieszczono tu wygładzoną, słabszą od tej z oryginału solówkę Harrisona). Na szczęście, na opisywanym wznowieniu zrezygnowano z bezsensownych "Dig It" i "Maggie Mae", a w zamian za to dołączono nieobecny w oryginale, utrzymany w luzackim klimacie "Don't Let Me Down" w wersji z koncertu na dachu. "Don't Let Me Down" pojawił się już wcześniej na singlu na stronie B "Get Back" w nieco słabszym, studyjnym wydaniu. Wykonanie koncertowe zadziwia pomyślną współpracą grających na pełnym luzie muzyków.

W całym zestawie zdecydowanie najwięcej zyskuje "The Long and Winding Road", który w bardziej ascetycznym (opartym głównie na brzmieniu fortepianu i wzbogaconym o wejścia Prestona) wydaniu okazuje się naprawdę piękną balladą z emocjonalnym popisem wokalnym Paula (w pierwotnej wersji wykorzystano inne, słabsze podejście) i cudowną melodią. To jeden z najbardziej poruszających kawałków zespołu, i przy okazji jeden z najwspanialszych. Z kolei nieco mniej przekonuje mnie zagrany w odrobinę szybszym tempie "Across the Universe", dalej zachowujący bardzo udany poziom, ale podczas słuchania, o dziwo, brakuje mi jednak tych wypełniających odpowiednio przestrzeń chórków. Zachowano też słabszy "One After 909", ale ostatecznie można go potraktować jako urozmaicenie materiału.

Mimo iż "Let It Be" posiada kilka niezaprzeczalnych walorów i nie można nazwać go bezwartościowym, to dopiero wznowienie "Let It Be... Naked" pokazuje, że zamysł McCartney'a nie był pozbawiony sensu i mógł wprowadzić powiew świeżości do twórczości The Beatles po psychodelicznym okresie lat 1965-1967 oraz rozchwianym gatunkowo "Białym albumie". O ile pierwsza wersja, dzięki niewłaściwemu ułożeniu kompozycji czy poprawkom Spectora, nie stanowi godnego pożegnania (według daty premiery albumów) z The Beatles, tak druga niewątpliwie czymś takim jest. Do tego, uświadamia, że w tej styczniowej, kontrowersyjnej sesji tkwił niemały potencjał, który należało po prostu odpowiednio dopracować. Z wersji "Naked" dwaj żyjący Beatlesi mogą być naprawdę dumni.

Robert Rosiński



Kiedy relacje w zespole zaczęły się psuć, Paul McCartney nabrał przekonania, że jedynie powrót do koncertowania i muzycznych korzeni może uratować zespół. O ile pomysł powrotu na scenę został zdecydowanie odrzucony przez Johna Lennona i George'a Harrisona (aczkolwiek 30 stycznia 1969 roku zespół, wsparty przez klawiszowca Billa Prestona, zagrał pojedynczy, niezapowiedziany występ na dachu swojej londyńskiej siedziby), tak druga część propozycji McCartneya spotkała się z akceptacją. Jednak sesje nagraniowe albumu (mającego nosić tytuł "Get Back") jeszcze bardziej skłóciły muzyków, a jakość zarejestrowanego materiału pozostawiała wiele do życzenia. Projekt został więc wstrzymany, a zespół rozpoczął pracę nad innym materiałem, który wypełnił album "Abbey Road".

Tuż przed jego wydaniem, we wrześniu 1969 roku, ze składu odszedł Lennon. Pozostała trójka - świadoma, że dalsza działalność nie ma sensu - postanowiła przynajmniej dokończyć zarzucony wcześniej projekt "Get Back". Na początku 1970 roku muzycy zatrudnili nowego producenta, Phila Spectora, którego rola polegała przede wszystkim na dodaniu orkiestrowego tła do kilku utworów. Ponadto zespół nagrał od nowa wiele partii, a także zarejestrował jedną zupełnie nową kompozycję, "I Me Mine". W ten sposób udało się ukończyć dziewięć utworów, w tym dwa już wcześniej wydane ("Get Back" ukazał się na singlu, a "Across the Universe" na charytatywnej kompilacji). Repertuaru dopełniły trzy kawałki zarejestrowane podczas wspomnianego występu na dachu ("Dig a Pony", "I've Got a Feeling" i "One After 909"). Wydawnictwo ostatecznie otrzymało tytuł "Let It Be".

Muzycy rzeczywiście cofnęli się do swoich korzeni - do rock and rolla i bluesa (nawet nagrali jedną ze swoich najwcześniejszych kompozycji, rockandrollową "One After 909", napisaną jeszcze w końcówce lat 50.). Ale efekt jest zupełnie inny, niż na wczesnych albumach zespołu. Bardziej dojrzały, pozbawiony tej młodzieńczej naiwności. Zamiast tego słychać zmęczenie muzyków i to, że materiał powstawał w bólach. Idealnie pasuje tutaj surowe brzmienie z oryginalnej sesji, natomiast efekt ten psują orkiestracje dodane do spokojniejszych utworów - w "I Me Mine", "Let It Be" i "The Long and Winding Road" dodają niepotrzebnego patosu, zaś wręcz kuriozalnie brzmią w psychodeliczno-folkowym "Across the Universe". Pomijając kwestie stylistyczne i brzmieniowe, same kompozycje w znacznej części są po prost przeciętne. Pozytywnie wyróżnia się przede wszystkim tytułowy "Let It Be" - bardzo ładna ballada, w albumowej wersji ozdobiona fajną, ostrą solówką Harrisona. Na plus zaliczyć można także bluesrockowy "Dig a Pony", prawie hardrockowy "I've Got a Feeling", akustyczny, zahaczający o stylistykę country "Two of Us", a także "Across the Universe". Bardzo obiecująco zaczyna się "I Me Mine", ale rockandrollowe zaostrzenia psują cały klimat. Najgorzej wypadają natomiast niby-żartobliwe przerywniki "Dig It" i "Maggie Mae".

W 2003 roku ukazało się wydawnictwo "Let It Be... Naked", zawierające zremiksowaną wersję albumu, bliższą oryginalnego pomysłu McCartneya. Zmieniono na nim kolejność utworów (dzięki czemu np. całość rozpoczyna czadowy "Get Back", zamiast niepasującego w roli otwieracza "Two of Us"), a także zrezygnowano z "Dig It" i "Maggie Mae", zastępując je udanym, bluesrockowym "Don't Let Me Down" (oryginalnie wydanym na stronie B singla "Get Back", tutaj jednak wykorzystano nagranie z koncertu na dachu, ze świetnymi partiami organów i basu). Największą zaletą tej wersji albumu jest jednak rezygnacja z orkiestracji w "Across the Universe", "I Me Mine", "Let It Be" i "The Long and Winding Road". Zyskał na tym przede wszystkim ten ostatni, który w takiej bardziej ascetycznej wersji odsłania cale swoje piękno, we wcześniej znanej wersji ukryte pod sporą dawką kiczu. Minusem tej wersji albumu jest jednak wykorzystanie w "Let It Be" łagodniejszej solówki, podobnej do tej z singlowej wersji utworu.

Sam pomysł na to wydawnictwo był ciekawy, ale takie czynniki, jak nienajlepsza atmosfera w studiu i nietrafiona zmiana producenta, negatywnie wpłynęły na ostateczny efekt. Głównym problemem była jednak mała ilość naprawdę dobrego materiału, przez co nawet przygotowany po latach, bardziej udany miks albumu tylko nieznacznie podniósł jego poziom. "Let It Be" jest zdecydowanie najsłabszym studyjnym wydawnictwem The Beatles z dojrzałego okresu twórczości ("Yellow Submarine" nie liczę jako pełnoprawnego albumu) i mało imponującym zwieńczeniem dyskografii.

Paweł Pałasz



..::TRACK-LIST::..

1. Two Of Us
2. Dig A Pony
3. Across The Universe
4. I Me Mine
5. Dig It
6. Let It Be
7. Maggie Mae
8. I've Got A Feeling
9. One After 909
10. The Long And Winding Road
11. For You Blue
12. Get Back



..::OBSADA::..

John Lennon - lead and backing vocals, rhythm guitar, lead guitar on "Get Back", lap steel guitar on "For You Blue", acoustic guitar on "Two of Us", "Across the Universe" and "Maggie Mae", six-string bass guitar on "Dig It" and "The Long and Winding Road", whistling on "Two of Us"

Paul McCartney - lead and backing vocals, bass guitar, acoustic guitar on "Two of Us" and "Maggie Mae", piano on "Dig It", "Across the Universe", "Let It Be", "The Long and Winding Road", and "For You Blue", Hammond organ on "I Me Mine", electric piano on "I Me Mine" and "Let It Be", maracas on "Let It Be"

George Harrison - lead and rhythm guitars, acoustic guitar on "For You Blue" and "I Me Mine", tambura on "Across the Universe", lead vocals on "I Me Mine" and "For You Blue", backing vocals

Ringo Starr - drums, percussion on "Across the Universe"


Additional musicians:
Richard Anthony Hewson - string and brass arrangements on "I Me Mine" and "The Long and Winding Road"

John Barham - choral arrangements on "Across the Universe", "I Me Mine" and "The Long and Winding Road"

George Martin - Hammond organ on "Across the Universe", shaker on "Dig It", string and brass arrangements on "Let It Be", production

Linda McCartney - backing vocals on "Let It Be"

Billy Preston - electric piano on "Dig a Pony", "I've Got a Feeling", "One After 909", "The Long and Winding Road" and "Get Back", Hammond organ on "Dig It" and "Let It Be"

Brian Rogers - string and brass arrangements on "Across the Universe"




https://www.youtube.com/watch?v=QDYfEBY9NM4



SEED 14:30-23:00.
POLECAM!!!

Komentarze są widoczne tylko dla osób zalogowanych!

Żaden z plików nie znajduje się na serwerze. Torrenty są własnością użytkowników. Administrator serwisu nie może ponieść konsekwencji za to co użytkownicy wstawiają, lub za to co czynią na stronie. Nie możesz używać tego serwisu do rozpowszechniania lub ściągania materiałów do których nie masz odpowiednich praw lub licencji. Użytkownicy odpowiedzialni są za przestrzeganie tych zasad.

Copyright © 2024 Best-Torrents.com