Best-Torrents.com




Discord
Muzyka / Rock
GENESIS - ...AND THEN THERE WERE THREE... (1978/2008) [WMA] [FALLEN ANGEL]


Dodał: Uploader
Data dodania:
2023-03-06 20:46:16
Rozmiar: 382.82 MB
Ostat. aktualizacja:
2024-09-10 22:33:09
Seedów: 1
Peerów: 0


Komentarze: 0

...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...



...( Opis )...

…no i zostało ich trzech. Po udanym albumie Wind and Wuthering, zespół postanowił opuścić kolejny filar – Steve Hackett. Na polu boju pozostało trio: Collins, Banks oraz Rutherford, które to postanowiło kontynuować karierę bez uzupełniania składu.

Pierwszym efektem owej współpracy, w okrojonym składzie, był album o dość wymownym tytule – And Then There Were Three…, który ukazał się w 1978 roku. Słychać na nim, że zespół postanowił nieco bardziej skoncentrować się na tym, aby utwory, które wypełniały to wydawnictwo dało się zanucić i porzucił bogatą ornamentykę i dalekie wojaże w bardziej zakręcone klimaty. Muszę przyznać (mam nadzieję, że się bardzo nie narażę), ale to co Genesis zaprezentowało na tym albumie bardzo mi odpowiada. Dużo tu klawiszowych pasaży i wszelkiej maści solówek tego instrumentu, gitary poszły na drugi plan (choć i tu pojawiło się kilka niezłych partii jak np. w Burning Rope) a nad wszystkim dominuje balladowy, dość spokojny klimat. Na szczęście zespół nie zapomniał o swoistym patetyzmie, który emanował od ich kompozycji i także na tym krążku znalazło się miejsce dla podniosłych refrenów jak chociażby w Undertow, który w moim prywatnym rankingu plasuje się w ścisłej czołówce utworów, które zespół nagrał z Philem Collinsem w roli wokalisty. Na płycie wyróżniają się również Scenes From A Nights Dream z dość mocnym otwarciem i rewelacyjnym gitarowo-klawiszowym motywem oraz następne w kolejności Say It’s Alright Joe, w którym łagodna zwrotka i nieco bardziej żywiołowy refren wzbogacone są ciekawymi partiami klawiszy w tle. Nieco mieszane odczucia mam w stosunku do The Lady Lies, w którym to utworze nie do końca przekonuje mnie klawiszowy motyw przywodzący na myśl dancingi w stylu lat siedemdziesiątych (nie wiem dlaczego, ale jakoś kojarzy mi się to z …. porucznikiem Borewiczem i jego miłosnymi podbojami), na szczęście reszta utworu broni się sama! Zamykający wydawnictwo – Follow You, Follow Me to chyba pierwszy, tak wielki hit zespołu. Większość, nawet tych, dla których twórczość zespołu jest obca, zapewne doskonale kojarzy ten bujający klimat i nastrojowy śpiew Collinsa. Była to, swego rodzaju, zapowiedź, w którym kierunku podąży zespół w niedalekiej przyszłości, ale nie można zaprzeczyć, że w takich balladach Genesis mieli wkrótce stać się mistrzami…

Piotr Michalski



“…I potem zostało trzech…”. Tak zespół Genesis zatytułował w 1978 swoją płytę, nagraną po raz pierwszy w trzyosobowym składzie, po opuszczeniu formacji przez gitarzystę Steve’a Hacketta. Zwrócenie uwagi na fakt „cięć personalnych” w szeregach grupy w samym tytule albumu, z wielką dozą prawdopodobieństwa było wyrazem dużej pewności siebie cechującej panów Banksa, Collinsa i Rutherforda. Skoro po zredukowaniu składu do czterech osób (po odejściu Petera Gabriela) udało się stworzyć materiał lepszy niż kiedykolwiek wcześniej, to dlaczego zasada ta nie miałaby działać po odejściu kolejnego muzyka?
      Fakt faktem, materiał na …And The There Were Three… znacznie różni się od dwóch poprzednich albumów, jednakże na niekorzyść. I bynajmniej brak Hacketta nie miał na to aż tak wielkiego wpływu, jak mogłoby się wydawać, gdyż jego wkład kompozytorski na poprzednich dwóch albumach był niewspółmierny z wkładem Tony’ego Banksa, który i tu pełni rolę pierwszego autora muzyki. Również i brak charakterystycznego brzmienia gitary Hacketta nie stanowi tu najważniejszej różnicy. Z pewnością największy wpływ na ostateczny wyraz nowej muzyki zespołu miały inne okoliczności, w jakich album miał sposobność powstać. Genesis bowiem, jako jeden z najważniejszych przedstawicieli rocka progresywnego, obok takich formacji jak Pink Floyd, Yes, czy Jethro Tull stanął w obliczu punkrockowej rewolty, której jednym z głównych postulatów było przywrócenie muzyce rockowej jej pierwotnego, buntowniczego charakteru. Punkrockowcy ostentacyjnie gardzili klasycyzującym, pompatycznym i przeintelektualizowanym podejściem do muzyki rockowej, który wytykali formacjom proponującym bardziej ambitne podejście do rocka. Jedynym, wydawało się, środkiem, jakiego należało się zatem złapać, aby zrzucić nadaną przez punkrockowców etykietę „muzycznego dinozaura” i tym samym przetrwać w muzycznym światku, była radykalna zmiana podejścia do własnego sposobu na kompozycje.
      Czy wobec powyższego Genesis sprostali temu wyzwaniu poprzez …And Then There Were Three…? Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Całkowita zmiana stylu kompozycji, to jednak z pewnością pierwsze określenie, jakie przychodziło do głowy wszystkim, którzy w 1978 roku usłyszeli nową propozycję muzyczną Genesis. Album jest w zasadzie zbiorem dość chwytliwych, rockowych piosenek, z których jedna, a mianowicie zamykająca album Follow You Follow Me,stała się nawet pierwszym amerykańskim hitem wyprodukowanym przez zespół. Co prawda, tu i ówdzie pojawiają się przebłyski „klasycznego Genesis” (Burning Rope, The Lady Lies), jednakże wyraźnie złagodniał sposób komponowania utworów, co słychać zwłaszcza w partiach gitary basowej i instrumentów klawiszowych, które nie są już tak misternie wykoncypowane, jak w przypadku poprzednich albumów. Nieco złagodniało również podejście artystów do warstwy lirycznej – piosenki o miłości, które dotąd stanowiły margines dokonań Genesis, na …And Then There Were Three… zaczynają zajmować więcej przestrzeni na płycie.
      Fakt złagodzenia stylu Genesis na …And Then There Were Three.. oczywiście nie dyskredytuje tego albumu. Tony Banks, jako wspomniany pierwszy autor muzyki zespołu wciąż udowadnia swój wielki kompozytorski kunszt takimi perłami, jak wspomniane Burning Rope, a także Undertow i Many Too Many, które śmiało można wymienić wśród najpiękniejszych ballad kiedykolwiek nagranych przez Genesis. Solidny wkład w brzmienie albumu ma również Phil Collins - …And Then There Were Three… to według mnie najlepszy obok Wind & Wuthering „perkusyjny” album spośród studyjnych wydawnictw Genesis, na co nie bez wpływu pozostawał dwuletni już wówczas udział perkusisty w jazz-rockowym projekcie Brand X. Mike Rutherford zaś dzielnie radzi sobie z obowiązkami basisty i gitarzysty prowadzącego.
      …And Then There Were Three… nie jest złym albumem. Stanowi raczej kolekcję solidnych rockowych utworów, w których wyczuwa się szlachetne i pełne pietyzmu podejście do kompozytorskiego rzemiosła. Zbyt mało odważna to jednak muzyka, aby móc w jakikolwiek sposób konkurować z A Trick of the Tail czy Wind & Wuthering. Z pewnością również zbyt pospolita, by móc dać kuksańca pogardliwym punkrockowcom. W dorobku Genesis …And Then There Were Three… stanowi raczej swego rodzaju zawieszenie, przystanek w dalszej artystycznej drodze.

Przemysław Stochmal



Genesis właściwie nigdy nie nagrał słabej płyty. Wszystkie są niezwykle udane, w swoim czasie wytyczały przecież kierunek, w jakim podążał świat progresywnego rocka. Gdyby kogoś poprosić o wybranie tej jednej, najwspanialszej, to pewnie wskazanych albumów byłoby tyle, ile odpowiadających osób. Lecz pośród tych wszystkich cudownych wydawnictw było kilka, o których śmiało można powiedzieć, że były dziełami przełomowymi: niezapomniany koncept o Raelu „The Lamb Lies Down On Broadway”, pierwszy po odejściu Petera Gabriela „A Trick Of The Tail”, koncertowy superprzebój „Seconds Out”, nafaszerowany przebojami „We Can’t Dance”, piękny, aczkolwiek niedoceniany „Calling All Stations”. Do grona tych przełomowych z całą pewnością zaliczyć trzeba wydaną w kwietniu 1978r. płytę „...And Then There Were Three...”.
Na czym polega prawdziwy fenomen tego wydawnictwa? Co powoduje, że zajmuje ono szczególne miejsce w dyskografii grupy Genesis? Złożyło się na to co najmniej kilka czynników. Po pierwsze, to obiektywnie rzecz ujmując, kolekcja bardzo udanych utworów, po drugie – po raz pierwszy Genesis dzięki jednemu z nich zagościł na listach singlowych przebojów, a po trzecie – po raz pierwszy album nagrany został w trzyosobowym składzie. Stąd dość przekorny tytuł płyty: „Zostało nas tylko trzech”. A jeszcze kilka lat wcześniej zespół funkcjonował jako kwintet. Po odejściu Gabriela w 1975r. tuż po zakończeniu długiej trasy promującej popularnego „Baranka”, podobną decyzję bezpośrednio przed rozpoczęciem pracy w nad „...And Then There Were Three...” podjął gitarzysta Steve Hackett. Powody, które doprowadziły do pożegnania z zespołem były dość oczywiste. „Po nagraniu swojej pierwszej płyty solowej („Voyage Of The Acolyte”, 1975r. – przyp. AC) trudno mi było wrócić do pracy zespołowej. Walczyłem z tą decyzją przez dwa lata. Zawsze pragnąłem większej wolności kompozycyjnej, niż tej, którą mogłem osiągnąć z Genesis, gdzie każdy musiał w jakiś sposób dopasować się do kierunku wyznaczanego przez resztę kolegów” – wspomina Steve. Zasmakowawszy nieograniczonej swobody artystycznej skłaniał się on ku pracy na zupełnie innych zasadach, podczas gdy Phil Collins, Tony Banks i Mike Rutherford postanowili koncentrować swe wysiłki na dalszym umacnianiu pozycji zespołu jako całości. Zaczęły się tarcia wewnątrz grupy. Najpierw poszło o przydział miejsca na płycie „Wind And Wuthering” (1976). Steve miał żal, ze spora część skomponowanych przez niego tematów została całkowicie pominięta oraz o to, że zespół zmierza w niedobrym kierunku. „Chciałem kłaść nacisk na bogato aranżowaną muzykę instrumentalną, ale reszta skłaniała się coraz bardziej w stronę piosenek i uproszczenia brzmienia zespołu” - stąd decyzja Hacketta o opuszczeniu szeregów Genesis. Wydawało się, że brak intrygującej, marzycielskiej gry na gitarze, która od wielu lat stała się nieodzownym składnikiem brzmienia Genesis, będzie niepowetowaną i niemożliwą do zrekompensowania stratą. Tymczasem obowiązki Steve’a przejął basista Mike Rutherford i Genesis jako trio przystąpił do pisania nowego materiału. Postawili przed sobą zadanie skomponowania prostszych i krótszych utworów. Nie były one owocem wspólnych sesji, bowiem większość z 11 piosenek wypełniających album wyszła spod pióra pojedynczych twórców. Było to stosunkowo nowym zjawiskiem na płytach Genesis. Dzięki nieco lżejszemu repertuarowi, idącej za tym jego większej różnorodności, a także nowemu brzmieniu udało się stworzyć niezwykle świeży, doskonale brzmiący album. Z jednej strony nie brakło na nim typowego dla zespołu epickiego rozmachu, jak chociażby w utworach „Burning Rope”, czy „The Lady Lies”, a z drugiej – pojawiły się nowe elementy, jak typowo rockowe brzmienie w „Deep In The Motherlode”, czy „Ballad Of Big”. Właściwie każde z nagrań wypełniających płytę „...And Then There Were Three...” stanowi zamknięte w sobie solidne arcydzieło. Temu mianu nie przeszkadza rozmiar większości utworów. Bo nie da się ukryć, że o prawdziwej sile całego albumu decydują jednak urokliwe, acz krótkie piosenki o przepięknych melodiach i łatwo zapadających w pamięć refrenach: „Many Too Many”, „Say It’s Alright Joe”, „Undertow”, „Snowbound” – wszystkie one mają w sobie tyle uroku i ciepła, że nikt chyba nie może mieć wątpliwości, że nowe oblicze Genesis spodobało się słuchaczom otwartym na prawdziwe muzyczne piękno. Na osobną wzmiankę zasługuje zamykający płytę utwór „Follow You Follow Me”. Jako pierwszy w dziesięcioletniej historii Genesis dotarł on do czołówki brytyjskiej listy przebojów i pozwolił zespołowi na zaprezentowanie się zupełnie nowej publiczności. Od tej pory rozpoczęło się pasmo singlowych sukcesów Genesis i można by rzec, że powodzenie tej uroczej piosenki stało się prawdziwą trampoliną dla dalszej kariery grupy. Swoją drogą trudno się dziwić, że tak właśnie się stało. W Collinsie, Banksie i Rutherfordzie drzemał zgromadzony od dawna ogromny potencjał i dzięki zespołowemu geniuszowi ta w istocie dość prosta, lecz jakże piękna, o mądrym i optymistycznym przesłaniu piosenka zabrzmiała niesamowicie szczerze i niezwykle przekonująco. Chociaż zatwardziali sympatycy zespołu mocno kręcili nosami, uważając jej sukces za sprzeniewierzenie się artrockowej tradycji. Ale nie zapominajmy, że to między innymi właśnie dzięki „Follow You Follow Me” można się w tej płycie po prostu zakochać. Zresztą nie tylko w samej płycie. Zakochać się w ogóle. Bo jakże piękniej wyrazić swoje uczucia do ukochanej osoby, niż śpiewając wraz z Philem: „Stay with me, my love I hope you’ll always be right here by my side if ever I need you”?...

Artur Chachlowski




...( TrackList )...

1. Down And Out  5:26
2. Undertow  4:45
3. Ballad Of Big  4:43
4. Snowbound  4:29
5. Burning Rope  7:08
6. Deep In The Motherlode  5:15
7. Many Too Many  3:30
8. Scenes From A Night's Dream  3:30
9. Say It's Alright Joe  4:19
10. The Lady Lies  6:01
11. Follow You Follow Me  3:55




...( Obsada )...

Tony Banks - keyboards
Phil Collins - drums, vocals
Mike Rutherford - basses, guitars



https://www.youtube.com/watch?v=KSGqljNuxQk



'Głupi ludzie wierzą w głupie bzdury,
Mądrzy ludzie wierzą w mądre bzdury'



CHURCH IS GIVING MORE LIGHT ONLY WHEN IT'S BURNING.

SEED 14:30-23:00.
POLECAM!!!

Komentarze są widoczne tylko dla osób zalogowanych!

Żaden z plików nie znajduje się na serwerze. Torrenty są własnością użytkowników. Administrator serwisu nie może ponieść konsekwencji za to co użytkownicy wstawiają, lub za to co czynią na stronie. Nie możesz używać tego serwisu do rozpowszechniania lub ściągania materiałów do których nie masz odpowiednich praw lub licencji. Użytkownicy odpowiedzialni są za przestrzeganie tych zasad.

Copyright © 2024 Best-Torrents.com