Best-Torrents.com


Muzyka / Koncerty
CAMEL - MOONDANCES (2007) [DVD9] [NTSC] [FALLEN ANGEL]


Dodał: Fallen_Angel
Data dodania:
2023-12-25 19:58:51
Rozmiar: 5.55 GB
Ostat. aktualizacja:
2023-12-25 19:58:51
Seedów: 0
Peerów: 0


Komentarze: 0

...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...



..::OPIS::..

Napiszę to wprost. Camel to moja wielka muzyczna miłość. Może największa? To podczas ich pierwszego występu w Polsce, już sprzed niemalże 11 laty, jedyny raz w życiu, w trakcie koncertu, zwyczajnie się popłakałem. W tym czasie Latimer po raz pierwszy dotykał strun swojej gitary…

Piękne to były czasy… Piękne tym bardziej, że od dłuższego czasu z obozu Camela dochodziły mało optymistyczne sygnały. Wiadomość o tym, że wielbłądzia karawana nie wyruszy już w trasę była przykra, ale informacja o walce Latimera z ciężką, nieuleczalną chorobą kompletnie przygnębiała. Biorąc pod uwagę wszystko to, co napisałem powyżej, nie dziw się szanowny czytelniku, że pojawienie się całkiem niedawno na rynku najnowszego camelowego DVD stało się dla mnie czymś szczególnym.

Choć dyskografia zespołu obejmująca płyty DVD w ostatnich latach rozrosła się znacznie, trudno nazwać ją powalającą. Tak naprawdę tylko dwa z tych wydawnictw zawierają zapisy koncertów – jednego z lat osiemdziesiątych („Pressure Points – Live In Concert” wydany w 2003, ostatnio wznowiony i poszerzony jako „Total Pressure – Live In Concert 1984” w 2007 roku) i jednego z lat dziewięćdziesiątych („Coming Of Age” z 2002 roku). Szczególnie pierwszy z nich należy moim skromnym zdaniem do grupy najpiękniejszych rockowych koncertów zapisanych na srebrnym dysku (do dziś jak relikwię trzymam w domu zdarty do bólu oryginalny VHS z zapisem tego występu). Pozostałe DVD zawierają materiał przekrojowy, z różnych koncertów i lat („Curriculum Vitae” – 2003, „Camel Footage” – 2004, „Camel Footage II” – 2005).

„Moondances” pozwala ponownie spojrzeć na zespół przez pryzmat jednolitego występu (… no prawie jednolitego, gdyż na dysku mamy koncerty dwa). Tym razem możemy oglądać panów w najpiękniejszych dla progresywnego rocka latach siedemdziesiątych. Zresztą podtytuł „Camel Live 1976 – 1977”, zawarty z tyłu pudełeczka, mówi wszystko. Grupa w tych latach wydała dwa albumy zatytułowane odpowiednio „Moonmadness” i „Rain Dances”, co też podkreślają: zgrabnie utworzony z obu nazw tytuł, okładka wykorzystująca elementy z kopert tych albumów oraz zestaw prezentowanych utworów.

Koncert numer jeden zawiera pięćdziesięciominutowy zapis występu Camela z 14 kwietnia 1976 roku w słynnej Hammersmith Odeon w Londynie. Jego pierwszą wielką zaletą jest to, że mamy okazję zobaczyć zespół w oryginalnym składzie (Andrew Latimer, Peter Bardens, Doug Ferguson, Andy Ward) podczas szerszego występu. Z promowanego wówczas „Moonmadness” słyszymy „Lunar Sea” i „Another Night”. Całości dopełniają „White Rider” i „Lady Fantasy” z „Mirage” oraz „Preparation” i „Dunkirk” z klasycznej „The Snow Goose”. Forma zespołu imponuje. Największe wrażenie robi oczywiście wykonanie „Lady Fantasy”. Trochę już koncertowych wersji tego kawałka słyszałem, nigdy jednak grupa nie zagrała jej dokładnie tak samo. Jej forma i wielkość zawsze pozwalały zespołowi na tchnięcie w nią nowego ducha. Nie inaczej jest i z tym wykonaniem. Każdy miłośnik tej kompozycji z pewnością coś dla siebie także i tu odkryje. Na scenie nie ma żadnych fajerwerków – czterech statycznie prezentujących się muzyków i standardowe, skromne światła. Nie dziwi zatem, że zdecydowanie gorzej sprawa wygląda od strony realizacyjnej. Obraz nie jest najostrzejszy, lekko rozmyty, niezbyt nasycony. Montaż tradycyjny – podczas gwałtowniejszych i szybszych dźwięków ujęcia są krótsze, gdy grupa zwalnia - ujęcia także się wydłużają. Poza tym realizator nakłada na siebie kadry. Jednym słowem, wykorzystywane są możliwości i środki dostępne w latach siedemdziesiątych. Zatrzymując się jeszcze chwilę przy tym co widzimy, warto zwrócić uwagę na jedną ciekawą rzecz. Otóż tak naprawdę na scenie dobrze widzimy tylko… trzech muzyków. Operator kamery jakimś dziwnym trafem omija basistę Douga Fergusona. Możemy go tylko zobaczyć na drugim planie. Niby nic nadzwyczajnego ale…, gdy weźmiemy pod uwagę fakt, że na następnej płycie Camela Fergusona już nie było, sprawa może wydać się co najmniej ciekawa. Odejście Fergusona i zastąpienie go Richardem Sinclairem (o którym jeszcze słówko tu padnie) było wszak pierwszym większym kryzysem w zespole. Grupa zaczęła zmierzać wtedy w kierunku bardziej wyrafinowanej, nasyconej elementami jazzu muzyki i zdaniem zespołu, a szczególnie Andy Warda, basista sobie z nią nie radził. Może to zwykły przypadek, może spiskowa teoria dziejów? Warto jednak, oglądając koncert, zerknąć na ten drobiazg. Nie zachwyca także dźwięk. Jest płaski, trochę tekturowy. Pamiętajmy jednak, że to lata siedemdziesiąte. O haśle „Dolby Digital 5:1 Surround Sound” możemy tylko pomarzyć ale to już pewna norma w wypadku wydawanych przez Camel Productions płyt wizyjnych. Gwoli ścisłości dodam tylko, że „White Rider” i „Another Night” z tego występu pojawiły się już na DVD zatytułowanym „Camel Footage II”.

Koncert numer dwa trwa niemalże godzinę i dokumentuje występ Camela z 22 września 1977 roku w Hippodrome w Londynie, rejestrowany ówcześnie przez radio i telewizję BBC. W związku z tym na początku słychać, a na końcu nawet widać, prowadzącego koncert Pete’a Drummonda. To już zupełnie inna bajka. Niby mniejsza scena i mniej prestiżowa sala, ale miejsce koncertu jest dobrze oświetlone i muzycy nie toną w ciemnościach. Zarówno dźwięk jak i obraz są zdecydowanie lepsze. Grupa występuje w poszerzonym o saksofonistę Mela Collinsa składzie. Zamiast Fergusona na basie gra Richard Sinclair, który wtedy także stał się wokalistą zespołu. I tu czas na kolejną dygresję. Ten ostatni muzyk związany z grupą Caravan postrzegany jest raczej w historii Camela jako osoba, która destrukcyjnie wpływała na zespół, silnie odznaczając na jej stylu swoje piętno. To niesamowite, ale gdy obserwuję go podczas tego koncertu, targają mną same pozytywne wibracje. Czas leczy rany? A może to sentyment za czasem minionym? A może po prostu świetna muzyka?! Repertuar zdominowany jest oczywiście prze utwory z „Rain Dances”, których aż siedem pojawia się w zestawie. Nie zabrakło jednak i fragmentów Śnieżnej Gęsi i klasyka w postaci „Never Let Go”. I cóż, że napotykamy w nim na fałsze, skoro przy unisono Collinsa i Latimera na fletach poprzecznych w „Rhyaderze” mięknie nam serce! Widać, że kapela jest u szczytu formy. Zwraca uwagę swoboda sceniczna wszystkich występujących artystów. W całym tym nagraniu irytuje tylko… fatalne zakończenie, to znaczy wyciszenie ostatniego w zestawie „One Of These Days I’ll Get An Early Night”. No ale pewnie tak to już zostało zarejestrowane. Przy okazji omówienia tego występu, należy się pewne wyjaśnienie. Nie jest to premierowy materiał. Jego fragmenty mogliśmy obejrzeć już na „Camel Footage” (5 kompozycji) i „Camel Footage II” (6 kompozycji). Dodatkowo w wersji audio koncert był dostępny na nieoficjalnym bootlegu zatytułowanym „Unevensongs” z Fergusonem na okładce, którego jak wiadomo na scenie wtedy nie było.

Jako bonusy pojawiają się na dysku dwie niepublikowane dotąd kompozycje zespołu: „Autumn” (z 1974 a nie jak napisano na okładce z 1973 roku) i „Riverman” (i tu podobnie… z 1975 a nie z 1974 roku). Obie piękne, melodyjne, nastrojowe, natchnione, z ładnymi solówkami Latimera. Zachwycają szczególnie, gdy ogląda się je z podłożonymi pod nie prezentacjami najstarszych fotografii z historii grupy. Te niecałe dziewięć minut jest prawdziwym klejnotem wydawnictwa.

Resume. Niby wszystko już gdzieś słyszeliśmy, niby jakość nie ta, niby…, a jednak po ujrzeniu STOP w odtwarzaczu mamy chęć sięgnąć po płytę raz jeszcze. Bo to dla prawdziwego fana Wielbłąda rzecz obowiązkowa. Bo chyba już nigdy tych dźwięków nie usłyszymy na żywo. Chociaż? Obym się mylił.


PS. Szkoda, że wydawca pozwolił sobie na takie potknięcie, jak „puszczenie” do rozpowszechniania nagrania z ewidentnymi zakłóceniami (fakt – drobnymi) w „Lunar Sea” i „Unevensong”. No chyba, że miałem pecha i trafił mi się wadliwy dysk. Ale w to wątpię.

Mariusz Danielak


Camel jest zespołem do którego chyba wszyscy mamy wyjątkowy sentyment i który wszyscy darzymy wielką sympatią. Tajemnicą poliszynela jest fakt, dlaczego tak jest. No bo prawda jest taka, że Wielbłąd gigantem nurtu jakoś nigdy nie był. Co więcej, złoty okres rocka progresywnego najzwyczajniej w świecie przespał (gdy ówcześni wielcy zaczęli się wypalać, Latimer i spółka dopiero docierali szlify kształtowania własnego stylu i własnej tożsamości muzycznej). Gdy takie wyrafinowane granie leżało i kwiczało zarówno z powodu niewydolności artystycznej jak i powalenia przez punkowego sierpowego, Camel – czasem z pewnymi popowymi odchyleniami, ale mimo wszystko jednak – pozostawał w miarę sobą. Jednakże, ta nierówna walka ostatecznie musiała zakończyć się porażką, co nastąpiło, gdy wytwórnia wypowiedziała zespołowi kontrakt w połowie lat 80-tych. Szczęście w nieszczęściu, że Latimer się nie poddał, choć w kolejnych latach więcej czasu spędził na salach sądowych niż w studio (okazało sę, że wszyscy od wytwórni po własnego managera, przez lata walili zespół w bambuko i doili kapelę jak się tylko dało). Koniec końców sąd stanął po stronie Latimera, a ten ostatecznie wziął sprawy przyszłości zespołu we własne ręcę i w ramach własnego labelu postanowił (choć nie bez przeszkód) kontynuować działalność. Rzeczone Camel Productions obok premierowych wydawnictw grupy zajmowało się również wyszukiwaniem najróżnieszej maści niepublikowanych dotąd staroci, obróbką co ciekawszych i w miarę znośnych jakościowo z nich i wydawaniem ich. Fakt, że sporo z nich to rzecz jedynie dla zapaleńców wielbładzich brzmień. „Moondances” nie jest tutaj wyjątkiem.

Omawiane DVD to rejestracja dwóch występów grupy, które dzieli niecałe półtora roku jednakże ukazujące Camel w dwóch różnych miejscach w sensie muzycznym. Chociażby, ze względu na to warto pośwęcić czas, aby z owym wydawnictwem się zaznajmić.

Akt pierwszy: na pierwszy ogień idzie występ z londyńskiego Hammersmith Odeon z kwietnia 1976 roku. Latimer, Bardens, Ferguson i Ward, czyli ekipa taka jaka powinna być.

Obraz zaskakująco dobry, choć High Definition to nie jest. Jednkaże muzyka jest najważniejsza, a ta wypada tu doskonale. Wprawdzie „The Procession” (czyli wstęp do „The White Rider”) bez dęciaków troszkę kuleje, a Latmier na początku nieco niemrawo śpiewa (trema?), ale na szczęście z każdą minutą jest już lepiej. Kawałek brzmi świetnie, Bardens brawurowo gra na moogu, a Latimer popisuje się slide’owaniem w końcówce. Potem jest jeszcze lepiej; rozpędzony „Lunar Sea” – jeden z najlepszych utworów Camel w ogóle – jest klasą samą w sobie. Wprawdzie wyrwane troszkę z kontekstu (czyt. z konceptu „The Snow Goose”) „Preparation” (wokaliza Latimera również – przynajmniej mnie – nie zachwyca) i „Dunkirk” nie do każdego muszą przemawiać, o tyle finał w postaci „Another Night” i nieśmiertelnego „Lady Fantasy” to już najlepsze wielbłądzie atrybuty w mistrzowskim wydaniu. W pierwszym z wymienionych wszystko jest naoiliwione jak należy; jest tempo, mocny wokal Andy’ego i jest git. A „Lady Fantasy”? Cóż, „Lady Fantasy” to „Lady Fantasy” – rzecz, której chyba Camel nigdy nie zagrał źle, lub nawet gorzej. Wielu z nas zapewne zna każdą nutę tej kompozycji na pamięć, więc jakieś szczegółowe zagłębianie się nie ma tutaj najmniejszego sensu. Powiem tylko, że na „Moondances” brzmi po prostu wzrowo.

Akt drugi to przeskok. I to dość znaczący. Malutka salka, ciasna scena, obraz stosunkowo lepszy (rzecz nagrywana była na potrzeby telewizyjnego programu „Sight & Sound”) skład też jest inny. Nie ma (wyrzuconego na życzenie Warda) Fergusona; zastąpił go Richard Sinclair. Ponadto na saksofonach udziela się Mel Collins co akurat urozmaiciło brzmienie (jego udział w „Lunar Sea”, „Never Let Go” i „Rhyader Goes To Town” wypada więcej niż przekonywująco). Tutaj niestety muszę się nieco na pierwszym z nich popastwić...

Nie lubię Richarda Sinclaira jak nic. Nie trawię kolesia i tyle. Dla mnie był zawsze tym ‘obcym’ i zupełnie niepasującym do Camela.... Skąd to się wzięło? A otóż stąd, iż wiele lat temu będąc jeszcze nastolatkiem w okresie mojego prywatnego apogeum poznawania i fascynacji dokonaniami Camel, jedną z ostatnich płyt z jakimi się zapoznałem było „A Live Record”. Pamiętacie co ją otwiera? Właśnie tak: „Never Let Go” z Sinclairem na wokalu. Nie będę ukrwał, koleś zmasakrował ten utwór bardziej niż Jesse Eisenberg postać Lexa Luthora w tworze „Batman vs Superman”. Jego mdłe wykonanie, zupełnie bez wyrazu stało się dla mnie wręcz synonimem pastiszu prog-rockowej klasyki. Nie twierdzę, że Bardens w oryginale z debiutu wypadał nie wiadomo jak przekonywująco, ale przynajmniej facet się nie zbłaźnił. A mówimy jedynie o „Never Let Go”, czyli w sumie zwykłej piosence. Nie próbuję sobie nawet wyobrazić jaka byłaby moja reakcja, gdyby Sinclair zabrał się za „Lady Fantasy”, czy mój ukochany „Airborn”... Jeszcze jakby na dokładkę Sinclair próbuje być zabawny zapowiadając „Lunar Sea”. Efekt? Bez komentarza...

Jednak odkładając hejsterstwo na bok, a spojrzawszy na rzecz obiektywnie stwierdzić trzeba, że nie jest na drugiej części „Moondances” aż tak źle. Setlistę wypełniają głównie utwory z promowanej właśnie płyty „Rain Dances” i tutaj śpiew Sinclaira tak bardzo nie drażni („Metrognome”, „Unevensong”), choć również tutaj frajda polega na tym, że głównie zafundowano nam kawałki instrumentalne tak więc nudnego jak flaki z olejem wokalu basisty nie słychać prawie w ogóle. „Rain Dances” kryształowym wydawnictwem nie jest, lecz mimi wszystko trzyma fason i po dziś dzień zaliczam je do krążków Camela na plus.

Szkoda tylko, że coś co miało być magmum opus koncertu („Lunar Sea”) niestety wypada dość blado (mimo popisów Collinsa), brakuje troszkę mocy, którą można było usłyszeć chociażby kilkadziesiąt minut wcześniej z występu z Hammersmith Odeon. Niestety „Never Let Go” tutaj też się znalazło. Na szczęście przycisk skip na pilocie DVD okazuje się wielce zbawienny.

Akt trzeci to bonusy i już mega-ciekawostka. Dwa niepublikowane dotąd utwory: przepiękny, śpiewany przez Douga Fergusona „Autumn” (z 1974 roku) i troszkę rozrzedzony „Riverman” (z 1975 roku) przeplecione archiwanymi fotografiami nie tylko funkcjującego jak trio The Brew (będącego protoplatą Camela) oraz pierwszych i późniejszych sesji Wielbłąda, ale również początków kariery Latimera w ogóle.

Reasumując: koncert z Hammersmith Odeon to przysłowiowe must-see. Reszta, to już rzecz dla zapaleńców.

Takich jak większość z nas.

Paweł Horyszny



..::TRACK-LIST::..

..::OBSADA::..

Camel Live in Concert at the Hammersmith, Odeon, April 14, 1976:
1. White Rider
2. Lunar Sea
3. Preparation
4. Dunkirk
5. Another Night
6. Lady Fantasy

Andrew Latimer - guitars and vocals
Andy Ward - drums
Doug Ferguson - bass
Peter Bardens - organ and synthesizer



Camel Live in Concert at the Hippodrome,, September 22, 1977:
1. First Light
2. Metrognome
3. Unevensong
4. Rhayader
5. Rhayader Goes To Town
6. Skylines
7. Highways Of The Sun
8. Lunar Sea
9. Rain Dances
10. Never Let Go
11. One Of These Days I'll Get An Early Night

Andrew Latimer - guitars, flute and vocals
Andy Ward - drums and percussion
Richard Sinclair - bass and vocals
Peter Bardens - organ and synthesizer
Mell Colins - saxophone and flute


Bonus Audio Tracks:
Autumn (1973)
Riverman (1974)




https://www.youtube.com/watch?v=5ADW5aJfY7U



SEED 14:30-23:00.
POLECAM!!!

Komentarze są widoczne tylko dla osób zalogowanych!

Żaden z plików nie znajduje się na serwerze. Torrenty są własnością użytkowników. Administrator serwisu nie może ponieść konsekwencji za to co użytkownicy wstawiają, lub za to co czynią na stronie. Nie możesz używać tego serwisu do rozpowszechniania lub ściągania materiałów do których nie masz odpowiednich praw lub licencji. Użytkownicy odpowiedzialni są za przestrzeganie tych zasad.

Copyright © 2024 Best-Torrents.com