...SIŁA I PIĘKNO MUZYKI TKWIĄ W JEJ RÓŻNORODNOŚCI...
Jest to jedna z lepiej wybębnionych płyt Ozzy’ego od bardzo, bardzo dawna.
Napęd: Chad Smith i Taylor Hawkins
Typ silnika: hard rock, heavy metal
Trasa: Nastąpiła mocna zmiana percepcji współczesnej działalności legendarnych artystów. Dominuje twierdzenie, że jeszcze jest szansa zobaczyć ostatni raz, posłuchać ostatni raz itd. Niestety nie idzie to w parze z oferowaną jakością. Odbiorca skupiony jest bardziej na osobie wykonawcy niż na samej treści. Z drugiej strony, tacy ludzie jak Ozzy nie potrzebują niczego udowadniać i wnosić czegokolwiek nowego. Ich czas nieubłaganie mija, ale niesamowite dokonania pozostają i pozostaną na zawsze. Gorzej, kiedy artysta wciąż próbuje na siłę coś tworzyć w chwili, gdy już nie bardzo wychodzą mu nawet własne standardy. Na szczęście tego nie słychać na „Patient Number 9”.
Nie oszukujmy, Ozzy jest już starszym panem i ma coraz poważniejsze problemy ze zwykłym funkcjonowaniem, ale możliwości produkcyjne potrafią to skutecznie zatuszować, szczególnie kiedy ma się tak charakterystyczny wokal, po którym nie słychać aż tak bardzo wieku, jak to bywa w „głosach-dzwonach”. O ile wcześniejszy album „Ordinary Man” jakościowo ma spore wahania, to niniejszy album trzyma w tej kwestii spójność, przy jednoczesnej różnorodności merytorycznej, co jest oczywiście związane z artystami, z jakimi współpracował na tej płycie Ozzy. Obecność Erica Claptona w „One of Those Days” jest niesamowicie czytelna, oczywiście biorąc pod uwagę mocniejsze podkręcenie gałek na wzmacniaczu. Tony Iommi świetnie wniósł "sabbathowego" ducha. „Degradation Rules” bliżej do lat 70, natomiast „No Escape From Now” ma klimat zespołu z lat 80. „Immortal” ma w sobie jakiś pierwiastek nośności Pearl Jam, co rzecz jasna wniósł McCready. Intro do tytułowego utworu to doskonały przykład fascynacji Ozzy’ego zespołem The Beatles i jednocześnie jest to bardzo "osbournowe" intro, co warto podkreślić w kontekście inspiracji artysty. Sam numer przywodzi na myśl czasy „No More Tears”. Beatlesów słychać fenomenalnie w drugim numerze z Jeffem Beckiem „A Thousand Shades”, gdzie można się pokusić o stwierdzenie, że są tam jedne z najpiękniej zagranych gitar na płycie (przypomnijmy, że Jeff Beck gra obecnie trasy koncertowe z Aniką Nilles). Dave Navarro odbił swoje piętno na „God Only Knows”. A Zakk Wylde? W swoim stylu i bez większego zaskoczenia. Ciężko, rasowo z tą swoją kontrolowaną niechlujnością.
Co do bębnów, mamy tu dwóch uznanych perkusistów, ale to ze względu na jednego z nich album zyskuje dodatkową wartość. Chodzi tu oczywiście o zmarłego, w marcu tego roku, Taylora Hawkinsa, który gra w 3 piosenkach. Głównym bębniarzem płyty jest Chad Smith, który zawsze marzył o grze w Black Sabbath, a swoje marzenia zrealizował w części już na wcześniejszej płycie Ozzy’ego.
Niezależnie od wszystkiego, niniejszy album to jedna z lepiej wybębnionych płyt Ozzy’ego od bardzo, bardzo dawna. Ścieżki bębnów wreszcie brzmią spójnie z kompozycjami. Nie są jedynie szkieletem i rusztowaniem bez żadnej próby wniesienia czegokolwiek w aranż. Silnym punktem jest fantastyczne dostosowanie partii bębnów do ogólnego klimatu piosenek, wywołanego przez współkompozytora. Mówiąc inaczej, na przykładach - „No Escape From Now” trzyma ten wspomniany "sabbathowski" styl wolnego bicia z następującym potem przyśpieszeniem, podczas gdy lżejsze „One of Those Days” ma bogatą i różnorodną ścieżkę, świetnie dostosowaną do całości. „Parasite” pełne akcentów i reagujące żywo na to co podaje Zakk Wylde. Reasumując – bardzo przyjemne zaskoczenie.
Wrażenia z jazdy: Spójna jakościowo płyta z wieloma zawiązaniami, które są wynikiem obecności szerokiej gamy gości. Każdy z nich wnosi swój czytelny pierwiastek twórczy, który ubrany jest w produkcyjną całość. Album na pewno nie zmieni biegu historii, ale nie musi. Ważne, że nie jest mizernym podrygiem schorowanego już Księcia Ciemności. To rasowy, inteligentny album, do którego można będzie sięgać częściej, chociażby ze względu na to by pobrać lekcję muzyki, polegająca na tym, jak charakterystyczni artyści potrafią wywrzeć swoje piętno na kompozycji.
Odcinki specjalne: Oprócz wymienionych powyżej, warto zwrócić uwagę na „Mr Darkness” - żywa i bogata huśtawka dynamiczna z eleganckim wejściem w trójdzielny podział. „Evil Shuffle” świetnie oddaje tytuł kompozycji.
Maciej Nowak
Zaledwie dwa lata Ozzy Osbourne kazał czekać fanom na nowy album. Pandemia zatrzymała go w domu, do tego doszły nasilające się problemy zdrowotne. Nic więc dziwnego, że nie mogąc koncertować, muzyk rzucił się w wir pracy nad nową muzyką. Po pierwszej zapowiedzi „Patient Number 9” nie brakowało głosów, że skoro odstęp między płytami jest tak krótki, to Osbourne wypuści produkt drugiej kategorii złożony odrzutów po „Ordinary Man”. Na szczęście już pierwszy singiel pokazał, że nie ma się czego bać.
Słuchając jego ostatnich płyt – nie tylko wspomnianej poprzedniczki, ale przede wszystkim „Black Rain” i „Scream”, trudno było uciec od przekonania, że Książę Ciemności nie jest w stanie samodzielnie ich „uciągnąć”. Jak rozwiązać ten problem? To proste – zapraszając gości. Ale nie wokalistów, bo tego nikt ani nie potrzebuje, ani tym bardziej nie oczekuje. Zamiast tego do nagrań zwerbowano grono gitarowych herosów, którzy błyszczą swoim talentem, a jednocześnie nie odbierają grama splendoru gospodarzowi.
Żaden z zaproszonych gitarzystów nie musiał wychodzić ze swojej strefy komfortu, dzięki czemu ich partie brzmią naturalnie i organicznie. Tony Iommi i Zakk Wylde dowieźli odpowiednią dawkę ciężaru, Eric Clapton szczyptę wyrafinowanego bluesa, a Mike McCready odrobinę gitarowego brudu. Jeff Beck z kolei zaczarował tytułowy utwór, podkręcając hype na całość już w momencie premiery pierwszego singla. Niezrozumiałym dla mnie posunięciem jest pominięcie w materiałach promocyjnych i na poligrafii nazwiska Dave’a Navarro. Tym bardziej, że gitarzysta Jane’s Addiction zbudował niesamowity klimat w umieszczonym pod koniec melancholijnym „God Only Knows”. Jakby tego było mało, na płycie gra też Josh Homme.
Drugi plan – jakkolwiek brutalnie i niesprawiedliwie to nie brzmi – także robi wrażenie. Na basie zagrali doskonale znani Robert Trujillo, Duff McKagan i Chad Chaney, który pożegnał się niedawno z Jane’s Addiction, na perkusji Chad Smith i nieodżałowany Taylor Hawkins. Ktoś powie: „nazwiska nie grają”. Tutaj na szczęście ta zasada nie obowiązuje, bo grają i to jeszcze jak. Rockowy gwiazdozbiór wspólnymi siłami nagrał album pełen energii i witalności, od którego kilka dni po premierze trudno się oderwać.
Producentem trzynastego solowego krążka Osbourne’a jest Andrew Watt, ten sam, który współtworzył „Ordinary Man”. 32-latek jako producent pracował wcześniej m.in. z Justinem Bieberem, Miley Cyrus czy Cardi B, ale w poprzedniej dekadzie grał w dowodzonym przez Glenna Hughesa zespół California Breed, więc nawet rockowi puryści nie powinni kwestionować jego kompetencji do nagrywania z Ozzym. Dzięki Wattowi „Patient Number 9” brzmi jak prawdziwa rockowa superprodukcja. Wokale gospodarza są wyjątkowo jak na niego zróżnicowane (inna sprawa, ile w tym ingerencji nowoczesnych technologii, a ile naturalnego śpiewu), a bogactwo brzmień i nastrojów sprawia, że krążek sam w sobie mógłby stanowić godzinną playlistę rockowej rozgłośni. Ten jednoznacznie mainstreamowy kierunek może niektórych mierzić, ale hej – przypominam, że nie mówimy o płycie Black Sabbath, tylko o solowym krążku Ozza, który zawsze był przebojowy i „amerykański”.
Czy „Patient Number 9” to ostatni album Ozzy’ego? To pytanie powtarza się przy okazji premiery każdej jego płyty od ponad 20 lat, choć patrząc na biografię wokalisty, można je sobie zadawać właściwie od zawsze. Tym razem jednak przesłanek ku przejściu na emeryturę jest więcej – przede wszystkim po czterdziestu latach Osbourne wyniósł się ze Stanów, by wrócić do Wielkiej Brytanii, do domu. Na początku roku mówiło się, że to przez podatki, w ubiegłym miesiącu poznaliśmy inny powód – w Ameryce po prostu robi się niebezpiecznie. Na razie zapowiada, że jego celem jest powrót na scenę. Kilka dni temu wystąpił w Los Angeles na inauguracji rozgrywek NFL, w sierpniu pojawił się na zamknięciu Igrzysk Wspólnoty Narodów. To były jednak krótkie, kilkuminutowe występy. Od jego ostatniego pełnoprawnego koncertu minęły już prawie cztery lata. I dziś zamiast zastanawiać się nad tym, czy doczekamy się kolejnych, po prostu cieszmy się jego nową płytą, bo naprawdę jest czym.
Maciek Kancerek
1. Patient Number 9 (feat. Jeff Beck)
2. Immortal (feat. Mike McCready)
3. Parasite (feat. Zakk Wylde)
4. Mr. Darkness (feat. Zakk Wylde)
5. One of Those Days (feat. Eric Clapton)
6. A Thousand Shades (feat. Jeff Beck)
7. No Escape From Now (feat. Tony Iommi
8. Nothing Feels Right (feat. Zakk Wylde)
9. Evil Shuffle (feat. Zakk Wylde)
10. Degradation Rules (feat. Tony Iommi)
11. Dead and Gone
12. God Only Knows
13. Darkside Blues
https://www.youtube.com/watch?v=h_6DfxA6LiI
'Głupi ludzie wierzą w głupie bzdury,
Mądrzy ludzie wierzą w mądre bzdury'
CHURCH IS GIVING MORE LIGHT ONLY WHEN IT'S BURNING.
SEED 14:30-23:00.
POLECAM!!!
|