...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
...( Opis )...
Pisząc o tak wpływowym zespole, trudno o chłodne podejście i brak emocji, szczególnie, gdy zalicza się go do swoich absolutnych faworytów. Toteż nie powinno nikogo dziwić, że pewne kwestie poruszone w niniejszej biografii interpretuję na korzyść DEATH czy Schuldinera bardziej, niż nakazuje kronikarski obowiązek – cóż, pewnie wielu z was postąpiłoby podobnie, gdyby rzecz dotyczyła waszych ulubieńców. Mimo to usiłowałem przedstawić historię DEATH i — później — CONTROL DENIED możliwie rzetelnie. Przy okazji, starałem się ograniczyć do minimum wszelkie dygresje związane z działalnością muzyków, których przez DEATH przewinęły się przecież całe tabuny, skupiając się na epizodach najbliższych w czasie ich członkostwu w kapeli.
Jak głoszą ludowe przekazy, DEATH powstał z fascynacji trzech nastolatków najcięższym wówczas hard rockiem i heavy metalem, głównie brytyjskim. Młodzieńcy, podobnie jak w przypadku wielu innych kapel, poznali się w szkole. Byli to: gitarzyści Chuck Schuldiner (okazjonalnie także wydawał odgłosy paszczą) i Rick Rozz (prawdziwe nazwisko Frederico DeLillo) oraz perkusista z zapędami wokalnymi Barney "Kam" Lee. Niewiele kombinując, nastawili się na granie najszybszej i najbrutalniejszej muzyki na świecie i w 1983 założyli zespół MANTAS (Mantas – gitarzysta uwielbianego przez nich VENOM). Wymieniony skład przez jakiś czas uzupełniał tajemniczy, nieznany z imienia ktoś (obsługujący bas), kto zaznaczył swoją obecność na jednej taśmie z próby (znanej pod nazwą "Emotional") i zespołowej fotce, na której — zgodnie ze zwyczajem — robił głupie 'metalowe' miny.
Pierwszy etap wspólnego grania chłopaki uwieńczyli nagrywając — już we trzech — pierwsze, klasyczne demo – "Death By Metal" (1984). Nagrań ponoć dokonano w garażu mamy Chucka na magnetofonie Ricka. Niedługo później taśma z tym materiałem padła, więc zarejestrowali ją ponownie, z nieco odmienną tracklistą, a rozprowadzali z inną okładką (bardziej 'szatańską') oraz już pod nową nazwą – DEATH. Wpadł na nią Chuck — pogłoska głosi, że w kolejce do kina — który chciał czegoś wyrazistego, bezpośredniego, agresywnego i dobrze pasujących do tekstów opartych na horrorach. Przyjęcie taśmy było entuzjastyczne, ale nie do przesady, gdyż grupa nie otrzymywała wsparcia od środowiska lokalnych kudłaczy. Schuldiner komentował sytuację następująco: Byliśmy wtedy hałaśliwi, graliśmy brutalny death metal i to było stanowczo za wiele dla ludzi, by mogli to zrozumieć. Swoją drogą, nie ma się co dziwić powściągliwym reakcjom – w końcu taki łomot uprawiało ledwie kilka kapel. Ciekawą kwestią jest pochodzenie nazwy gatunku, bo tu wersji jest co najmniej kilka. Najsensowniejsze wydają się te, za którymi stoją DEATH i POSSESSED, choć konia z rzędem temu, kto potrafi ustalić pierwszeństwo w wykorzystaniu tego określenia. W kolejce o palmę pierwszeństwa stoją ponadto takie nazwy jak BATHORY, MORBID ANGEL i cała masa starych thrashersów, jest zatem z czego wybierać.
Drugie oficjalne demo powstało w tym samym roku, po uspokojeniu pewnych niesnasek wewnątrz zespołu. "Reign Of Terror" nagrano w czasie czterech godzin na zapleczu sklepu muzycznego za oszałamiającą kwotę 80 dolarów amerykańskich. Przy okazji trzeciej demówki dokonał się wyraźny postęp w kwestii brzmienia. Stało się tak, gdyż "Infernal Death" (1985) wreszcie zarejestrowano we właściwym studio. Warto zaznaczyć, że było to już ostatnie wydawnictwo w tym składzie. Chuck wywalił Rozza (a ten trafił do MASSACRE), więc następne jednoutworowe demo "Rigor Mortis" chłopaki nagrali w duecie. Następnie Schuldiner zaprosił do współpracy basistę Scotta Carlsona z GENOCIDE (Chuck był fanem tej kapeli), który przy okazji ściągnął za sobą kumpla z zespołu – gitarzystę Matta Olivo (później zawojowali scenę grind core pod szyldem REPULSION). Ten układ nie przetrwał długo (ograniczając się przy tym wyłącznie do koncertowania) bo Kam Lee zdecydował się ostatecznie opuścić grupę i przenieść swój zadek do wspomnianego MASSACRE. Krótko potem posypała się reszta składu. Pchnęło to wkurzonego Chucka do przeprowadzki do San Francisco, gdzie postanowił wskrzesić DEATH. Wraz z nim grał wtedy perkusista Eric Brecht (z D.R.I.) oraz basista Erik Meade. W tym składzie nagrali "Back From The Dead" (1985) – muzykę zdecydowanie szybszą i brutalniejszą niż kiedykolwiek wcześniej, wpadającą miejscami w ostry grind core. Schuldiner jednak nie był przekonany co do obranego kierunku, więc ponownie rozwiązał zespół i wrócił sam na Florydę.
Gdzieś przy okazji nasz ulubieniec dostał za to propozycję dołączenia do kanadyjskiego SLAUGHTER, z którymi miałby nagrać debiut. Zgodził się i już w styczniu 1986 przeprowadził do Kanady. Na nasze szczęście nie zagrzał tam długo miejsca, gdyż skonstatował w końcu, że zamiast tylko odtwarzać czyjeś utwory woli je pisać samemu. Po powrocie do USA Chuck przeniósł się do San Francisco, gdzie poznał Chrisa Reiferta – na tyle dobrego perkmana, by to właśnie z nim zabrać się za pisanie nowego materiału. Warto jeszcze dodać, że przy okazji nawiązał znajomość ze Stevem DiGiorgio z SADUS, który już wtedy pomagał chłopakom na próbach, choć niczego w studiu z nimi nie nagrał. W ten sposób dochodzimy do najlepszej pod względem produkcyjnym i wykonawczym demówki DEATH – "Mutilation" (1986), którą Chuck nagrał w kwietniu wraz z perkusistą Chrisem, samemu zajmując się gitarą, basem i wokalami. Za sprawą tej taśmy DEATH zostaje zauważony przez przedstawicieli Combat Records, z którymi wkrótce podpisuje kontrakt. W tym miejscu wypada wspomnieć, że wymienione wyżej nagrania nie są jedynymi z wczesnego dorobku grupy, gdyż dochodzą do tego naprawdę liczne, mniej lub bardziej oficjalne materiały z prób i koncertów, które krążyły po świecie, chętnie kopiowane przez tape-traderów.
Dobra atmosfera wokół zespołu sprawiła, że szybko przystąpiono do rejestrowania debiutanckiego LP. Nagrania rozpoczęto w lecie 1986 na Florydzie, jednak ich rezultat był tak mizerny, że wytwórnia zdecydowała o przerwaniu sesji i wysłała ekipę do Los Angeles, do sprawdzonego studia The Music Grinder z producentem Randy’m Burnsem, który wcześniej zajmował się sławnym debiutem POSSESSED. Skład był ten sam, co na demówce, więc i podział ról identyczny. Nagrano dwanaście utworów, z których — zgodnie z pomysłem Combat — na pierwszą wersję krążka (jeszcze wówczas winylową) trafiło tylko dziesięć. Pozostałe dwa miały trafić na późniejszą epkę, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło, więc umieszczono je jako bonusy na wydaniu CD. W czasie, gdy płyta była mixowana, panowie zaznajomili się z młodym gitarzystą Johnem Handem, którego polubili do tego stopnia, że rozważali jego angaż do zespołu. Jak się szybko okazało — pomimo dobrych chęci — chłopak był zbyt cienki w rękach (przy takim nazwisku samo się nasuwa), żeby się mierzyć z muzyką DEATH i o współpracy mógł tylko pomarzyć. Mimo to jego zdjęcie znajduje się we wkładce albumu, chociaż prawdziwi członkowie zespołu usiłowali wyperswadować ten pomysł wytwórni. W ten oto sposób koleś przypadkiem stał się sławny, choć nie zagrał ani jednego dźwięku. Krążek "Scream Bloody Gore" ukazał się w 1987 i z miejsca położył publikę i krytyków na kolana. Za sprawą czystego brzmienia album nie brzmi tak brutalnie jak materiały demo, przez co bardziej może się kojarzyć z thrashową tradycją w polewie slayerowej, niż z grindem. Sam tytuł płyty ("Wrzask pieprzonej Gore") nie jest przypadkowy, bowiem wiąże się z postacią Tipper Gore (albo Mary Elizabeth Aitcheson Gore) – żoną Ala Gore’a (niegdyś wpływowy polityk – był chociażby wiceprezydentem, kandydował też kilka lat temu na urząd głowy państwa, teraz to piewca ekologii i noblista). Kobiecina ta była (i zapewne nadal jest, bo wciąż żyje) działaczką społeczną, zagorzałą przeciwniczką różnorakiego diabelstwa, demoralizacji, ect. Nie było by w tym nic ciekawego, gdyby nie to, że miała chętkę ocenzurować wszystko, co związane z rockiem i heavy metalem. To właśnie powołana z jej inicjatywy organizacja Parents Music Resource Center zajmowała się przydzielaniem sławnych etykietek "Parental Advisory, Explicit Lyrics/Explicit Content". Okazało się to na tyle dobrą reklamą muzyki, że Chuck postanowił 'podziękować' (a i nieco sprowokować) wspomnianej babie osobnym utworem i okładką, na której przedstawiono ją jako jednookiego truposza na tronie w otoczeniu innych zgniłków. Oczywiście się udało, a wytwórnia była zadowolona z bardzo dobrej sprzedaży. Jeszcze słówko o tekstach – są dość proste, bezpośrednie i niewyszukane, w dużej części inspirowane horrorami ("Evil Dead" chociażby), bo maniakami właśnie takich filmów byli Kam i Chuck (a i pewnie Chris dorzucił swoje trzy grosze). W każdym razie poziom makabry i obrzydliwości w nich zawarty był wystarczający, żeby drętwa baba aż się zagotowała ze złości. "Scream Bloody Gore" obecnie jest uważany za pierwsze prawdziwe death metalowe nagranie, dystansując na tej pozycji nawet debiut POSSESSED.
W celu nagrania następnej płyty Chuck musiał przede wszystkim... skompletować świeży skład. Tak, sam Chuck, bowiem Chris pomimo jego namów postanowił zostać w San Francisco. Przy okazji także przestał nadążać za jego wizjami. Mógł się za to chłopak w pełni realizować we własnym zespole – AUTOPSY. Zresztą, nikogo nie powinno to dziwić, wszak zmiany personalne były w 'zespole' czymś zupełnie normalnym, a samemu założycielowi szybko przysporzyły etykietkę dyktatora, tyrana czy — nieco oględniej — trudnego we współpracy. No i przydomek 'evil'... Stąd też przeprowadzka na Florydę, w podziemiach której death metalowa lawa wrzała w oczekiwaniu na prawdziwy wybuch. Nowymi członkami DEATH okazali się koledzy (?) z rosnącego w siłę MASSACRE: Rick Rozz (ten co poprzednio, tyle że grubszy – gitara), Terry Butler (bas) i Bill Andrews (perkusja). Zanim przystąpiono do nagrań drugiego albumu, jeszcze w 1987 w tym składzie powstało "Leprosy Demo" z surowymi wersjami pięciu zupełnie nowych, a bardzo obiecujących utworów. Właściwy drugi album ukazał się w 1988, również nakładem Combat. Tym razem nagrań dokonano w rozwijającym się Morrisound Recording, które już niedługo później zalała ogromna fala death metalowych pomiotów z całej Ameryki. Pech chciał, że na czas sesji kłopoty zdrowotne dopadły Terry’ego, więc partie basu musiał zarejestrować Chuck. "Leprosy" to kawał świetnego, zróżnicowanego łomotu, dużo dojrzalszego (także tekstowo) i ciekawszego, przy tym jeszcze bardziej brutalnego. To wyraźny krok ku większej ekstremie, ciężarowi (nareszcie brzmienie dorównywało w brutalności muzyce), pozbawiony przy tym stricte thrashowych odchyleń. Utwory stały się znacznie dłuższe, bardziej rozbudowane i odważniej zaaranżowane. Pewnej zmianie uległ także wokal – na bardziej wymiotny i ekspresyjny. Płyta wryła się na zawsze w historię metalu jako death metalowy kanon, dała przy tym nowe, świeże wzory do tworzenia w tym gatunku. Warto zaznaczyć, że po sporym sukcesie debiutu — który uważano za kaprys Dona Kaye — Combat potraktowali "Leprosy" znacznie poważniej: zapewnili budżet na dopieszczoną okładkę, zespół doczekał się profesjonalnej sesji zdjęciowej, a winyl ukazał się w formie gatefold. Sukces artystyczny potwierdzano trasami, podczas których jednak narastały problemy wewnątrz kapeli.
Ni z tego ni z owego, po raz kolejny doszło do... zmian personalnych! Żadna to szokująca informacja dla ludzi, którzy choć raz mieli styczność z panem Schuldinerem, za to kolejne potwierdzenie dyktatorskich zapędów mu przypisywanych. Przy tej właśnie okazji na dobre (i na złe...) wyleciał poróżniony z Chuckiem Rick Rozz, a w jego miejsce pojawił się diament death metalowej sceny – doskonały gitarzysta James Murphy (który nieco wcześniej opuścił skonfliktowany wewnętrznie AGENT STEEL). Z nim w składzie w 1990 powstał trzeci i ostatni dla Combat album DEATH – "Spiritual Healing" (pierwotny tytuł to "Altering The Future"), który nagrano w Morrisound wraz z zyskującym uznanie producentem Scottem Burnsem. Grupa coraz pewniej kroczyła ścieżką rozwoju, muzyka choć nadal death metalowa, tym razem była jeszcze bardziej złożona, z wieloma zmianami tempa, technicznymi smaczkami i wspaniałymi pojedynkami gitarowymi. Spora w tym zasługa dopuszczenia do komponowania Jamesa i Terrego, dzięki którym krążek jest konkretnie zróżnicowany, w tym także wyjątkowo ciekawy pod względem melodycznym. Ano tak, wprowadzono sporo melodyjnych fragmentów, ale dobyło się to bez szkody dla death metalowego trzonu. Dzięki temu jest brutalnie, ale i bardzo chwytliwie. Ponownie zmianie uległy teksty (tym razem były osadzone w tematyce społeczno-politycznej – padło na tematy takie jak uzależnienia, aborcja, ślepe zawierzenie religii) oraz wokal Schuldinera. "Spiritual Healing" to także ostatnia płyta DEATH, do której okładkę zrobił Edward J. Repka. Jego pracom często wytykano infantylizm i kicz, ja jednak jestem zdania, że były niepowtarzalne i o bardzo specyficznym uroku. W tym samym roku kawałek "Open Casket" trafił na składankę "At Death’s Door I" wydaną przez Roadrunner. Fascynujące rzeczy wiążą się z trasami promującymi ten album. Ot chociażby podczas wojaży z CARCASS i PESTILENCE między muzykami ŚMIERCI i ZARAZY doszło do rękoczynów. O co poszło? Nie mam pojęcia, wiem natomiast tyle, że Holendrzy musieli się w trybie przyspieszonym zbierać do domu, a całemu zamieszaniu winien był ponoć Martin van Drunen, który wówczas definitywnie zakończył współpracę z kolegami. Po pewnym czasie szeregi DEATH opuścił niestety James Murphy, który z miejsca wylądował w OBITUARY (z którymi nagrał tylko "Cause Of Death" i pokazał się na kilku trasach w ramach promocji tej płyty). Drugim gitarzystą i zastępcą Jamesa został Paul Masvidal z CYNIC, następnie Albert Gonzales z thrashowej grupy EVILDEAD, jednak i ten nie pograł zbyt długo bo podczas jednej z tras (a dokładniej części europejskiej) zaczęły się dziać rzeczy przedziwne i popieprzone, co odczuli także polscy fani. O co chodzi? Chuck do tego stopnia pokłócił się z resztą chłopaków, że zabrał manatki i wrócił do domu. Nie zraziło to pozostałych, bo pomimo protestów Chucka kontynuowali granie w składzie: Terry Buttler, Bill Andrews, Louie Carrisalez (wokal, DEVESTATION), Walter Trachsler (gitara, ROTTING CORPSE). Szczególnie ten ostatni jest ciekawy, bo na co dzień robił jako techniczny/dźwiękowiec zespołu. Nic więc dziwnego, że występ w grudniu 1990 w katowickim Spodku był dla polskich maniaków nie tylko wielkim wydarzeniem, ale i zaskoczeniem... W każdym razie pod adresem lidera szybko posypały się liczne oskarżenia, tony plotek (w ich rozpowszechnianiu przodowali byli koledzy z MASSACRE) i słynne hasło "Fuck Chuck!" drukowane często na bootlegach. Wkurwienie osiągnęło szczytowe poziomy, więc Chuck pozostał sam, znowu...
Lecz nie na długo! Zmienił wytwórnię na Relativity i szybko zbratał się z dwoma muzykami CYNIC: Seanem Reinertem (perkusja) i Paulem Masvidalem (gitara). Do współpracy zaprosił też swojego dobrego znajomego Steve’a DiGiorgio z SADUS. To właśnie z tymi ludźmi nagrał czwarty album ŚMIERCI, "Human". Sesja ponownie miała miejsce w Morrisound, a za produkcję ponownie odpowiadał Scott Burns – spisał się naprawdę doskonale, a według mnie jest to jedna z jego najlepszych prac. Zawartość "Human" wprawiła fanów w osłupienie (i zachwyt – krążek sprzedawał się znakomicie, stając się największym bestsellerem DEATH w Ameryce) – muzyka była jeszcze bardziej techniczna, z zaskakującymi jazzowymi aranżacjami i fenomenalną pracą perkusji. Poszerzenie spektrum inspiracji nie przełożyło się jednak na zmiękczenie zespołu, bo brutalności jest tu naprawdę dużo (tylko dawkują ją w bardziej wysublimowany sposób), a tempa należą do najszybszych w historii kapeli. Dużym plusem jest także potężne, przestrzenne i 'pełne' brzmienie całości. Inne nowości to świetny teledysk do "Lack Of Comprehension", oraz genialny utwór instrumentalny "Cosmic Sea" (w nim na basie udziela się Scott Carino, to on też występuje w teledysku), w którym muzycy zdradzają swoje zamiłowanie do wyjątkowo zakręconej ale i melodyjnej muzyki. Ponadto na wersji japońskiej umieszczono cover KISS "God Of Thunder". Od tego krążka za okładki odpowiedzialny był Rene Miville, którego wizje są trudniejsze w odbiorze niż te Repki, ale też utrzymane w zupełnie innym stylu. "Human" zabija od początku do końca, od A do Z, absolutny killer! Był on również swoistą zapowiedzią debiutu CYNIC, który miał się ukazać w tym samym roku. Niestety huragan zniszczył studio, w którym przechowywano taśmy demo z tym materiałem, toteż Sean i Paul musieli wrócić do macierzystego zespołu, a rewelacyjny "Focus" ukazał się dopiero w 1993. Jednak zanim do tego doszło, zespół zdążył trochę pograć na żywo w doborowym towarzystwie (m.in. CANNIBAL CORPSE, NAPALM DEATH i PESTILENCE – tym razem bez ekscesów). W trochę innym składzie, ma się rozumieć. Steve musiał wrócić do SADUS, więc jego obowiązki przejął wspomniany już Scott Carino (kilka lat później dał o sobie znać w LOWBROW). Warto dodać, że w 1991 "Human" konkurował z innymi technicznymi death-jazzowymi płytami: "Testimony Of The Ancients" przywoływanych nieraz Holendrów oraz z "Unquestionable Presence" ATHEIST. Niedługo potem, bo w 1992 roku Relativity postanowiło nieco dorobić na sporych sukcesach DEATH i wydać "Fate – The Best Of Death" – dziesięcioutworowy przekrój przez dotychczasową działalność grupy. Rzecz kompletnie niepotrzebna, ale będąca ostatnim świadectwem współpracy w tym składzie, bo na okładkę trafiło zdjęcie ludzi, którzy nagrali "Cosmic Sea". Co było później – już wiecie, Chuck po raz kolejny musiał szukać ludzi do współpracy.
Ponoć nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło... I tak chyba rzeczywiście było tym razem, bowiem w szeregi DEATH trafił wspaniały perkusista Gene "Master Of Perversion And Mayhem" Hoglan (z pogrzebanego DARK ANGEL) oraz wybitny gitarzysta Andy LaRocque (na co dzień w KING DIAMOND, ale znalazł chwilę wolnego czasu, by stawić się w Morrisound i wziąć udział w nagraniach). Na basie ponownie szalał znany doskonale Steve DiGiorgio. Taki oto wyborny skład mógł się podpisać pod kolejnym, piątym już albumem DEATH. Co mogło powstać ze współpracy czterech tej klasy wirtuozów? Oczywiście płyta absolutnie doskonała! I tak też było, bowiem w 1993 roku pojawił się "Individual Thought Patterns". 40 minut nieziemsko technicznego, zakręconego, wyładowanego fantastycznymi pomysłami i masą energii death metalu. I choć trudno w to uwierzyć, jeszcze lepszego niż na "Human"! I co ważne – innego. Naturalna progresja zapatrywań Chucka, chęć eksperymentowania i warsztatowe wyszkolenie dały w efekcie muzykę pogmatwaną, a mimo to łatwą w odbiorze, która sprawia słuchaczowi masę radochy. Produkcja ta spotkała się z absolutną akceptacją (co zresztą pokazali polscy fani na Metalmanii '93), co rzecz jasna miało niezłe przełożenie na sprzedaż. Nie był to jednak wynik tak duży, jak w przypadku poprzedniej płyty, ale to po części można wytłumaczyć przesytem death metalem na ówczesnej scenie. Mimo to wytwórnia była zadowolona, więc niemal niezbędne okazało się wsparcie zespołu nowym teledyskiem – tym razem nakręcono ciekawy obraz do utworu "The Philosopher". Kilka punktów do sprzedaży dołożył też zapewne program o death metalu stworzony przez MTV, w którym znalazło się miejsce również na wywiad z członkami DEATH (Chuck opowiadał m.in. o swojej sympatii do zwierzaków). Chuck chciał pozostać z obecnym składem, ale życie szybko zweryfikowało jego pragnienie, bowiem po sesji Andy wrócił do swoich obowiązków. Zatem skład przedstawiał się dokładnie tak, jak na fotkach i w teledysku – drugim gitarzystą został Ralph Santolla (EYEWITNESS), który występował na amerykańskiej części trasy i kilku występach w Europie. I na tym się skończyło, bo już na europejskiej części trasy gitarę obsługiwał Craig Locicero z FORBIDDEN. Wkrótce potem kapela znów się posypała i z Chuckiem został tylko Gene. W międzyczasie Schuldiner wziął udział w projekcie VOODOOCULT (płyta "Jesus Killing Machine" z 1994).
Niedługo później wytwórnia Relativity przestała istnieć, więc Chuck podpisał papierki z Roadrunner Records, którzy jeszcze w 1993 wydali kompilację "At Death’s Door II" ze wspomnianym już coverem KISS. Chuck i Gene zabrali się ostro do pisania nowego materiału, toteż szybko zarejestrowali (z pomocą Steve’a DiGiorgio) swoje najświeższe pomysły w wersjach demo. Sesja albumu odbyła się w etatowym Morrisound na Florydzie, zaś produkcją zajął się Jim Morris, swoją drogą osiągając bardzo dobre rezultaty. Na efekty wspólnych zmagań przyszło czekać do marca 1995 roku, bo właśnie wtedy na półkach pojawiła się szósta płyta opatrzona nazwą DEATH – "Symbolic". A co z brakującymi muzykami, zapytacie. Chuck rozpoczął poszukiwania nowych kompanów krótko przed przystąpieniem do sesji nagraniowej i koniec końców znalazł ich w lokalnym sklepie muzycznym. Byli to gitarzysta Bobby Koelble i basista Kelly Conlon – ich wpływ na materiał nie był wielki, ale z powierzonego zadania wywiązali się rzetelnie. Muzyka na "Symbolic" okazała się… inna niż na poprzednich krążkach. Jasne – to samo można powiedzieć o każdej płycie DEATH, ale tu chodzi o coś innego. Przede wszystkim jest prostsza (ale nie prosta!), spokojniejsza i znacznie bardziej melodyjna niż na którymkolwiek wcześniejszym albumie, a poza tym mniej brutalna (ale wciąż agresywna), zdecydowanie łatwiejsza w odbiorze oraz... piękna. Zmian było naprawdę dużo, czym DEATH wyraźnie odróżniał się od innych, pogrążonych wówczas w stagnacji zespołów. Mimo wszystko dało się odczuć, że nowi wykonawcy nie prezentowali tak wysokiego poziomu technicznego, jak Masvidal czy DiGiorgio. Sporym atutem krążka jest bez wątpienia świetne brzmienie – przejrzyste, dynamiczne i pełne życia. Pomimo znaczącego obniżenia poziomu brutalności i odejścia od typowej formuły death metalu, "Symbolic" został uznany przez wielu za najlepszą produkcję grupy (i ta tendencja utrzymuje się szczególnie dziś), paradoksalnie sprzedaż okazała się na tyle słaba, że Chuck, zdołowany sytuacją na scenie i kiepskim traktowaniem ze strony wytwórni (która wtedy przerzuciła się na muzykę dla wielbicieli podskoków i luźnych spodni), zdecydował się rozwiązać zespół. W takiej sytuacji Gene Hoglan na dobre zajął się zespołem STRAPPING YOUNG LAD (co nie przeszkodziło mu występować z innymi kapelami — choćby TESTAMENT — i udzielać się sesyjnie), Kelly Conlon (W sumie zdążył wylecieć za słabe umiejętności – ponoć nawet grał nierówno. Przez chwilę zastępował go Brian Benson.) zasilił brutalny florydzki band MONSTROSITY, zaś Bobby’ego Koelble diabli wzięli i na długie lata słuch o nim zaginął, co pozwala przypuszczać, że niczego wielkiego nie dokonał.
Zaraz po rozwiązaniu (albo zawieszeniu – zależnie od wersji) DEATH, Chuck wprowadził w życie swój kolejny pomysł – progresywny, techniczny i heavy metalowy CONTROL DENIED, do którego zaprosił Chrisa Williamsa z TALONZFURY. Za Chrisem przywędrował z tej samej kapeli także gitarzysta Shannon Hamm. W tym składzie zdążyli w 1996 nagrać demo. Jako, że potrzebowali basisty, wsparcie znaleźli w osobie Briana Bensona, z którym Chuck zdążył się już poznać na trasach promujących "Symbolic". Nie na długo jednak, bo po paru miesiącach zastąpił go Scott Clendenin z... TALONZFURY. Nieco później doszło do istotniejszej zmiany w składzie, w wyniku której Williamsa zastąpił genialny Richard Christy z death metalowego BURNING INSIDE. Prace nad muzyką trwały w najlepsze, powstały kolejne nagrania demo, jednak próby zainteresowania tym materiałem wytwórni spełzły na niczym, bowiem chętni byli tylko na płytę DEATH, nie zaś jakiegoś nowego, nieznanego tworu. Twierdzono ponadto, że nie ma zapotrzebowania na heavy metal, co z perspektywy czasu jest o tyle zabawne, że już rok później świat zalała heavy/power metalowa moda. Doszło więc do tego, że Chuck na prośbę Nuclear Blast (z nimi podpisał kontrakt w 1997) zdecydował się poprzedzić debiutancki album CONTROL DENIED nowym — w domysłach nawet ostatnim — krążkiem DEATH.
Materiał na siódmy album DEATH został napisany zaskakująco szybko, przy okazji skorzystano także z niektórych utworów stworzonych pierwotnie z myślą o CONTROL DENIED. Nagrań dokonano identycznie jak w przypadku "Symbolic" – w Morrisound z Jimem Morrisem – ale oczywiście w innym składzie. Nietrudno się domyślić, że Chuck skorzystał z pomocy kolegów ze swojego heavy metalowego zespołu. "The Sound Of Perseverance" ukazał się we wrześniu 1998 roku i zrobił to co mógł – powalił na kolana! Absolutne Metalowe Arcydzieło! Styl został zmieniony na progresywny jazz-metal – niby niezbyt zgrabne połączenie, mimo tego wszystko tutaj powala: od doskonałego brzmienia (które nawet w tej chwili ciężko przebić), poprzez melodykę, solówki, wokale, karkołomne zmiany tempa, niesamowitą dynamikę (popisy Richarda!)... aż po cover JUDAS PRIEST "Painkiller" (masakra!). Po prostu geniusz kompozytorski Chucka osiągnął niepojęte dotąd wyżyny. Muzyka przepełniona uczuciem (przez cały album przewija się motyw bólu...), pasją i wykonawczą perfekcją. Muzycy dali z siebie wszystko, więc rezultat musiał być niesamowity i wyprzedający swoją epokę. Jednak dla niektórych (szczególnie tych rozgarniętych jak nać pietruszki) była to płyta zbyt zawiła, a nawet przekombinowana. Innym zarzutem było zerwanie z death metalem. Owszem, "The Sound Of Perseverance" nie jest krążkiem death metalowym, ale posiada tak niewyobrażalnie wielkie pokłady energii i ma tak potężnego kopa, że wiele stricte death metalowych wypada przy nim po prostu blado i bezjajecznie. W ramach promocji zaplanowano trasy po świecie (w Europie z BENEDICTION, w Ameryce z HAMMERFALL) – plany były naprawdę duże, część koncertów nawet doszła do skutku, DEATH miał nawet wystąpić na Metalmanii '99, ale... występ odwołano. Odwołano także następne. Błyskawicznie posypały się gromy oraz oskarżenia o 'gwiazdorstwo' i wszystko to, co we wcześniejszych latach. Gdy podano informacje, że Chuck miewa bóle rąk i karku, co utrudnia mu granie, uznano to za dość tanią wymówkę. Bóle miały się nasilać, ale nie robiono z tego większej sensacji, bo zespół wkrótce zajął się własnymi sprawami.
Gdy sytuacja nieco się uspokoiła, a emocje opadły, CONTROL DENIED na powrót stało się priorytetem Schuldinera. Szukając odpowiedniego krzykacza, Chuck skontaktował się z Warrelem Dane z NEVERMORE, jednak ten chciał się skoncentrować na swoim zespole, który właśnie nabierał wiatru w żagle. Wybór padł na Tima Aymara z PSYCHO SCREAM. Przed sesją w Morrisound doszło jeszcze do zmiany na stanowisku basisty – Clendenina zastąpił wszystkim znany Steve DiGiorgio. W tym składzie powstało kolejne metalowe dzieło – "The Fragile Art Of Existence" (1999). Niby jest to kolejna heavy metalowa płyta w heavy metalowym trendzie, ale każdy jej element wykracza poza wytarte standardy i przynosi ze sobą coś ambitnego, niepowtarzalnego i dalekiego od banału piosenek o smokach. W pewnym stopniu krążek jest podobny do twórczości DEATH, czego przejawem jest m.in. niesamowicie wysoki poziom i progresywne zapędy, ale także zdecydowanie od niej odmienny. Muzyka, jaka znalazła się na "The Fragile Art Of Existence" jest bardzo melodyjna i 'nośna', ale w żadnym wypadku nie naiwna i spedalona. To w dalszym ciągu oparty na porządnych gitarach metal – bardzo techniczny i agresywny, pozbawiony elektronicznych dodatków. W pokręconą muzykę (po takiej sekcji rytmicznej należało spodziewać się cudów – Christy i DiGiorgio nie zawiedli oczekiwań) wspaniale wpasował się ze swoimi progresywnymi wokalami Tim. Za teksty odpowiedzialny był oczywiście Chuck, który — jak się później okazało — napisał najbardziej profetyczne liryki w swojej karierze. Płyta spotkała się z dobrym przyjęciem, jednak radość fanów nie trwała długo, bo wkrótce pojawiło się oficjalne oświadczenie Chucka o stanie jego zdrowia, w tym także o tym, że wykryto u niego rzadkiego guza mózgu!
Od razu zastosowano chemioterapię, a także wszelkie inne znane sposoby (chociażby akupunkturę), by ograniczyć rozwój nowotworu. Niestety równie szybko pojawiły się dodatkowe problemy. Schuldiner, pomimo kilkunastu lat na scenie i współpracy z paroma wytwórniami, nie był ubezpieczony ani nie zdołał zgromadzić jakichś przyzwoitych środków materialnych. Z tego powodu lekarze bali się podjąć ryzyko przeprowadzenia operacji. W tym momencie życie lidera DEATH dosłownie zawisło na włosku. Za samo wykonanie zabiegu zażądano aż 100 tys. dolarów (szpital chciał dodatkowo 50 tys. za użyczenie sali i niezbędnego sprzętu), więc nic dziwnego, że Chuck takiej sumy z własnej kieszeni wyłożyć nie mógł. Z pomocą przyszli fani z całego świata: powstały konta bankowe, organizowano harytatywne koncerty z udziałem wielkich gwiazd – wszystko po to, aby zdobyć potrzebną forsę. Udało się, zabieg przeprowadzono 19 stycznia 2000 roku. Podobno spory udział miał w tym syn jednego z lekarzy, wielbiciel DEATH, który namówił ojca, żeby zrezygnował z części wynagrodzenia. Usunięto większy fragment nowotworu, toteż było lepiej. Póki co...
Chuck, wracając do zdrowia, zabrał się za pisanie materiału na drugą płytę CONTROL DENIED, którą ochrzcił "When Machine And Man Collide". Jednak nagle stan Schuldinera znacząco się pogorszył, wymagane było specjalistyczne leczenie, częste naświetlania i — niestety — większe pieniądze. To dlatego na listopad tego samego roku zapowiedziano pierwszą oficjalną koncertówkę DEATH, zawierającą materiał zarejestrowany podczas ostatniej amerykańskiej trasy w klubie Whisky A Go-Go w Los Angeles. Jednak i tym razem nie obyło się bez kłopotów, bo Nuclear Blast wydał "Live In L. A. (Death & Raw)" — w wersjach audio, vhs i dvd — dopiero w połowie września 2001! Nie mam pojęcia, co tu można było spaprać, w każdym razie Niemcom się to udało. Sam koncert należy zaliczyć do udanych, zestaw utworów niczego sobie, dźwięk także, choć wersja dvd pozostawia sporo do życzenia i wypada trochę amatorsko, szczególnie dzisiaj. Niedługo później ukazała się druga koncertówka (choć może bardziej na miejscu było by określenie: profesjonalny, oficjalny bootleg) "Live In Eindhoven" — w wersjach audio i dvd — która zawierała materiał nagrany podczas słynnego festiwalu Dynamo Open Air w 1998 roku. Ciekawa setlista, dobre przyjęcie, tylko techniczna realizacja (zwłaszcza dźwięk) pozostawia sporo do życzenia. Znaczna cześć dochodu z tego wydawnictwa miała wesprzeć Chucka finansowo. W tym samym celu miały się też pojawić kompilacje demówek DEATH. Gdzieś w międzyczasie w studiu powstawały kolejne ślady na album młodszego zespołu Chucka. Pieniądze powoli spływały, miało być tylko lepiej. Jednak było za późno. Dnia 13 grudnia 2001 Charles Schuldiner zmarł, biorąc tym samym DEATH, CONTROL DENIED, a także swój talent i pasję do grobu... Informacja ta (podana oficjalnie do wiadomości dopiero 15 grudnia) spadła na mnie — i nie tylko na mnie — jak grom z jasnego nieba, bo to, kurwa, nie tak miało wyglądać. Fakt – to się musiało kiedyś stać, ale dlaczego tak wcześnie i dlaczego akurat On?!
Niedługo po śmierci Chucka okazało się, że na podobne dolegliwości cierpią Chuck Billy (wokalista TESTAMENT) jak i James Murphy. Na szczęście im obu udało się wygrać z chorobą i powrócić do muzycznego biznesu. Od tamtego momentu rak stał się prawdziwym przekleństwem metalowej sceny, zabierając kilku świetnych muzyków.
Po jakimś czasie, gdy wśród fanów nieco przycichła fala (moda?) udawanej rozpaczy, rozpętała się prawdziwa batalia pomiędzy firmą Hammerheart Records, która miała wydać "When Machine And Man Collide" a rodziną Schuldinerów, którzy jako jedyni posiadali prawa do nagrań, z czym szef Hammerheart nie mógł się w żaden sposób pogodzić. Padały wzajemne oskarżenia o pazerność, nierespektowanie umów itp. Guido Heijnens tłumaczył się olbrzymimi kosztami poniesionymi w związku z opłaceniem nie wydanym albumem (miało to być 70 tys. euro). Doszło do tego, że Hammerheart Records upadła (co było raczej zasługą braku popytu na szmirę przez nich rozpowszechnianą, niż jednego nie ukończonego albumu – ale tłumaczyć to sobie mogą dowolnie). Po jakimś czasie jej szef powrócił z labelem Karmageddon Media (wydawniczo jeszcze gorszym od poprzedniego) i z taką etykietką wypuścił w 2004 roku na świat dwie płyty podpisane nazwiskiem CHUCKa SCHULDINERa – "Zero Tolerance" i "Zero Tolerance II". Na pierwszą składa się czteroutworowe demo materiału na drugi krążek CONTROL DENIED, jakie Chuck nagrał razem z Richardem Christy oraz dwie stare demówki DEATH. Druga płyta zawiera następne dwie demówki DEATH i kiepsko brzmiący koncert zespołu z 1990 roku. Można to ująć dość prosto: złodziejstwo w najczystszej postaci (o czym świadczą, już na pierwszy rzut oka, okładki tych 'rarytasów')! Mimo to warto rzecz kilka słów o materiale z próby, bo wynika zeń kawał solidnej muzyki w typowym dla Schuldinera stylu – mocnej, chwytliwej i technicznej. Póki co, są to jedyne szerzej dostępne dźwięki przeznaczone na drugi album CONTROL DENIED. Oficjalnie część partii na płytę została nagrana w Morrisound jeszcze za życia Chucka, ponoć także pozostali muzycy rejestrowali swoje instrumenty, wszyscy też podkreślali chęć szybkiego ukończenia tej płyty – jak było naprawdę, nie wiadomo. Chyba każdy miłośnik twórczości Schuldinera nieraz zadawał sobie pytanie, czy "When Machine And Man Collide" kiedykolwiek się ukaże. Przez chwilę nawet była na to mglista szansa, bo w listopadzie 2009 siostra Chucka, Beth, ogłosiła, że planowana data wydania albumu to 13 maja 2010. Naturalnie nic z tego nie wyszło.
Mimo, iż zespół od dawna nie istnieje, różni ludzie dobrej woli sprawili, że w ostatnich latach DEATH był wyjątkowo aktywny wydawniczo. Oczywiście – chodzi o wszelkiej maści reedycje. Większość można przemilczeć (tak też zrobiłem, więc nie dziwcie się, że nie wymieniłem wszystkiego jak leci), ale trafiły się wśród nich wydawnictwa hmmm... powiedzmy, że coś wnoszące do dotychczasowego, dostępnego oficjalnie dorobku kapeli. Szał wznowień rozpoczął niemiecki Nuclear Blast, wydając w 2005 "The Sound Of Perseverance" w wersji w swoim mniemaniu 'deluxe'. Od pierwszego wydania różni się srebrną obwolutą okładki oraz dodatkowym krążkiem dvd z galerią zdjęć oraz wybitnie bootlegowej jakości koncertem "Live In Cottbus '98" – zapewniam, że to nic wartego uwagi. Kolejne pozycje budzą we mnie niesmak, bo dołożono do nich rozmaite "cudownie odnalezione" bonusy, do wydania których jakoś nikt się wcześniej nie palił. Zremasterowany "Symbolic" (Roadrunner, 2008) poszerzono o dwie demówki/materiały z przedprodukcji z 1994, o których była już mowa. Znacznie bardziej postarali się w Relapse, bo w 2011 do obiegu rzucili, naturalnie zremasterowane, "Human" (+ wersje instrumentalne, demówki z 1990 i 1991, wersje próbne, ścieżki sekcji rytmicznej) , "Individual Thought Patterns" (+ bootlegowej jakości koncert z Niemiec z 1993, cover POSSESSED, demówki z 1992, nagranie z próby) i "The Sound Of Perseverance" (+ demówki z 1996, 1997 i 1998, wersje instrumentalne) w wersjach dwupłytowych (a przez internetowy sklep Relapse można było dostać nawet edycje trzypłytowe!) – a to wszystko limitowane i w wypasionych digipackach. Na tym jednak włodarze Relapse nie poprzestali. Tajemniczo zatytułowany "Vivus!" (2012) to nic innego, jak reedycja obu koncertówek z 2001 w jednym pudełku i w nowej oprawie. Mniej miejsca na domysły pozostawia "Death By Metal" (2012) sygnowany nazwą MANTAS - kompilacja obu wersji pradawnej demówki, plus próba z 1984 na dopchanie. Wznowienia, we wzbogaconych wersjach, oczywiście doczekały się również pierwsze trzy krążki: w 2012 "Spiritual Healing" (+ kawałki z prób, wersje instrumentalne i koncert z 1990), w 2014 "Leprosy" (+ kawałki z prób z 1987 i koncertowe z 1988), a w 2016 "Scream Bloody Gore" (+ kawałki z pierwszej sesji + prób z 1986). O inicjatywie pod tytułem DEATH TO ALL (DTA) nie będę się w ogóle rozpisywał, bo to straszliwie śliski temat. Cóż, taki to dziwny fenomen w przyrodzie, że pijawki najbardziej żerują po śmierci żywiciela.
demo
...( TrackList )...
1. Chuck Schuldiner
2. Compilations
3. Demo
4. Live
5. Remastered
6. Studio
7. Tributes
https://www.youtube.com/watch?v=EzvtfbqJeIY
SEED 14:30-23:00.
POLECAM!!!
|